13 kwietnia, 2019

8. Przeminęło z Azją


Don't let them tell you that there's too much noise
They're too old to really understand
You'll still get rowdy with the girls and boys
'Cause it's time for you to take a stand, yay!


Prawdę mówiąc ponowny wyjazd do japońskiego wygwizdowa zwanego Sapporo średnio mi się uśmiechał. Nie, żeby jakikolwiek wyjazd był dla mnie ciekawą perspektywą (chyba że byłby to wyjazd do krainy, w której można żreć i nie tyć), ale kilkanaście godzin lotu samolotem, w tym przesiadki, jetlag i inne tego typu atrakcje nie brzmiały raczej zachęcająco. W dodatku tam nie ma czego jeść! Nienawidzę ryb, a tam ma się do wyboru ryby… albo ryż… albo rybę z ryżem… albo ryż z rybą. I nie stać ich chyba na sztućce, bo wszystko każą jeść tymi durnymi pałeczkami! Do tego wszystkiego dochodziły moje stresowe mdłości i nie trzeba mi było więcej argumentów przeciw.
A poza tym Sapporo kojarzyło mi się z tym, jak Murańka stwierdził, że kupi ośmiornicę jako zwierzątko dla swojego syna. Całe szczęście, że typ miał zbyt kiepski sezon, żeby się z nami zabrać, bo inaczej prawie na pewno zamknęłabym go w luku bagażowym.
Dlatego też we wtorkowy poranek stałam ze skwaszoną miną, opierając się o busik, który już wkrótce miał nas zabrać na lotnisko. Na parkingu pod Wielką Krokwią zebrało się sporo skocznego tałatajstwa, w tym jełopy z kadr B i C. Jak się można domyślić, byłam zachwycona. Zwłaszcza obecnością Titusa, hipisowskiego dziecka z dysortografią, które postanowiło mnie początkowo maltretować swoim optymizmem, ale skapitulowało, widząc moją minę. Wszyscy stali w mniejszych grupkach, rechotali jak przygłupy i robili raban na pół Zakopanego. Nad nimi wszystkimi górował pusty blond czerep Kubackiego, którego mina sugerowała, że zamierza wkrótce spuścić na nas jakąś bombę.
I wiele się nie pomyliłam.
Przez kolejnych parę minut wypatrywałam Zniszczoła, przez którego nadal nie mogliśmy się zebrać. Mieliśmy dziesięć minut do odjazdu, a tego jeszcze nie było widać. Dość rzadkie jak na niego, bo on to zawsze lubi być wszędzie na długo przed czasem. Szwabski malkontent burczał coś w tym swoim idiotycznym języku do Zbyszka i Grześka niedaleko szoferki, a Kerstin jako jedyna siedziała w środku, bawiąc się telefonem. Nadal od czasu do czasu na mnie zerkała, ale ja udawałam, że tego nie widzę, żeby nie musieć jej uciszać – no wiecie, tak jak robi się z niewygodnymi świadkami.
– Teraz mu się zebrało na spóźnienia – warknął Kubacki za pięć dziesiąta. – Socha, chodź tutaj, sprawa jest.
Wywróciłam oczami, ale odsunęłam się od busika i powlokłam się do niego, Sierściucha, Titusa, Kłuska i Bieguna.
W tym samym momencie na parking podjechał czarny opel astra, z którego jak rakieta wystrzelił Zniszczoł, taszcząc za sobą walizę. Nachylił się jeszcze przez szybę do kierowcy, którego pocałował, a potem auto odjechało.
Dajcie wiadro, bo będę rzygać.
– JUŻ JESTEM! – wrzasnął, skoro tylko Agatka ruszyła spod skoczni.
Wywróciłam oczami, a Kubacki pokręcił gniewnie głową.
– Później nie dało się przyjechać?! – warknął ponownie Mustaf.
Zniszczoł był cały różowy na tej swojej szczygiełkowatej gębie. Zamiast oburknąć Szaflarskiej Mendzie, uśmiechnął się dziwnie.
– Mieliśmy… małe problemy z wyjściem.
JEZUS, LITOŚCI.
Zamiast standardowo wywrócić oczami, po prostu przetarłam je, udając, że wcale nie wiem, do czego głąb pił.
