Don't let them tell
you that there's too much noise
They're too old to
really understand
You'll still get rowdy
with the girls and boys
'Cause it's time for
you to take a stand, yay!
Prawdę mówiąc
ponowny wyjazd do japońskiego wygwizdowa zwanego Sapporo średnio mi się
uśmiechał. Nie, żeby jakikolwiek wyjazd był dla mnie ciekawą perspektywą (chyba
że byłby to wyjazd do krainy, w której można żreć i nie tyć), ale kilkanaście
godzin lotu samolotem, w tym przesiadki, jetlag i inne tego typu atrakcje nie
brzmiały raczej zachęcająco. W dodatku tam nie ma czego jeść! Nienawidzę ryb, a
tam ma się do wyboru ryby… albo ryż… albo rybę z ryżem… albo ryż z rybą. I nie
stać ich chyba na sztućce, bo wszystko każą jeść tymi durnymi pałeczkami! Do
tego wszystkiego dochodziły moje stresowe mdłości i nie trzeba mi było więcej
argumentów przeciw.
A poza tym
Sapporo kojarzyło mi się z tym, jak Murańka stwierdził, że kupi ośmiornicę jako
zwierzątko dla swojego syna. Całe szczęście, że typ miał zbyt kiepski sezon,
żeby się z nami zabrać, bo inaczej prawie na pewno zamknęłabym go w luku
bagażowym.
Dlatego też we
wtorkowy poranek stałam ze skwaszoną miną, opierając się o busik, który już
wkrótce miał nas zabrać na lotnisko. Na parkingu pod Wielką Krokwią zebrało się
sporo skocznego tałatajstwa, w tym jełopy z kadr B i C. Jak się można domyślić,
byłam zachwycona. Zwłaszcza obecnością Titusa, hipisowskiego dziecka z
dysortografią, które postanowiło mnie początkowo maltretować swoim optymizmem,
ale skapitulowało, widząc moją minę. Wszyscy stali w mniejszych grupkach,
rechotali jak przygłupy i robili raban na pół Zakopanego. Nad nimi wszystkimi
górował pusty blond czerep Kubackiego, którego mina sugerowała, że zamierza
wkrótce spuścić na nas jakąś bombę.
I wiele się
nie pomyliłam.
Przez
kolejnych parę minut wypatrywałam Zniszczoła, przez którego nadal nie mogliśmy
się zebrać. Mieliśmy dziesięć minut do odjazdu, a tego jeszcze nie było widać.
Dość rzadkie jak na niego, bo on to zawsze lubi być wszędzie na długo przed
czasem. Szwabski malkontent burczał coś w tym swoim idiotycznym języku do
Zbyszka i Grześka niedaleko szoferki, a Kerstin jako jedyna siedziała w środku,
bawiąc się telefonem. Nadal od czasu do czasu na mnie zerkała, ale ja udawałam,
że tego nie widzę, żeby nie musieć jej uciszać – no wiecie, tak jak robi się z
niewygodnymi świadkami.
– Teraz mu się
zebrało na spóźnienia – warknął Kubacki za pięć dziesiąta. – Socha, chodź
tutaj, sprawa jest.
Wywróciłam
oczami, ale odsunęłam się od busika i powlokłam się do niego, Sierściucha, Titusa,
Kłuska i Bieguna.
W tym samym
momencie na parking podjechał czarny opel astra, z którego jak rakieta
wystrzelił Zniszczoł, taszcząc za sobą walizę. Nachylił się jeszcze przez szybę
do kierowcy, którego pocałował, a potem auto odjechało.
Dajcie wiadro, bo będę rzygać.
– JUŻ JESTEM!
– wrzasnął, skoro tylko Agatka ruszyła spod skoczni.
Wywróciłam
oczami, a Kubacki pokręcił gniewnie głową.
– Później nie
dało się przyjechać?! – warknął ponownie Mustaf.
Zniszczoł był
cały różowy na tej swojej szczygiełkowatej gębie. Zamiast oburknąć Szaflarskiej
Mendzie, uśmiechnął się dziwnie.
– Mieliśmy…
małe problemy z wyjściem.
JEZUS,
LITOŚCI.
Zamiast
standardowo wywrócić oczami, po prostu przetarłam je, udając, że wcale nie
wiem, do czego głąb pił.
– Mówiłem ci,
że mamy się zebrać! – marudziła Menda, ile fabryka dała. – Nie mogliście się
chędożyć w innych godzinach?! Jakoś z Sochą nigdy nie wchodziliście tym innym w
paradę.
JAK JA MU
ZARA…
– Jeszcze
jedno słowo, paskudo szaflarska, a zrobię ci z nart patyczki do uszu!
Nawet nie
byłam pewna, czy moja groźba doszła do Księciuna Nowotarskiego, bo ten
prowadził zawiły monolog, który miał na celu najwyraźniej zanudzić nas
wszystkich na śmierć albo – w najlepszym wypadku – zdemotywować do dalszego
stania w jego wątpliwie przyjemnej obecności.
– W każdym
razie. – Ta zmiana tonu przykuła na powrót moją uwagę. – Już wcześniej postanowiliśmy,
że jednak dom Treneira sprawdzimy.
Jasne. Kto
potrzebuje demokracji, skoro jest Kubacki.
Nadal
uważałam, że to głupie i niepotrzebne, a w każdym razie można by spróbować
załatwić sprawę inaczej, ale postanowiłam, że nie będę wchodzić w drogę naszemu
Inspektorowi Gadżetowi, bo nie miałam ochoty z nim dyskutować. Niech se ma,
niech się na tym przejedzie, tylko niech potem do mnie z płaczem nie
przychodzi!
Sierściuch
pokręcił głową z dezaprobatą, bo on też miał dobrze w głowie poukładane (jak na
skoczka, rzecz jasna). Menda spojrzała po nas wyczekująco, ale nikt się nie
odezwał.
– No. Cieszę
się, że się zgadzamy. – Tylko on był zadowolony z siebie, reszta uparcie
milczała, w duchu pewnie modląc się, żeby ktoś zatkał jadaczkę Księciunia
laczkiem albo żeby go chociaż statek-matka zabrał na jego planetę. – Niestety,
chociaż bardzo bym chciał, nie możemy się do tego zabrać tak „na hurra”. Żeby
zrobić wymagany rekonesans, musimy najpierw zorientować się w zabezpieczeniach
i tak dalej. Poza tym dom musi być przez kogoś obserwowany przez jakiś czas:
nie wiemy, czy ktoś do niego nie wraca, nie kręci się. Trzeba też umknąć uwadze
sąsiadów. Właśnie dlatego Titus, Kłusek i Biegun zgodzili się już wcześniej
podjąć tego zadania.
Prychnęłam, a
po chwili wybuchłam śmiechem.
– Rzadko ci
się to zdarza, ale udał ci się żart.
Wszyscy
spojrzeli na mnie pytająco.
– Ty tak
serio? Zamierzasz wysłać trzy największe lebiody polskich skoków NA ZWIADY?
Wziąłeś dzisiaj swoje psychotropy?
– Tylko oni w
sumie są najczęściej w Polsce – odezwał się nagle i spokojnie Zniszczoł, czym
niezamierzenie pojechał swoim kolegom po fachu. – Reszta z nas nie ma czasu. A
chłopaki dadzą sobie radę. Mają na to jakiś tydzień, zanim wrócimy z Azji.
Potem możemy myśleć nad dalszymi działaniami.
– No chociaż
jeden myślący tu z nami jest – odparł na to zadowolony Kubacki.
Zaczęłam sobie
wyobrażać, jak nokautuję go tu, na parkingu, a busik odjeżdża bez niego.
Wspaniała
wizja.
* * *
– Który byś
wybrała?