– Mówiłem ci, że mamy się zebrać! – marudziła Menda, ile fabryka dała. – Nie mogliście się chędożyć w innych godzinach?! Jakoś z Sochą nigdy nie wchodziliście tym innym w paradę.
JAK JA MU ZARA…
– Jeszcze jedno słowo, paskudo szaflarska, a zrobię ci z nart patyczki do uszu!
Nawet nie byłam pewna, czy moja groźba doszła do Księciuna Nowotarskiego, bo ten prowadził zawiły monolog, który miał na celu najwyraźniej zanudzić nas wszystkich na śmierć albo – w najlepszym wypadku – zdemotywować do dalszego stania w jego wątpliwie przyjemnej obecności.
– W każdym razie. – Ta zmiana tonu przykuła na powrót moją uwagę. – Już wcześniej postanowiliśmy, że jednak dom Treneira sprawdzimy.
Jasne. Kto potrzebuje demokracji, skoro jest Kubacki.
Nadal uważałam, że to głupie i niepotrzebne, a w każdym razie można by spróbować załatwić sprawę inaczej, ale postanowiłam, że nie będę wchodzić w drogę naszemu Inspektorowi Gadżetowi, bo nie miałam ochoty z nim dyskutować. Niech se ma, niech się na tym przejedzie, tylko niech potem do mnie z płaczem nie przychodzi!
Sierściuch pokręcił głową z dezaprobatą, bo on też miał dobrze w głowie poukładane (jak na skoczka, rzecz jasna). Menda spojrzała po nas wyczekująco, ale nikt się nie odezwał.
– No. Cieszę się, że się zgadzamy. – Tylko on był zadowolony z siebie, reszta uparcie milczała, w duchu pewnie modląc się, żeby ktoś zatkał jadaczkę Księciunia laczkiem albo żeby go chociaż statek-matka zabrał na jego planetę. – Niestety, chociaż bardzo bym chciał, nie możemy się do tego zabrać tak „na hurra”. Żeby zrobić wymagany rekonesans, musimy najpierw zorientować się w zabezpieczeniach i tak dalej. Poza tym dom musi być przez kogoś obserwowany przez jakiś czas: nie wiemy, czy ktoś do niego nie wraca, nie kręci się. Trzeba też umknąć uwadze sąsiadów. Właśnie dlatego Titus, Kłusek i Biegun zgodzili się już wcześniej podjąć tego zadania.
Prychnęłam, a po chwili wybuchłam śmiechem.
– Rzadko ci się to zdarza, ale udał ci się żart.
Wszyscy spojrzeli na mnie pytająco.
– Ty tak serio? Zamierzasz wysłać trzy największe lebiody polskich skoków NA ZWIADY? Wziąłeś dzisiaj swoje psychotropy?
– Tylko oni w sumie są najczęściej w Polsce – odezwał się nagle i spokojnie Zniszczoł, czym niezamierzenie pojechał swoim kolegom po fachu. – Reszta z nas nie ma czasu. A chłopaki dadzą sobie radę. Mają na to jakiś tydzień, zanim wrócimy z Azji. Potem możemy myśleć nad dalszymi działaniami.
– No chociaż jeden myślący tu z nami jest – odparł na to zadowolony Kubacki.
Zaczęłam sobie wyobrażać, jak nokautuję go tu, na parkingu, a busik odjeżdża bez niego.
Wspaniała wizja.


* * *

– Który byś wybrała?
Z negatywów aktualnej sytuacji: długi lot samolotem, zawody i pizgawica na końcu świata, tydzień spędzony z tymi ułomami bez przynajmniej pięciu minut dla siebie, ryj Kubackiego podsuwający mi pod nos swój telefon, widok Szwaba przez całą dobę w ciągu siedmiu dni.
Z pozytywów: brak. No może fakt, że ominie mnie kolejny blamaż na lekcji tańca z tym ryżym pacanem. Ale za to za dwa tygodnie nadrobimy podwójnie, więc… podtrzymuję, pozytywów brak.
Ze skwaszoną gębą oderwałam się od fascynującej lektury Dziesięciu sposobów na pozbycie się zmarszczek (pierwszym było unikanie stresu w życiu, więc byłam z góry skreślona, zważywszy na to, z kim właśnie podróżowałam) i litościwie zerknęłam na ekran komórki, którą Menda jakby mogła, to mi do nosa wciśnie. Na obrazku były dwa dość pokaźne naszyjniki z brylantami.
– A którym szybciej bym cię udusiła?
Księciunio w ogóle się tym nie przejął, zabrał tylko telefon, coś na nim poprzyciskał i znowu mi go podsunął.
– A z tych?
Odłożyłam z narastającym wkurwieniem gazetę i spojrzałam na kretyna znad okularów.
– Ręcznie mam ci przetłumaczyć swoją subtelną aluzję, Kubacki? – warknęłam.
Siedzący między nami Zniszczoł pokręcił tylko głową, stukając intensywnie w swój telefon. Na samą myśl, że prawdopodobnie pisze teraz z tą swoją Agatką, odbiło mi się oranżadą z komunii.
– No ale wybierz! Jesteś babą czy nie?
Odezwał się, kuźwa, genderysta od siedmiu boleści.
– Jestem w stanie zutylizować cię choćby zaraz!
– Antek! – wtrącił się nagle niepytany Ryży Brutus.
Wywróciłam oczami, ale odpuściłam.
– To niech mnie nie wkurza – burknęłam, wracając do lektury.
– To prawie niemożliwe – wymamrotał Zniszczoł.
Już wyciągnęłam w jego stronę pięść, żeby mu z niej przyłożyć w ramię za pyskowanie, ale rozmyśliłam się w połowie drogi. Nie umknęło to uwadze Zniszczoła. W odpowiedzi uniósł pytająco brew, na co ja wzruszyłam ramionami.
– W sumie masz rację.
I zostawiłam go z tym nieudolnie skrywanym zdziwieniem na gębie.


Na ziemię japońską przylecieliśmy w środę, to jest ósmego lutego. Na przespanie jetlaga mieliśmy dwadzieścia cztery godziny, bo już w piątek o ósmej rano czasu polskiego odbywały się pierwsze treningi, a później kwalifikacje. Powiem wam, że nikt tak się nie cieszył z tego wyjazdu jak Wiewiór, któremu słowo „kibel” nie schodziło z ust nawet na minutę. Nawet jego serdeczny przyjaciel Sierściuch miał go dosyć, co uważam za wystarczający dowód na to, że gdyby ktoś Żyłę przypadkiem walnął pięścią w twarz, to każdy sąd w tym i naszym ojczystym kraju by taką osobę uniewinnił. Plusem całej tej wycieczki do krainy suszonych ryb był fakt, że zmiana czasu tak zmęczyła Kubackiego, że jego dywagacje na temat kobiecej biżuterii były ostatnim wyskokiem – poza tym głównie spał, jadł i pił wodę. Najważniejsze, że nie psuł mi humoru swoją obecnością. Muszę przyznać, że miałam co do tego mieszane uczucia, bo wiecie, jak to mówią – złego diabli nie biorą. W sensie, że takie mendy jak Kubacki to są „odporne na wiedzę, trudne do zabicia” i byłam święcie przekonana, że miał zamiar nas wszystkich przekonywać, jak to on wygra Kryształową Kulę, skoro tylko postawi stopę na ziemi po wyjściu z samolotu, ale to dobrze wiedzieć, że jeszcze zdarzają mi się jakieś miłe rzeczy w życiu.
No. Ale nawet jeśli, to nie trwają zbyt długo.
Austriackie wcielenie Grumpy Cata nie zamierzało bynajmniej sobie odpuszczać. Najpierw latałam za nim po hotelu, a potem po skoczni, bo załatwiał jakieś superważne trenerskie sprawy z Hoferem. Warto dodać, że musiałam taszczyć za sobą jego walizę. Zastanawiałam się, jak go tu uświadomić, że jak chce mieć tragarza, to niech sobie takiego zatrudni i doszłam do wniosku, że najlepiej byłoby mu to wytłumaczyć, waląc go tą walizą w łeb. Całe szczęście, że Zniszczoł wcześniej zaproponował, że weźmie mi bagaże do hotelu, bo bym z czerepu tego durnego Szwaba zrobiła „idiot sandwich”.