Z negatywów
aktualnej sytuacji: długi lot samolotem, zawody i pizgawica na końcu świata,
tydzień spędzony z tymi ułomami bez przynajmniej pięciu minut dla siebie, ryj
Kubackiego podsuwający mi pod nos swój telefon, widok Szwaba przez całą dobę w
ciągu siedmiu dni.
Z pozytywów:
brak. No może fakt, że ominie mnie kolejny blamaż na lekcji tańca z tym ryżym
pacanem. Ale za to za dwa tygodnie nadrobimy podwójnie, więc… podtrzymuję,
pozytywów brak.
Ze skwaszoną
gębą oderwałam się od fascynującej lektury Dziesięciu
sposobów na pozbycie się zmarszczek (pierwszym było unikanie stresu w
życiu, więc byłam z góry skreślona, zważywszy na to, z kim właśnie podróżowałam)
i litościwie zerknęłam na ekran komórki, którą Menda jakby mogła, to mi do nosa
wciśnie. Na obrazku były dwa dość pokaźne naszyjniki z brylantami.
– A którym
szybciej bym cię udusiła?
Księciunio w
ogóle się tym nie przejął, zabrał tylko telefon, coś na nim poprzyciskał i
znowu mi go podsunął.
– A z tych?
Odłożyłam z
narastającym wkurwieniem gazetę i spojrzałam na kretyna znad okularów.
– Ręcznie mam
ci przetłumaczyć swoją subtelną aluzję, Kubacki? – warknęłam.
Siedzący
między nami Zniszczoł pokręcił tylko głową, stukając intensywnie w swój
telefon. Na samą myśl, że prawdopodobnie pisze teraz z tą swoją Agatką, odbiło
mi się oranżadą z komunii.
– No ale
wybierz! Jesteś babą czy nie?
Odezwał się,
kuźwa, genderysta od siedmiu boleści.
– Jestem w
stanie zutylizować cię choćby zaraz!
– Antek! –
wtrącił się nagle niepytany Ryży Brutus.
Wywróciłam
oczami, ale odpuściłam.
– To niech
mnie nie wkurza – burknęłam, wracając do lektury.
– To prawie
niemożliwe – wymamrotał Zniszczoł.
Już
wyciągnęłam w jego stronę pięść, żeby mu z niej przyłożyć w ramię za
pyskowanie, ale rozmyśliłam się w połowie drogi. Nie umknęło to uwadze
Zniszczoła. W odpowiedzi uniósł pytająco brew, na co ja wzruszyłam ramionami.
– W sumie masz
rację.
I zostawiłam
go z tym nieudolnie skrywanym zdziwieniem na gębie.
Na ziemię
japońską przylecieliśmy w środę, to jest ósmego lutego. Na przespanie jetlaga
mieliśmy dwadzieścia cztery godziny, bo już w piątek o ósmej rano czasu
polskiego odbywały się pierwsze treningi, a później kwalifikacje. Powiem wam,
że nikt tak się nie cieszył z tego wyjazdu jak Wiewiór, któremu słowo „kibel”
nie schodziło z ust nawet na minutę. Nawet jego serdeczny przyjaciel Sierściuch
miał go dosyć, co uważam za wystarczający dowód na to, że gdyby ktoś Żyłę
przypadkiem walnął pięścią w twarz, to każdy sąd w tym i naszym ojczystym kraju
by taką osobę uniewinnił. Plusem całej tej wycieczki do krainy suszonych ryb był
fakt, że zmiana czasu tak zmęczyła Kubackiego, że jego dywagacje na temat
kobiecej biżuterii były ostatnim wyskokiem – poza tym głównie spał, jadł i pił
wodę. Najważniejsze, że nie psuł mi humoru swoją obecnością. Muszę przyznać, że
miałam co do tego mieszane uczucia, bo wiecie, jak to mówią – złego diabli nie
biorą. W sensie, że takie mendy jak Kubacki to są „odporne na wiedzę, trudne do
zabicia” i byłam święcie przekonana, że miał zamiar nas wszystkich przekonywać,
jak to on wygra Kryształową Kulę, skoro tylko postawi stopę na ziemi po wyjściu
z samolotu, ale to dobrze wiedzieć, że jeszcze zdarzają mi się jakieś miłe
rzeczy w życiu.
No. Ale nawet
jeśli, to nie trwają zbyt długo.
Austriackie
wcielenie Grumpy Cata nie zamierzało bynajmniej sobie odpuszczać. Najpierw
latałam za nim po hotelu, a potem po skoczni, bo załatwiał jakieś superważne
trenerskie sprawy z Hoferem. Warto dodać, że musiałam taszczyć za sobą jego
walizę. Zastanawiałam się, jak go tu uświadomić, że jak chce mieć tragarza, to
niech sobie takiego zatrudni i doszłam do wniosku, że najlepiej byłoby mu to
wytłumaczyć, waląc go tą walizą w łeb. Całe szczęście, że Zniszczoł wcześniej
zaproponował, że weźmie mi bagaże do hotelu, bo bym z czerepu tego durnego
Szwaba zrobiła „idiot sandwich”.
– Ty. – Tak,
to była moja ksywka dla tego buraka. – Będziesz miała pokój z Kerstin.
Wolałabym spać w szambie.
– A nie
mogłabym z Olkiem?
Horngacher
uśmiechnął się tak, że ta jego wiecznie niezadowolona morda przybrała
przerażająco paskudny wyraz. Aż się w duchu wzdrygnęłam. Pochylił się do mnie i
odparł jadowicie ucieszonym tonem:
– Nie.
Kerstin
uśmiechnęła się, odsłaniając przy tym swoją zadrutowaną szczękę, i pomachała mi
nieśmiało, stojąc kilka metrów dalej.
Kij ci w oko, Szwabie zasrany!
Jakoś ją
przeżyłam w tym pokoju. Znając mnie trochę, starała się nie wchodzić mi w drogę
i nie zagadywać, jeśli nie miała mi do przekazania czegoś ważnego od tego
starego zgreda. Przynajmniej tyle dobrego, że z nią nie musiałam się użerać, bo
takiemu Kubackiemu w piątek z rana wrócił rezon i na śniadaniu już powodował
moją niestrawność.
– Tosieńka,
gwiazdo moja zaranna, jakże ci się podoba twoja nowa współlokatorka? – spytał,
smarując sobie kromkę chleba dżemem.
– Nie gadaj w
czasie jedzenia, bo się jeszcze udławisz – odparłam mu ze sztucznym uśmiechem.
– Jaka ty się
troskliwa zrobiłaś, no nie poznaję…
– Jeszcze dwa
słowa i rodzona matka też cię nie pozna – wycedziłam przez zęby, przestając się
koncentrować na swojej jajecznicy.
– Czy wy nie
możecie choć raz inaczej? – jęczał Zniszczoł, dekorując sobie tost plastrami
pomidora i ogórka. – Jest ósma rano. Zdecydowanie za wcześnie na wasze dysputy
filozoficzne.
– Żryj i się
nie wtrącaj – burknęłam, wracając do swojego śniadania.
– I tak masz
się lepiej – wymamrotał Sierściuch ewidentnie do Zniszczoła, ze zmarnowaną
miną, podpierając głowę na ręce, w drugiej trzymając filiżankę kawy. – Nie
słuchasz cały czas o podgrzewanych sraczach.
Zniszczoł i
Kubacki się zaśmiali, a ja westchnęłam na samą myśl, że był to dopiero początek
tej drogi krzyżowej. Jedyni normalni w naszym towarzystwie byli Miszczunio i
Stefek. Cała reszta to część kolejki do gabinetu psychiatry.