– Ty. – Tak, to była moja ksywka dla tego buraka. – Będziesz miała pokój z Kerstin.
Wolałabym spać w szambie.
– A nie mogłabym z Olkiem?
Horngacher uśmiechnął się tak, że ta jego wiecznie niezadowolona morda przybrała przerażająco paskudny wyraz. Aż się w duchu wzdrygnęłam. Pochylił się do mnie i odparł jadowicie ucieszonym tonem:
– Nie.
Kerstin uśmiechnęła się, odsłaniając przy tym swoją zadrutowaną szczękę, i pomachała mi nieśmiało, stojąc kilka metrów dalej.
Kij ci w oko, Szwabie zasrany!
Jakoś ją przeżyłam w tym pokoju. Znając mnie trochę, starała się nie wchodzić mi w drogę i nie zagadywać, jeśli nie miała mi do przekazania czegoś ważnego od tego starego zgreda. Przynajmniej tyle dobrego, że z nią nie musiałam się użerać, bo takiemu Kubackiemu w piątek z rana wrócił rezon i na śniadaniu już powodował moją niestrawność.
– Tosieńka, gwiazdo moja zaranna, jakże ci się podoba twoja nowa współlokatorka? – spytał, smarując sobie kromkę chleba dżemem.
– Nie gadaj w czasie jedzenia, bo się jeszcze udławisz – odparłam mu ze sztucznym uśmiechem.
– Jaka ty się troskliwa zrobiłaś, no nie poznaję…
– Jeszcze dwa słowa i rodzona matka też cię nie pozna – wycedziłam przez zęby, przestając się koncentrować na swojej jajecznicy.
– Czy wy nie możecie choć raz inaczej? – jęczał Zniszczoł, dekorując sobie tost plastrami pomidora i ogórka. – Jest ósma rano. Zdecydowanie za wcześnie na wasze dysputy filozoficzne.
– Żryj i się nie wtrącaj – burknęłam, wracając do swojego śniadania.
– I tak masz się lepiej – wymamrotał Sierściuch ewidentnie do Zniszczoła, ze zmarnowaną miną, podpierając głowę na ręce, w drugiej trzymając filiżankę kawy. – Nie słuchasz cały czas o podgrzewanych sraczach.
Zniszczoł i Kubacki się zaśmiali, a ja westchnęłam na samą myśl, że był to dopiero początek tej drogi krzyżowej. Jedyni normalni w naszym towarzystwie byli Miszczunio i Stefek. Cała reszta to część kolejki do gabinetu psychiatry.
O dziesiątej byliśmy już na skoczni. Na Okurayamie trudno uświadczyć tłumu, ale przynajmniej leżał tu śnieg. Nie to, co w Klingenthal… Oczywiście zostałam znowu sprowadzona do roli sprzątaczki i dziewczynki na posyłki, więc Zniszczoł musiał mnie uspokajać, żebym Szwaba nie wysłała na tamten świat. Na szczęście na czas skakania byłam wolna jak dzika świnia, z czego skwapliwie skorzystałam, stając obok Grześka. Tam przynajmniej nie było tego szpetnego pyska naszego szanownego trenera kadry narodowej. Patrzyłam w stronę gniazda, w którym stał i liczyłam, że może się pod nim zawali i nie będę musiała go więcej oglądać. O, a odłamki mogłyby spaść na Kubackiego…
Westchnęłam, po czym wydałam z siebie żałosny jęk. Obiecałam Zniszczołowi, że się poprawię, ale to nie moja wina, że mnie życie nie oszczędza. Sam chciał, żebym wróciła do tego kurnika, to niech ode mnie cudów nie oczekuje. Przypominam, że on sam tu gdacze.
Trening wyglądał tak, że ziewałam. Nic szczególnego się w sumie nie wydarzyło, dopóki na belce nie pojawił się mój najdroższy szczygiełkowaty przyjaciel. Wszystko wyglądało zwyczajnie: usadowił zad, śmignął z rozbiegu i… leciał… i leciał… i leciał…
– O kurwa – wyrwało się Grześkowi.
Musiałam się z nim zgodzić.