O dziesiątej
byliśmy już na skoczni. Na Okurayamie trudno uświadczyć tłumu, ale przynajmniej
leżał tu śnieg. Nie to, co w Klingenthal… Oczywiście zostałam znowu sprowadzona
do roli sprzątaczki i dziewczynki na posyłki, więc Zniszczoł musiał mnie
uspokajać, żebym Szwaba nie wysłała na tamten świat. Na szczęście na czas
skakania byłam wolna jak dzika świnia, z czego skwapliwie skorzystałam, stając
obok Grześka. Tam przynajmniej nie było tego szpetnego pyska naszego szanownego
trenera kadry narodowej. Patrzyłam w stronę gniazda, w którym stał i liczyłam,
że może się pod nim zawali i nie będę musiała go więcej oglądać. O, a odłamki mogłyby
spaść na Kubackiego…
Westchnęłam,
po czym wydałam z siebie żałosny jęk. Obiecałam Zniszczołowi, że się poprawię,
ale to nie moja wina, że mnie życie nie oszczędza. Sam chciał, żebym wróciła do
tego kurnika, to niech ode mnie cudów nie oczekuje. Przypominam, że on sam tu
gdacze.
Trening
wyglądał tak, że ziewałam. Nic szczególnego się w sumie nie wydarzyło, dopóki
na belce nie pojawił się mój najdroższy szczygiełkowaty przyjaciel. Wszystko
wyglądało zwyczajnie: usadowił zad, śmignął z rozbiegu i… leciał… i leciał… i
leciał…
– O kurwa –
wyrwało się Grześkowi.
Musiałam się z
nim zgodzić.
W pierwszej
sekundzie aż się zerwałam z ławki, ale zaraz potem widziałam, jak jego prawa
narta niebezpiecznie szybko zbliża się do lewej i ją podcina, i zatrzymałam się
w pół ruchu. Aleks zaczął się turlać wzdłuż zeskoku aż w końcu się zatrzymał i
przez chwilę nie wstawał. Na szczęście przez bardzo krótką chwilę.
Nawet nie
wiem, jak znalazłam się przy bandzie, bo paręnaście sekund wcześniej siedziałam
na ławce obok ogrzewacza, sącząc jakąś herbatę o smaku wymoczonych skarpet, a
potem się jakoś zmaterializowałam przy Grześku, gotowa wparować na ten zeskok
jak jakaś histeryczka. Przecież takie ciecie jak Zniszczoł są niezniszczalne, to
widać zaraz z nazwy. Trochę utykał, ale podniósł się szybko i bez problemu,
pomachał kibicom, mając już na gębie ten swój wkurzająco serdeczny uśmiech.
Zniknął, jak zobaczył moją minę zza bandy.
– Tosiek, nic
mi nie jest – zapewniał mnie gorliwie. – Trochę się poobijałem, ale nic mi się
nie stało.
Chciałam się
zapaść pod ziemię. Skoro Szczygieł mnie pocieszał, to znaczy, że miałam ryj,
jakbym ducha zobaczyła. Dobrze, że w pobliżu nie było Mendy.
W każdym razie
efekt tych Zniszczołowych akrobacji śnieżnych był taki, że skończył on tę serię
treningową na trzecim miejscu, za drugim Królem Laczkowym i pierwszym
Eisenwkurwielem. Reszta naszych nielotów też poradziła sobie nieźle: Miszczunio
był siódmy, Sierściuch ósmy, a Wiewiór dziesiąty. Usilnie próbował ich gonić
trzynasty w tabeli Kubacki. I nawet Stefanek wypadł nieźle, bo zajął lokatę
dwudziestą trzecią.
Drugą serię
wygrał Prevc, ten najstarszy dodam, obok którego miejsce na wirtualnym podium
zajął Kamil i to aż serce samo rosło na ten widok. Tym razem Zniszczoł już tak
nie szalał, tylko grzecznie skoczył tyle, żeby zająć jedenastą lokatę.
Sierściuch znowu był ósmy. Kubackiemu triumfalna mina zrzedła, bo tym razem
skończył jako dwudziesty czwarty. Stefcio był trzydziesty trzeci. A Żyła
odwalił taką żenadę, że skoczył zaledwie sto dwa metry i zajął dopiero miejsce
pięćdziesiąte czwarte.
Zszedł z
zeskoku, śmiejąc się głupkowato.
– Hehehe, no
co, źle żem z progu wyszedł – odparł, widząc minę Grześka, który już musiał
wysłuchiwać kazania Szwabiska przez krótkofalówkę.
Miałam
nadzieję, że dla odmiany pooglądam sobie wyłącznie gębę Kerstin przez kolejne
godziny, ale po treningu było spotkanie trenerów, na którym robiłam za skrybę,
więc nie mogłam go ominąć. Jestem pewna, że Horngacher z chęcią by mnie
wystrzelił z armaty, byleby tylko nie musiał mnie oglądać i znosić. I vice versa.
Zgodnie z przewidywaniami, kiedy nasze gwiazdy narciarstwa klasycznego
pozbierały manatki, ja miałam obowiązek po nich posprzątać. Niby się człowiek
spodziewał, a i tak musiał sobie krzyknąć, żeby nie pozabijać niewinnych.
– Może ci
pomóc?
Odwróciłam się
za siebie. W drzwiach domku stał Skrobot Młodszy i trzymał w ręce coś dobrego.
W fioletowym opakowaniu. Typ miał na twarzy ten uśmiech, który skądś kojarzyłam
i który mnie drażnił.
– Serio? –
skrzywiłam się.
Zazwyczaj
jestem na tyle odpychająca, że ludzie ani myślą mi pomagać. Skoro zachowuję się
wobec nich chamsko, to się temu ani trochę nie dziwię. Ale ja jestem zaradna,
wszystko umiem załatwić sama.
Skrobot
wzruszył ramionami.
– Pozbieramy
prędko papierki, poustawiamy ławki, zamkniemy okno i wrócimy z resztą do
hotelu. A tam możemy wspólnie zjeść tę dużą Milkę z herbatnikiem, którą
przypadkiem ze sobą wziąłem…
Już chciałam
wyrazić aprobatę dla jego sposobu myślenia, ale coś mi nie pozwoliło. Zmrużyłam
oczy.
– Przecież ty
nie jesz słodyczy.
– To mogę popatrzeć,
jak ty jesz.
To racja. Tyję.
Chociaż
węszyłam jakiś spisek, to westchnęłam i skinęłam na niego ręką.
– To chodź.
Sprzątniemy ten burdel.
Czekolada była
wyśmienita jak zawsze, czego nie mogę powiedzieć o moim towarzystwie: jak dla
mnie Skrobot miał za dużo tego paraliżu twarzy, którego się trochę naoglądałam
ciągu ostatniego półtora roku. Wystarczało mi w zupełności, że Zniszczoł taki
miał przecież dziewięćdziesiąt procent czasu. I ten właśnie sam Zniszczoł był
oburzony, kiedy mu powiedziałam, że umówiłam się ze Skrobotem na wieczorne
rytualne spożywanie pokarmu bogów, bo on strasznie chciał pograć w warcaby, ale
przestał się boczyć, kiedy mu zaproponowałam, że mogę jednocześnie tyć i ruszać
szarymi komórkami. Po tym mitingu rozbolał mnie łeb, ale stwierdziłam, że to
przez to, że siedziałam w towarzystwie osób zdecydowanie zbyt szczęśliwych jak
na moje nerwy.
Nic więc
dziwnego, że znowu miałam ten zasrany koszmar z sobą samą w welonie i
tajemniczym nieszczęśnikiem mężem. A może to przez to, że jeszcze przed
snem w drzwiach naszego pokoju pojawiła się paskudna morda Kubackiego, który
oznajmił nam, że jutro po kwalifikacjach będzie superhiperważne spotkanie na
szczycie. Na samą myśl o tej minie Sherlocka u Mendy coś mi się przewróciło w
żołądku. A to dawno temu było.
Kwalifikacje
początkowo zapowiadały się normalnie: Kazachowie uklepali bulę, potem grałam w
Angry Birds na telefonie, więc nie pamiętam, co się działo, a później… A później
Zniszczołowi znowu zaczęło odpierdalać i skoczył jak jakiś nienormalny sto
dwadzieścia sześć i pół metra i został liderem kwalifikacji. Z niechęcią muszę
przyznać, że nie do końca mogłam patrzeć, jak leci. Coś mnie tak jakby drażniło
w kurtce i musiałam ją co chwilę poprawiać. I nawet Kubacki nas nie zhańbił, bo
był ostatecznie piąty. Wygrał Prevc, a Szczygieł ponownie zamknął podium.
Miszczunio, Sierściuch i Wiewiór skakać nie musieli, dlatego ich skoki w ogóle
nie miały charakteru pokazowego. Ale pokazać to się pokazali z dobrej strony –
oczywiście zakładając, że takową mają.
Ponownie byłam
przekonana, że teraz to się Kubacki zsika z dumy, ale zamiast tego musiałam
poradzić sobie z traumą, jaką wywołał we mnie szok spowodowany zachowaniem
Księciuna Nowotarskiego. Otóż on w ogóle nie skomentował swojego wyczynu, tylko
z poważną gębą podszedł do nas i mruknął:
– Mój pokój,
punkt dwudziesta. I weźcie Krysię.
I tyle go
widzieliśmy.
Po powrocie do
hotelu wystarczyło nam czasu na jakiś szybki prysznic (podczas którego prawie
dwa razy zasnęłam z niewyspania), a ja dodatkowo przebrałam się w moje
przedspaniowe dresy (brałam ze sobą taki zestaw od pierwszego Kligenthal).
Zaparzyłam jeszcze sobie porządnej herbaty i zjadłam kilka kostek czekolady.
Dopiero wtedy czułam się odpowiednio przygotowana psychicznie na spotkanie z
Kubackim.
Jego niezbyt
urodziwa gęba powitała mnie od progu, bo akurat chciał się przejść do Grześka o
coś zapytać i otworzył mi niechcący drzwi. Już miał tę minę Sherlocka, na widok
której wywróciłam oczami. Przepuściłam go, a sama dołączyłam do Sierściucha,
Zniszczoła i… o nie, jak zobaczyłam ten jej zadrutowany wyszczerz, to mi się od
razu gorzej zrobiło. Skrzywiłam się od razu, a Grzywa tylko posłał mi karcące
spojrzenie. Które ja, rzecz jasna, skwitowałam wywróceniem oczami.
Chwilę później
Kubacki wrócił z tą swoją ważną miną przyklejoną do głupiej facjaty i oznajmił
śmiertelnie poważnym tonem:
– Mamy postęp
w sprawie.
Poruszyłam się
niespokojnie. Bo jeśli nawet Biegun, Kusy i Titus potrafili coś wywęszyć… to
kroiła się gruba afera.
– Kusy, Biegun
i Titus parami na zmianę obserwowali dom Kruczka przez kilka dni i początkowo
nie działo się nic ciekawego – ciągnęła Menda, przechadzając się po swoim
pokoju z rękami założonymi z tyłu. – Dom stoi pusty, ciemny, żywej duszy w nim
nie ma. Ani Kruczkowa, ani jej matka, ani jej dzieci – nikt się koło niego nie
kręcił. Aż do poniedziałku.
Kubacki zrobił
dramatyczną pauzę, licząc zapewne, że wysadzi nas z laczków z ciekawości, ale
ja tylko podniosłam brwi w powątpiewaniu. Jak znam tych cymbałów, to pewnie
zjedli za dużo pizzy przed wachtą i mieli jakieś przysenne majaki. A Titus to
pewnie horror jakiś obejrzał i mu się wszystko pomieszało.
– W
poniedziałek wieczorem obserwację Titusa i Bieguna zakłócił szelest, który
usłyszeli w krzakach. Pomyśleli, że to kot. – Wyobraziłam sobie skradającego
się wśród koszy na śmieci Kruczka Sierściucha i musiałam kaszlnąć, żeby się nie
roześmiać na głos. – Ale nie. W świetle latarni mignęła im średniego wzrostu
sylwetka. Niestety, jest zima. – Dziwnie było to słyszeć od sportowca zimowego.
– Ten ktoś był opatulony od stóp do głów i ubrany na czarno. Kręcił się koło
domu przez kilkanaście minut, a potem czmychnął przez podwórko i zniknął w
krzakach przy płocie od sąsiada z jakimiś pudłami w rękach. A najlepsze jest
to, że sytuacja powtarza się już kolejny dzień z rzędu.
No dobra, ta
cała opowieść Kubackiego, zważywszy na wieczorną porę i moje skrajne
wyczerpanie brakiem właściwego snu, wywołała u mnie dreszcz, który spłynął mi
wzdłuż pleców. Nikt nie zauważył, czemu się wyprostowałam. Pomyślałam, że może
jakaś szajka próbuje obrabować dom Treneira… a
wtedy te łajzy od Maciusiaka będą miały kłopoty.
– …więc na
pewno jest to jakaś możliwość – zakończył jakąś swoją wypowiedź Sierściuch z
taką zamyśloną miną, że tylko brakowało, żeby zatrząsł wąsami.
– Słuchajcie –
odezwałam się – może by tak dać sobie siana? Bo co, jeśli to jakaś banda
złodziei wyczuła pismo nosem i teraz zasadza się na ten dom Treneira?
– No właśnie –
przyznał mi rację Zniszczoł, przytakując ta swoją szaloną rudą czupryną. –Antek
mądrze gada. – Pff, bicz, ja ZAWSZE
mądrze gadam. – Przecież o zniknięciu Kruczka jest wszędzie w prasie.
Ludzie z okolicy go znają, więc może ktoś próbuje na tym skorzystać?
W sumie ja o
tym nie pomyślałam, ale postanowiłam nie wyprowadzać go z błędu.
Kubacki
zmarszczył swoje gnomie czoło w intensywnym i zapewne bolesnym procesie
myślowym, milcząc przez chwilę.
– Dobra, to
jest jakaś opcja – przyznał, ale pewnie go od środka skręcało, jak to mówił. –
Bezpiecznie więc będzie dalej obserwować ten dom. Ale powiem chłopakom, żeby
bardziej uważali. Nie wiadomo, z kim mamy do czynienia. A czy ktoś ma pomysł,
jak rozszyfrować, kto to jest?
Wtedy, po
kilku minutach ciszy, nagle z dziwnym wyrazem twarzy, który chyba miał być
uśmiechem, ale przypominał grymas przed puszczeniem pawia, odezwała się
Krystyna:
– Ja mam. Ale
będę wam mogła podać szczegóły dopiehro po powhrocie do Polski. Na hrazie nie
hróbcie nic więcej – może w zachowaniu tego kogoś coś się zmieni.
Kubacki
pokręcił głową.
– Muszę
wiedzieć, co zamierzasz – odparł. – Bo jeśli wymyślisz coś głupiego…
– Przysięgam,
że to nic głupiego – wtrąciła. – Tylko… na hrazie nie mogę niczego obiecać.
– A my nie
możemy czekać – burknął Księciunio Nowotarski niezadowolony. Nie wiem, czy
bardziej bolało go wybujałe ego, czy po prostu odstawiał swoją bucowatą szopkę
pod tytułem: Nie ja na to wpadłem, więc
mam w dupie twoje zdanie. – Powiem chłopakom, żeby wzięli jakąś cyfrówkę i
postarali się zrobić z niej użytek.
– Przy naszym
szczęściu Titus zapomni wyłączyć flesza i skończymy w pudle – wymamrotałam.
– Nie martw
się, tobie to nie grozi – odpowiedziała Menda, a jej ton od razu mi się nie
spodobał. Kiedy podniosłam głowę w jego kierunku, miał na ryju ten paskudny
złośliwy uśmieszek. – Ty i tak trafisz na oddział zamknięty.
GNOMOM. ŚMIERĆ.
– JAK CI ZARA
Z LACZKA WYJADĘ, TY ZASRAŃCU ZAWSZONY, PASKUDNY, NIEMYTY…
– ANTEK!