W pierwszej sekundzie aż się zerwałam z ławki, ale zaraz potem widziałam, jak jego prawa narta niebezpiecznie szybko zbliża się do lewej i ją podcina, i zatrzymałam się w pół ruchu. Aleks zaczął się turlać wzdłuż zeskoku aż w końcu się zatrzymał i przez chwilę nie wstawał. Na szczęście przez bardzo krótką chwilę.
Nawet nie wiem, jak znalazłam się przy bandzie, bo paręnaście sekund wcześniej siedziałam na ławce obok ogrzewacza, sącząc jakąś herbatę o smaku wymoczonych skarpet, a potem się jakoś zmaterializowałam przy Grześku, gotowa wparować na ten zeskok jak jakaś histeryczka. Przecież takie ciecie jak Zniszczoł są niezniszczalne, to widać zaraz z nazwy. Trochę utykał, ale podniósł się szybko i bez problemu, pomachał kibicom, mając już na gębie ten swój wkurzająco serdeczny uśmiech. Zniknął, jak zobaczył moją minę zza bandy.
– Tosiek, nic mi nie jest – zapewniał mnie gorliwie. – Trochę się poobijałem, ale nic mi się nie stało.
Chciałam się zapaść pod ziemię. Skoro Szczygieł mnie pocieszał, to znaczy, że miałam ryj, jakbym ducha zobaczyła. Dobrze, że w pobliżu nie było Mendy.
W każdym razie efekt tych Zniszczołowych akrobacji śnieżnych był taki, że skończył on tę serię treningową na trzecim miejscu, za drugim Królem Laczkowym i pierwszym Eisenwkurwielem. Reszta naszych nielotów też poradziła sobie nieźle: Miszczunio był siódmy, Sierściuch ósmy, a Wiewiór dziesiąty. Usilnie próbował ich gonić trzynasty w tabeli Kubacki. I nawet Stefanek wypadł nieźle, bo zajął lokatę dwudziestą trzecią.
Drugą serię wygrał Prevc, ten najstarszy dodam, obok którego miejsce na wirtualnym podium zajął Kamil i to aż serce samo rosło na ten widok. Tym razem Zniszczoł już tak nie szalał, tylko grzecznie skoczył tyle, żeby zająć jedenastą lokatę. Sierściuch znowu był ósmy. Kubackiemu triumfalna mina zrzedła, bo tym razem skończył jako dwudziesty czwarty. Stefcio był trzydziesty trzeci. A Żyła odwalił taką żenadę, że skoczył zaledwie sto dwa metry i zajął dopiero miejsce pięćdziesiąte czwarte.
Zszedł z zeskoku, śmiejąc się głupkowato.
– Hehehe, no co, źle żem z progu wyszedł – odparł, widząc minę Grześka, który już musiał wysłuchiwać kazania Szwabiska przez krótkofalówkę.
Miałam nadzieję, że dla odmiany pooglądam sobie wyłącznie gębę Kerstin przez kolejne godziny, ale po treningu było spotkanie trenerów, na którym robiłam za skrybę, więc nie mogłam go ominąć. Jestem pewna, że Horngacher z chęcią by mnie wystrzelił z armaty, byleby tylko nie musiał mnie oglądać i znosić. I vice versa. Zgodnie z przewidywaniami, kiedy nasze gwiazdy narciarstwa klasycznego pozbierały manatki, ja miałam obowiązek po nich posprzątać. Niby się człowiek spodziewał, a i tak musiał sobie krzyknąć, żeby nie pozabijać niewinnych.
– Może ci pomóc?
Odwróciłam się za siebie. W drzwiach domku stał Skrobot Młodszy i trzymał w ręce coś dobrego. W fioletowym opakowaniu. Typ miał na twarzy ten uśmiech, który skądś kojarzyłam i który mnie drażnił.
– Serio? – skrzywiłam się.
Zazwyczaj jestem na tyle odpychająca, że ludzie ani myślą mi pomagać. Skoro zachowuję się wobec nich chamsko, to się temu ani trochę nie dziwię. Ale ja jestem zaradna, wszystko umiem załatwić sama.
Skrobot wzruszył ramionami.