Nawet nie
wiem, jak do tego doszło, że Zniszczoł łapał mnie w pół, czerwony na gębie z
wysiłku, a ja młóciłam bezradnie powietrze pięściami. Oddalony na bezpieczną
odległość Księciunio kręcił głową z pogardliwym uśmiechem. Jakbym się tak
zamachnęła raz a porządnie, to bym mu ten jego gnomi ryj przemeblowała!
Kątem oka
spojrzałam na Kerstin, która miała przerażenie w oczach. Czułam, że następnym
razem poprosi o pokój w kotłowni, byle nie narażać się na możliwość
zamieszkania ze mną. No i dobrze, ja Szwabów w swoim życiu nie potrzebuję. Po
pierwsze: od wkurwiania się i hodowania pierdolca mam nielotów. Po drugie:
jeden wielki, ponury Goebbels w roli mojego szefa stanowczo mi wystarcza. Po
trzecie: bo nie i już.
Spojrzałam
ostrzegawczo na Zniszczoł, więc mnie puścił, a ja poprawiłam bluzę dresową.
Powiedzmy, że odkładałam mordercze plany na później. Ale nie, że na zawsze.
– Skoro wszyscy
już uspokoili swojego wewnętrznego świra, to myślę, że możemy podsumować
spotkanie – zabrał ponownie głos nas samozwańczy król wszechświata, władca
wiatru, narciany car i faraon ciętej riposty. Posłałam mu spojrzenie spod byka.
– Najważniejsze, że mamy już spory postęp w sprawie…
Kubacki
ględził o czymś kompletnie nieistotnym przez kilka minut, a ja go w ogóle nie
słuchałam, podążając wzrokiem za każdym jego ruchem i wyobrażając sobie, jak
mogłabym oderwać mu ten pusty czerep tak, żeby się nie zorientował. Bo że by
się nie zorientował, to nie miałam wątpliwości. Nikt by się nie zorientował.
Wszyscy wiedzą, że Kubacki ma łeb jak Ken – równie napuszony, co pusty.
– Rozumiecie?
– Popatrzył po wszystkich wzrokiem ojca, który poucza swoje niewdzięczne
bachory.
Wywróciłam
oczami.
– Możemy już
iść czy długo nas jeszcze będziesz katować swoim wątpliwej jakości
towarzystwem?
Menda
zazgrzytała zębami. Muahahahahahahaa! Niestety, musiałam obejść się smakiem, bo
nie pociągnęła tematu. A szkoda. Nawet to byłoby lepsze od ciszy w pokoju z
Kryśką.
Pożegnaliśmy
się, życząc Kubackiemu, żeby sobie ten głupi ryj rozwalił się wyspał, a
ja z niechęcią posnułam się do łóżka. Ja! Z niechęcią! Do łóżka! Bo już
wiedziałam, co mi się przyśni.
Jedno wielkie gówno.
* * *
Ja rozumiem.
Ja wszystko rozumiem. Naprawdę. Ale tego
nie.
Bo to w ogóle jakiś
chory weekend był. Normalnie jakbym im się w dupach poprzewracało. A już
najwięcej się poprzewracało Sierściuchowi.
No bo najpierw
to on sobie tak gdzieś skakał na pierwszą dziesiątkę, czasem gorzej, wąsami kręcił
jak to on. A potem nagle wygrał to zasrane Sapporo i nawet sam Horngacher
prawie wypadł z gniazda z wrażenia. I zrobiła się z niego straszna gwiazda.
A potem był
Kubacki, który stał się psychicznie trudny do zniesienia, bo wygrał
kwalifikacje. Co z tego, że Kot machnął rekord Okurayamy – przecież wiadomo, że
w wyimaginowanym świecie Mustafa tylko on jeden święci prawdziwe tryumfy,
reszcie się jedynie może pofarcić. W tamtą niedzielę wygrał Miszczunio, więc
ogarnęło nas takie poczucie, że naturalny porządek rzeczy został w naszej
kadrze narodowej przywrócony.
W każdym razie
przez cały ten weekend gały nie wracały mi do orbit.
Po tych
wielkich wydarzeniach musieliśmy spakować manaty i przelecieć się do kolejnego
Sushilandu. Niby daleko nie mieliśmy, ale z tymi cymbałami każda podróż była
wyprawą krzyżową – głównie dlatego, że bolał mnie krzyż od samodzielnego
noszenia własnego i trenera bagażu. Myślałby kto, że zlitują się nad
poniewieranym człowiekiem, ale zadufane to takie, poza czubkiem własnego nosa
widzi wyłączne czubki swoich nart. Wlokłam się więc zawsze na szarym końcu
narciarskiej pielgrzymki, samotnie pomstując na wszystko dookoła. Nawet Menda
nie wsparła mnie w tym zajęciu, jedynym zresztą słusznym, bo ta wygrana w
kwalifikacjach i wysokie miejsca w konkursach podkarmiły jego ego i urósł we
własnych oczach do rangi legendy.
Na szczęście
teraz nie musiałam oglądać jego gęby, bo doskonale widziałam jego kanciasty
zad. Szliśmy w kierunku hotelu, bo trener stwierdził, że trzy kilometry to nam
się nie opłaca jechać taksówkami, a spacer nam dobrze zrobi.
– Zasrane
Szwabisko – warczałam z twarzą koloru dorodnego pomidor, dysząc jak husky w
zaprzęgu. – Myśli, że se, kuźwa, tragarza znalazł. Asystentkę To każden jeden chciałby mieć, a
robić to ni ma komu!
– No dajżesz,
pomogę ci. – Zupełnie niespodziewanie zza moich pleców wyłonił się Zniszczoł,
przejmując ode mnie rączkę z walizki Grumpy Cata.
– Lepiej nie.
– Położyłam swoją dłoń na jego, chcąc mu zabrać bagaż. – Bo jeszcze cię ten dziad
gotów wywalić z kadry za nadwyrężanie mięśni.
– Nie odważy
się – odparł, ostatecznie wyrywając mi walizkę z ręki. – Beze mnie przecież ta
kadra przecież nic nie znaczy. – Na koniec wyszczerzył się porozumiewawczo.
Wywróciłam
oczami.
– Zlituj się –
burknęłam. – Nie zamieniaj się z Kubackim na rozumy. On sam w zupełności mi za
siebie wystarczy.
Przez dłuższą
chwilę szliśmy w milczeniu. Gamonie przed nami trajkotały w najlepsze, a ja,
teraz wreszcie odciążona, mogłam popatrzeć, gdzie myśmy właściwie wylądowali.
W sumie
wszystko tu było takie szare, ciche i ponure. Udeptywaliśmy śnieg przy jakiejś
szosie, wokół nas rozciągały się pożółkłe, częściowo pokryte śniegiem pola, a w
oddali majaczyła nam wioska olimpijska. Ogólnie to było tu straszne zadupie,
więc czarno widziałam przyszłoroczne igrzyska w tym miejscu.
Nad całym tym
krajobrazem górował kompleks skoczni, świecący się jak psu jajca i widoczny z
daleka jak latarnia morska na Faros. Nawet z takiej odległości wyglądał jak
badziewie i miałam wobec niego złe przeczucia.
Usłyszałam
obok siebie syknięcie i spojrzałam na skrzywionego na gębie Zniszczoła. Trzymał
się za nogę.
– Co jest? –
spytałam, przystając razem z nim.
Grzywa nie
odpowiadał przez kilka sekund, a po chwili wyprostował się i zrobił drobny
krok, utykając. Dołożył jednak drugą nogę i podreptał dalej.
– Nic. Mam
siniaka na udzie, który czasem daje mi się we znaki.
Na samo
wspomnienie jego lotu i lądowania z piątku musiałam się otrząsnąć, żeby nie
zacząć panikować kręcić głową z dezaprobatą.
– Niepotrzebnie
się tak przejęłaś.