– Pozbieramy prędko papierki, poustawiamy ławki, zamkniemy okno i wrócimy z resztą do hotelu. A tam możemy wspólnie zjeść tę dużą Milkę z herbatnikiem, którą przypadkiem ze sobą wziąłem…
Już chciałam wyrazić aprobatę dla jego sposobu myślenia, ale coś mi nie pozwoliło. Zmrużyłam oczy.
– Przecież ty nie jesz słodyczy.
– To mogę popatrzeć, jak ty jesz.
To racja. Tyję.
Chociaż węszyłam jakiś spisek, to westchnęłam i skinęłam na niego ręką.
– To chodź. Sprzątniemy ten burdel.

Czekolada była wyśmienita jak zawsze, czego nie mogę powiedzieć o moim towarzystwie: jak dla mnie Skrobot miał za dużo tego paraliżu twarzy, którego się trochę naoglądałam ciągu ostatniego półtora roku. Wystarczało mi w zupełności, że Zniszczoł taki miał przecież dziewięćdziesiąt procent czasu. I ten właśnie sam Zniszczoł był oburzony, kiedy mu powiedziałam, że umówiłam się ze Skrobotem na wieczorne rytualne spożywanie pokarmu bogów, bo on strasznie chciał pograć w warcaby, ale przestał się boczyć, kiedy mu zaproponowałam, że mogę jednocześnie tyć i ruszać szarymi komórkami. Po tym mitingu rozbolał mnie łeb, ale stwierdziłam, że to przez to, że siedziałam w towarzystwie osób zdecydowanie zbyt szczęśliwych jak na moje nerwy.
Nic więc dziwnego, że znowu miałam ten zasrany koszmar z sobą samą w welonie i tajemniczym nieszczęśnikiem mężem. A może to przez to, że jeszcze przed snem w drzwiach naszego pokoju pojawiła się paskudna morda Kubackiego, który oznajmił nam, że jutro po kwalifikacjach będzie superhiperważne spotkanie na szczycie. Na samą myśl o tej minie Sherlocka u Mendy coś mi się przewróciło w żołądku. A to dawno temu było.
Kwalifikacje początkowo zapowiadały się normalnie: Kazachowie uklepali bulę, potem grałam w Angry Birds na telefonie, więc nie pamiętam, co się działo, a później… A później Zniszczołowi znowu zaczęło odpierdalać i skoczył jak jakiś nienormalny sto dwadzieścia sześć i pół metra i został liderem kwalifikacji. Z niechęcią muszę przyznać, że nie do końca mogłam patrzeć, jak leci. Coś mnie tak jakby drażniło w kurtce i musiałam ją co chwilę poprawiać. I nawet Kubacki nas nie zhańbił, bo był ostatecznie piąty. Wygrał Prevc, a Szczygieł ponownie zamknął podium. Miszczunio, Sierściuch i Wiewiór skakać nie musieli, dlatego ich skoki w ogóle nie miały charakteru pokazowego. Ale pokazać to się pokazali z dobrej strony – oczywiście zakładając, że takową mają.
Ponownie byłam przekonana, że teraz to się Kubacki zsika z dumy, ale zamiast tego musiałam poradzić sobie z traumą, jaką wywołał we mnie szok spowodowany zachowaniem Księciuna Nowotarskiego. Otóż on w ogóle nie skomentował swojego wyczynu, tylko z poważną gębą podszedł do nas i mruknął:
– Mój pokój, punkt dwudziesta. I weźcie Krysię.
I tyle go widzieliśmy.
Po powrocie do hotelu wystarczyło nam czasu na jakiś szybki prysznic (podczas którego prawie dwa razy zasnęłam z niewyspania), a ja dodatkowo przebrałam się w moje przedspaniowe dresy (brałam ze sobą taki zestaw od pierwszego Kligenthal). Zaparzyłam jeszcze sobie porządnej herbaty i zjadłam kilka kostek czekolady. Dopiero wtedy czułam się odpowiednio przygotowana psychicznie na spotkanie z Kubackim.
Jego niezbyt urodziwa gęba powitała mnie od progu, bo akurat chciał się przejść do Grześka o coś zapytać i otworzył mi niechcący drzwi. Już miał tę minę Sherlocka, na widok której wywróciłam oczami. Przepuściłam go, a sama dołączyłam do Sierściucha, Zniszczoła i… o nie, jak zobaczyłam ten jej zadrutowany wyszczerz, to mi się od razu gorzej zrobiło. Skrzywiłam się od razu, a Grzywa tylko posłał mi karcące spojrzenie. Które ja, rzecz jasna, skwitowałam wywróceniem oczami.