No nie, tylko spierdoliłeś się, jadąc z
prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, CO MOGŁO PÓJŚC NIE TAK?
– Ja wiem
lepiej, co robię potrzebnie, a co nie – warknęłam.
– No dobrze,
już dobrze… – Zniszczoł wyciągnął rękę w geście kapitulacji. Milczał
kilkanaście sekund. Niestety, tylko tyle. – Ale… dziękuję.
Skrzywiłam
się.
– Za co?
– Za troskę.
Skrzywiłam się
jeszcze bardziej.
– Dobrze się
czujesz?
– Nie
wiedziałem, że potrafisz być AŻ taka miła.
Tak mi
wykrzywiło ten ryj, że myślałam, że tak mi już zostanie. Kubackiemu zostało.
– Może i
wkurza mnie ten twój wieczny wyszczerz, ale mimo wszystko nie chciałabym, żebyś
upadł i sobie ten swój głupi ryj rozwalił.
Widziałam
kątem oka, że cymbał się uśmiecha pod nosem i ledwo się powstrzymałam przed
pokręceniem głową.
Niby wszyscy z
kimś gadaliśmy teraz, ale było tak jakoś… inaczej. Ja nie wiem. Nie tak luźno
może. Nie czułam się do końca sobą i oni też byli jacyś dziwni. Skoncentrowani
i poważni tacy. Momentami aż nudni. Nawet Kubacki czasem nie podejmował
rękawicy. To dopiero było pojebane.
– Dziwnie tak
jakoś bez niego, nie? – przemówił Zniszczoł, jakby odgadł moje myśli. – Nawet
śmiesznie nie jest.
Może i więcej
buli do uklepania pozostawialiśmy Kazachom. Może i więcej Januszy, kibiców
sukcesu, się przebudziło. Może i naród odzyskał wiarę w lepsze jutro dla
polskich skoków. Ale jednak Treneiro to był Treneiro. Bez niego było obco.
Pusto. Jakby pić gorącą czekoladę, w której nie ma cukru – niby fajnie, tylko
po co?
Spojrzałam jeszcze
raz na polanę, nad którą powoli zapadał wieczór.
– Nie jest ani
trochę.
Szkoda, że cię tu nie ma. Zamieszkałem w
punkcie,
z którego mam za darmo rozległe widoki:
gdziekolwiek stanąć na wystygłym gruncie
tej przypłaszczonej kropki, zawsze ponad głową
ta sama mroźna próżnia
milczy swą nałogową
odpowiedź. Klimat znośny, chociaż bywa
różnie.
Powietrze lepsze pewnie niż gdzie indziej.
Są urozmaicenia: klucz żurawi, cienie
palm i wieżowców, grzmot, bufiasty obłok.
Ale dosyć już o mnie. Powiedz, co u Ciebie
słychać, co można widzieć,
gdy się jest Tobą.
Wtorek
początkowo zapowiadał się normalnie. Pomijam, że znowu usadzili mnie z Krychą,
co mnie raczej mocno średnio zadowalało i że przespałam raptem cztery godziny –
jak na mnie to i tak było dobrze. Na próbę przedolimpijską przyjechało
sześćdziesięciu wariatów z nartami – nie licząc udeptywaczy śniegu i
przedskoczków. Grumpy Cat od rana psuł nerwy wszystkiemu, co je miało, bo nawet
Krystyna zazgrzytała zębami, kiedy ten po raz kolejny zmienił godzinę przyjazdu
na skocznię. W końcu jednak ruszyliśmy.
No dupy to ta
skocznia nie urywała. Niby wszystko poprawnie zbudowane, ale tak bez szału i
pompy. Nie czuło się, że za trzysta sześćdziesiąt pięć dni zapłonie tu ogień
olimpijski. Poza tym panowała złowieszcza atmosfera i moje złe przeczucia
nasilały się, ilekroć się jej dłużej przyglądałam.
Najsamprzód
był jeden trening, zaraz o ósmej rano. Obudziłam więc wszystkich o szóstej,
gnałam jak na złamanie karku, żeby wszystkich jełopów pobudzić i w efekcie o
siódmej trzydzieści cała nasza kadra życiowych wykolejeńców genialnych
orłów stała pod busikiem, ziewając i przysypiając na torbach z nartami.
Czekaliśmy, aż się szacowne grono trenerskie pokaże i nogi już nam w zady
właziły, kiedy za pięć ósma wybiegł do nas Grzesiek w szlafroku w pieski,
widać, że ledwie obudzony, i spytał z gałami wielkimi jak spodki z filiżanek:
– A wy czego
tu marzniecie?
Spojrzeliśmy
po sobie jak debile.
– No czekamy
na was, aż łaskawie zejdziecie, bo trening się zaczyna za pięć minut –
odwarknęłam.
Sobczykowi
oczy urosły jeszcze większe.
– Przecież
nasz busik jest zepsuty – odparł, jakby to było oczywiste. – Mają nam nowy
podstawić za półtorej godziny, żebyśmy na oficjalny trening zdążyli.
Jedyny powód,
dla którego nie zabiłam Grześka na miejscu, stanowił mój szacunek dla niego.
Zniszczoł
zaczął mi już uspokajająco masować bark, a ja, warcząc jak wpieniony doberman,
poderwałam z ziemi swoją torbę i tupiąc ostentacyjnie, wróciłam do hotelu,
ignorując pełne niezadowolenia krzyki Kubackiego. MNIE TEŻ NIKT O NICZYM NIE POINFORMOWAŁ, DZIADZIE ZASRANY!,
odkrzyknęłam w myślach, wchodząc na pierwsze piętro.
Przez następną
godzinę Zniszczoł i Kryśka próbowali mnie uspokoić, ale marnie im to szło. Na
trening o dziesiątej wyjechałam już podminowana, ale nieskora do mordu, co
uważam za spory postęp. Co mądrzejsi usuwali mi się z drogi, dlatego Księciunio
ciągle machał mi swoją mordą przed oczami, szczerząc się chamsko.
– Kubacki, czy
ty mógłbyś z łaski swojej zamknąć ten swój durny ryj? – zapytałam w końcu po
którejś z jego tępych ripost. Nawet nie do końca wiem, o czym do mnie
konwersował (tak, w małym pojebanym świecie Mustafa złośliwości i
wszelkie przejawy buractwa były uznawane za „rozmowę”), bo jego głos brzęczał
mi nad uchem jak natrętny komar o piątej nad ranem. A co się robi z komarami?
Rozsmarowuje
bamboszem na ścianie.
– Zaczynasz
się robić wkurwiający – dodałam, krzywiąc się nad parzoną akurat w budce
herbatą.
– A czy ty
mogłabyś być w końcu bardziej pomocna? Rękawiczkę zgubiłem i nie mogę jej
znaleźć.
Wyjęłam
torebkę z kubka i wrzuciłam do kosza na śmieci, po czym podniosłam naczynie i
upiłam łyk.
– Nie znam
się, ja tu tylko sprzątam. – Posłałam mu jadowity uśmiech i wyszłam z budki z
nadzieją, że Grzesiek nie będzie takim wrzodem.
Niestety, moje
życie byłoby zbyt proste, gdybym mogła tak po prostu sobie przejść gdzieś,
gdzie chcę.
Przed moimi
oczami wyrósł jak spod ziemi Skrobot Młodszy, wesół jak skowronek. Najwyraźniej
wysmarował już tym łajzom ich dechy i teraz szukał zaczepki. Na jego widok
wywróciłam oczami, ale nie zatrzymałam się, popijając herbatę. Zważywszy na
temperaturę, miałam sporo szczęścia, że po trzech minutach nie zamieniła się w
lodowisko dla owadów. Mróz panował tu pieruński i zaręczam, że nie taka pogoda
była, jak poprzedniego dnia dymaliśmy trzy kilometry z walizami, bo nasz
trener to stary dziad i sknera. Przez to wszystko byłam jeszcze bardzie
marudna niż zwykle, o ile to w ogóle możliwe.
– Widzę, humor
jak zawsze dopisuje – oznajmił na wstępie, czym zasłużył na mordercze
spojrzenie z mojej strony.
Szliśmy
kawałek razem.
– Ale
radziłbym się tak nie zapędzać. – Zatrzymał się nagle, więc niechętnie zrobiłam
to samo po dwóch dodatkowych krokach i odwróciłam się do niego na pięcie.
– Bo?
– Bo chciałem
tylko powiedzieć, że Stefan cię szuka.
Jęknęłam
żałośnie, ale zawróciłam, a mój kompan powlókł się za mną.
– Ciekawe, co
tym razem będę musiała zrobić – burczałam w szalik. – Może wypucować Kubackiemu
buty albo zaszyć Wiewiórowi dziurę w kombinezonie?!
– Skąd wiesz o
tej dziurze? – spytał autentycznie zaskoczony Skrobot.
– Widziałam
wcześniej i nawet mu o niej mówiłam, żeby do Zbyszka z nią poszedł, ale mnie
nie posłuchał.
Skrobot
uśmiechnął się jakoś dziwnie.
– Zorientowana
jesteś.
Wzruszyłam
ramionami, docierając do budki.
– To była moja
praca, dopóki ktoś nie zrobił ze mnie całodobowej sprzątaczki. – Złapałam za
klamkę, posłałam mu sztuczny uśmiech i weszłam z powrotem do środka.
Dopiero co z
stąd wyszłam i niewiele się zmieniło – nadal był tu brud, smród i ubóstwo. Te
trzy przymiotniki opisywały polską kadrę zdecydowanie najlepiej.
Horngacher
zdążył wrócić w czasie mojej kilkuminutowej nieobecności i znowu miał mordę
powykręcaną w tym swoim „naturalnym grymasie”. Na mój widok powykręcała mu się
jeszcze bardziej.
– TY. – Nie
„Tośka”, nie „Socha”, nie „Antek”, tylko „TY”. – Ogarniesz tu potem, jak
wszyscy wyjdą. I mi wypełnisz tamte papiery. – Wskazał palcem na przewiązany
sznurkiem wielki plik papierów na stoliku. – Będziesz miała zajęcie do końca
dnia.
– To na
dzisiaj to wszystko?! – krzyknęłam.
Typa pojebało.
To był stos sprawozdań na trzy dni co najmniej, a nie czternaście godzin.
Lepiej dla niego byłoby, gdyby udzielił innej odpowiedzi.
– Tak. – Dodał
do tego złośliwy uśmieszek.
– To jakiś
żart. To robota na kilka dni! – Jeszcze starałam się go nie zabić, ale
przychodziło mi to z trudem, bo poranny brak komunikacji jeszcze ze mnie nie
uleciał.
– Jest mi z
tego powodu bardzo wszystko jedno – odparł z jeszcze gorszym ryjem,
doprowadzając mnie do białej gorączki. – Na dzisiaj to ma być i już. Dostałem
to już w środę… ale zapomniało mi się. Więc się lepiej pospiesz. Doba nie jest
rozciągliwa.
Przez
kilkanaście sekund wpatrywałam się w jego chamskie oczka, czując, że w środku każdy
mój organ chodzi jak galareta z poziomu wkurwu, który u mnie narósł i naprawdę
nie wiem, jakim cudem nie rzuciłam się na gnoja z gołymi rękami. Patrzyłam na
niego bez mrugnięcia okiem.
– Obyś się
wurstem udławił, dziadzie zasrany.
Zebrałam
rzeczy ze stolika, słysząc, jak oblech wypytuje resztę, co powiedziałam, ale
nie zwracałam na to uwagi. Wyszłam z budki, waląc drzwiami tak, że zatrzęsła
się posada i poprzewracały się narty oparte o domek Japończyków obok. Po kilku
sekundach ostentacyjnego marszu usłyszałam, że drzwi naszej kwatery znowu się
otworzyły i zamknęły i doszło mnie wołanie Zniszczoła. Przyspieszyłam, bo
zobaczyłam, że tuż przy skoczni stoi taksówka, która najwyraźniej podrzuciła
spóźnionego Leyhe na trening.
– Tośka,
zaczekaj!
Nie zareagowałam.
– No Tosiek,
no!
– Nie tośkuj
mi tu teraz! – odkrzyknęłam, spojrzawszy na niego przez ramię.
– Dokąd
jedziesz? – zapytał trochę zziajany, hamując, bo właśnie łapałam za klamkę
taksówki.
– Do hotelu.
Sami całujcie dupę tego świra. – Po tych słowach zwróciłam się do taksówkarza,
pytając go o kurs, a potem podając mu adres.
– No ale…
jesteś tam ważna – mruknął Zniszczoł wyraźniej zawiedziony.
– Najwyraźniej
nie dla wszystkich. – Zatrzasnęłam za sobą drzwi.
Odjeżdżając,
ostatni raz spojrzałam na Grzywę. Mogłabym przysiąc, że z jego ust wyczytałam: Ale dla mnie tak. Przez moment było mi z
tym dziwnie, ale zdołałam siebie przekonać, że tylko mi się wydawało, bo ja to
raczej nikomu do szczęścia potrzebna nie jestem. Chyba że sobie samej. Siebie
uszczęśliwiam najskuteczniej.
* * *
Resztę dnia
spędziłam w tym zasranym hotelu, wypełniając kwity, sprawozdania i inne faktury
jak jakiś pojeb. Sprzątaczka, która weszła koło południa, spojrzała na mnie i
natychmiast się wycofała. Cóż, mój wzrok na pewno wiele mówił.
Ale cieci
swoich nie zostawiłam tak na pastwę losu. W końcu jestem jak ten szczęśliwy
talizman, więc włączyłam transmisję, a co. Na początku wolałam papiery, bo takie
nudy były, ale w końcu na belce zasiadł Stefek, więc podniosłam swój czerep. I
dzięki mnie skoczył sto dwadzieścia metrów, całkiem fajnie. Jeszcze będą z
niego ludzie. Zaraz potem wylazł Zniszczoł.
Wyglądał jak
zwykle: rudawe włosy wyłaziły mu spod kasku, który sprawiał, że jego łeb
wydawał się wielki jak kula dyskotekowa. Poprawił gogle, wpasował narty w tory
i sru.
No i se tak
srunął. I se zesrunął na sto trzydzieści cztery i pół metra.
– CO?! –
wrzasnęłam, zrywając się z łóżka i wywalając przy tym wszystkie papiery i
długopisy na podłogę.
Kretyn miał
zaciesz na tym swoim szczygłowatym ryju, jakby co dobrego uczynił. Przecież ten
kretyn o mało się nie zabił! Jeszcze siniaki go bolą, połamany cały, a tu
jakieś rekordy śrubuje! A potem sobie uzmysłowiłam, że przecież ta cała
Alpensia Jumping Park jest funkiel nówka nie śmigana… a Zniszczoł został jej
oficjalnym rekordzistą. Pierwszym.
O skurwesyn.
Wielu innych
jeszcze po nim skakało, w tym prekwalifikowani, ale żadnemu nie udało się
skoczyć dalej. Czyli szczygieł wygrał, a Kubacki, który wylądował na sto
trzydziestym metrze, musiał obejść się smakiem. Od razu widziałam, jak mu mina
zrzedła.
Potem sobie
pomyślałam, że to dobrze w sumie wyszło, że mnie tam nie było. Bo burak by
jeszcze zobaczył moją reakcję i sobie pomyślał nie wiadomo co.
* * *
– TY.
Spierdalaj.
Cofnęłam
gazetę, spoglądając na dziada, który siedział kilka krzesełek dalej.
Westchnęłam.
– Tak?
Horngacher
podał mi kilka banknotów.
– Weź mi kup
coś na ból głowy.
Wzięłam
niechętnie pieniądze, odłożyłam gazetę i ruszyłam zadek, by przejść się po
lotnisku. Byłam daleko od tego toksycznego świra, więc od razu poczułam się
lepiej.
Próba
przedolimpijska wypadła w naszym wydaniu całkiem nieźle. W pierwszym konkursie
Miszczunio zajął trzecie miejsce i wszyscyśmy pękali z dumy. Wtedy Zniszczoł
był trzydziesty i nic, tylko załamywać ręce, bo na smaka narobił, a potem
odwalił swoją typową kaszanę. Wówczas zwycięzcą został największy szczur w
Austrii, czyli Kraft.
Natomiast
drugi konkurs wygrał… znowu Sierściuch. I wtedy to już wszyscy wskazywali go
jako przyszłego medalistę.
No właśnie. Bo
za tydzień Mistrzostwa Świata w Finlandii, czyli mróz, bida i blamaż
międzynarodowy wielki. Media już były całe uradowane jak prosięta w deszcz, a
ja chodziłam wkurwiona, bo papierologii było przez to dwa razy tyle. Korzyść z
tego taka, że nie musiałam oglądać Grumpy Cata zbyt wiele. Mam nadzieję, że w
tym roku mnie w żadne karaoke dla ubogich nie wrobią. Bo nie wiem, co gorsze:
śpiewanie przed tłumem ludzi czy kilkugodzinne beauty-tortury w wykonaniu
matek, żon i kochanek tych łajz?
Na wielkie
nieszczęście trenera, znalazłam aptekę.
W drodze
powrotnej dopadł mnie Zniszczoł.
– Fajny byłem,
jak te kwalifikacje wygrałem, co nie?
Spojrzałam na
niego jak na kretyna.
– Tak,
zwłaszcza że resztę koncertowo spartoliłeś.
– Szczegóły.
Wywróciłam
oczami.
– A ty co taki
szczęśliwy? – I nie, żebym odmawiała komuś szczęścia, ale to była spora dawka
nawet jak na niego.
Zamiast od
razu odpowiedzieć, to najpierw się szczerzył sam do siebie przez kilka sekund.
Już miałam go upomnieć, kiedy wreszcie wypalił:
– A, bo
gadałem z Agatą i przyleci mnie wspierać w Lahti.
Musiałam włożyć
wiele wysiłku w to, żeby nie wydać z siebie jakiegoś niepożądanego dźwięku.
Oficjalnie nie
miałam nic do Agaty, ale w rzeczywistości to… nie czepiałam się jej, bo dzięki
niej Grzywa był dalej wkurwiającym sobą Szczygłem. Fakt jednak
pozostawał faktem, że wizja oglądania ich gruchania nie napawała mnie
optymizmem, mówiąc eufemistycznie. Raczej kombinowałam, jak rzygać do
reklamówek tak, żeby nie widzieli.
– Co tam masz?
– zmienił temat Zniszczoł, patrząc na opakowanie, które trzymałam w ręce.
– Leki dla
trenera.
Zniszczoł
zmarszczył brwi, widząc uśmiech na mojej twarzy.
Podałam
grzecznie szefowi leki i resztę pieniędzy. Horngacher od razu wziął tabletkę i
cierpliwie kontynuował czekanie razem z wszystkimi.
Nie trwało to
długo; zawołali nas po dziesięciu minutach. Niedługo potem siedzieliśmy już
wszyscy pozapinani i gotowi do lotu. Mój wierny kompan z trwałym paraliżem
twarzy usiadł obok, przypatrując mi się podejrzliwie. Nie minął kwadrans od
naszego startu, a trener zerwał się nagle z siedzenia i mimo protestów obsługi,
wypiął się z pasów i pobiegł w kierunku łazienki.
Nie było go z
dziesięć minut, a po powrocie nie minęło pięć minut, a już musiał wrócić. I tak
bez przerwy.
– Co ty mi
kupiłaś?!
Jego warcząca,
paskudna gęba zmaterializowała mi się przed oczami. Wymachiwał opakowaniem
tabletek.
– Leki, o
które trener prosił – odparłam zaskoczona.
– Grzesiek…
Grzesiek mi powiedział, że to są leki na przeczyszczenie! – warczał. – Ty
ciemna maso! Mówiłem ci, że mają być proszki na bół głowy!
– O, naprawdę?
– Spojrzałam na niego niewinnie. – Zrozumiałam, że na ból brzucha…
Horni
pomarudził jeszcze coś pod nosem, ale nie mógł z nami dłużej gadać, bo… cóż,
miał ważne posiedzenie trenerskie w przedziale łazienkowym.
Wróciłam do
czytania książki, a Zniszczoł nachylił się ku mnie z tymi swoimi wielkimi
ślepiami, które teraz wyglądały jak małe globusy.
– Antek… ty…
co ty odwalasz?! – wydusił z siebie wreszcie.
Uśmiechnęłam
się z zadowoleniem, nie patrząc wciąż na Grzywę.
– Może jak się
porządnie wysra, to mu się humor polepszy.
Aleks patrzył
na mnie jeszcze przez chwilę w oniemieniu, a potem wybuchnął serdecznym
śmiechem i nasłuchałam się coś o tym, że jestem psychiczna, ale nie umiałby się
ze mną kumplować, gdybym była normalna. Zresztą… kto by chciał być normalny.
Ale na darmo
był cały ten teatrzyk austriacki, bo po wylądowaniu Horngacherowi wszystko
przeszło jak ręką odjął. I wyszło na moje: od razy zgred był weselszy i
znośniejszy. Antonina przypomina: na ból głowy… detoksykacja jelit.
Niestety, nie
czekało nas żadne wolne. Musieliśmy się przygotować do mistrzostw. Na samą myśl
mi się odechciewało. Przeczuwałam niewyspanie, niespodzianki, Kubackiego,
wkurwienie, nerwy i stres. I niejedną sraczkę.
Po
pierwsze: chcę Was przeprosić za swoją pięciomiesięczną nieobecność; nie mogę
obiecać, że nie wymięknę, ale wyrobiłam w sobie twarde postanowienie, że
skończę „Bez-sennych”, choćbym miała stanąć na uszach.
Po
drugie: za to, co powyżej. Nie jest to literatura najwyższych lotów, a już na
pewno nie „Tośkowi”, ale ja wciąż ich kocham. Może tylko trudniej mi wejść w
Tośkowy rytm, bo zmieniłam się, piszę i myślę inaczej. Niemniej jednak nadal
kocham swoich bohaterów. Dla mnie wciąż są piękni.
Po
trzecie: za to, co będzie się tu pojawiać. Będzie inaczej. Może mniej
śmiesznie. Ale będzie, a to dla mnie kluczowe.
Mam
nadzieję, że nie jest aż tak źle. I że mnie jeszcze lubicie.
Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo stęskniłam się za Tośkowymi!
OdpowiedzUsuńFakt, faktem są nieco inni niż wcześniej, ale to wcale nie oznacza, że są gorsi. Nadal są cudowni. I to nadal oni, choć może Ci się wydawać, że tak nie jest..., a ja też ich kocham.
Nie mogę się doczekać ich dalszych losów.
Do następnego!
P.S. Wciąż Cię lubię.
Aaa, tak bardzo się cieszę, że ktoś zagląda jeszcze na blogspotową wersję Tośków! I że mnie lubi. :)
UsuńCieszę się, że bohaterowie pozostają "swoi", chociaż pewnie nie Tośka. Cóż, odmieniona czy nie, zamierzam to dokończyć. :) Oby się tylko dalej podobało.
Pozdrawiam i ściskam!
Kolejny sezon w pełni, Polacy skaczą całkiem całkiem, ale do szczęścia brakuje mi dwóch rzeczy - kolejnego złota na szyi jednego z chłopaków i kontynuacji Tośkowych.
OdpowiedzUsuńTęsknię bardzo!