Chwilę później Kubacki wrócił z tą swoją ważną miną przyklejoną do głupiej facjaty i oznajmił śmiertelnie poważnym tonem:
– Mamy postęp w sprawie.
Poruszyłam się niespokojnie. Bo jeśli nawet Biegun, Kusy i Titus potrafili coś wywęszyć… to kroiła się gruba afera.
– Kusy, Biegun i Titus parami na zmianę obserwowali dom Kruczka przez kilka dni i początkowo nie działo się nic ciekawego – ciągnęła Menda, przechadzając się po swoim pokoju z rękami założonymi z tyłu. – Dom stoi pusty, ciemny, żywej duszy w nim nie ma. Ani Kruczkowa, ani jej matka, ani jej dzieci – nikt się koło niego nie kręcił. Aż do poniedziałku.
Kubacki zrobił dramatyczną pauzę, licząc zapewne, że wysadzi nas z laczków z ciekawości, ale ja tylko podniosłam brwi w powątpiewaniu. Jak znam tych cymbałów, to pewnie zjedli za dużo pizzy przed wachtą i mieli jakieś przysenne majaki. A Titus to pewnie horror jakiś obejrzał i mu się wszystko pomieszało.
– W poniedziałek wieczorem obserwację Titusa i Bieguna zakłócił szelest, który usłyszeli w krzakach. Pomyśleli, że to kot. – Wyobraziłam sobie skradającego się wśród koszy na śmieci Kruczka Sierściucha i musiałam kaszlnąć, żeby się nie roześmiać na głos. – Ale nie. W świetle latarni mignęła im średniego wzrostu sylwetka. Niestety, jest zima. – Dziwnie było to słyszeć od sportowca zimowego. – Ten ktoś był opatulony od stóp do głów i ubrany na czarno. Kręcił się koło domu przez kilkanaście minut, a potem czmychnął przez podwórko i zniknął w krzakach przy płocie od sąsiada z jakimiś pudłami w rękach. A najlepsze jest to, że sytuacja powtarza się już kolejny dzień z rzędu.
No dobra, ta cała opowieść Kubackiego, zważywszy na wieczorną porę i moje skrajne wyczerpanie brakiem właściwego snu, wywołała u mnie dreszcz, który spłynął mi wzdłuż pleców. Nikt nie zauważył, czemu się wyprostowałam. Pomyślałam, że może jakaś szajka próbuje obrabować dom Treneira… a  wtedy te łajzy od Maciusiaka będą miały kłopoty.
– …więc na pewno jest to jakaś możliwość – zakończył jakąś swoją wypowiedź Sierściuch z taką zamyśloną miną, że tylko brakowało, żeby zatrząsł wąsami.
– Słuchajcie – odezwałam się – może by tak dać sobie siana? Bo co, jeśli to jakaś banda złodziei wyczuła pismo nosem i teraz zasadza się na ten dom Treneira?
– No właśnie – przyznał mi rację Zniszczoł, przytakując ta swoją szaloną rudą czupryną. –Antek mądrze gada. – Pff, bicz, ja ZAWSZE mądrze gadam. – Przecież o zniknięciu Kruczka jest wszędzie w prasie. Ludzie z okolicy go znają, więc może ktoś próbuje na tym skorzystać?
W sumie ja o tym nie pomyślałam, ale postanowiłam nie wyprowadzać go z błędu.
Kubacki zmarszczył swoje gnomie czoło w intensywnym i zapewne bolesnym procesie myślowym, milcząc przez chwilę.
– Dobra, to jest jakaś opcja – przyznał, ale pewnie go od środka skręcało, jak to mówił. – Bezpiecznie więc będzie dalej obserwować ten dom. Ale powiem chłopakom, żeby bardziej uważali. Nie wiadomo, z kim mamy do czynienia. A czy ktoś ma pomysł, jak rozszyfrować, kto to jest?
Wtedy, po kilku minutach ciszy, nagle z dziwnym wyrazem twarzy, który chyba miał być uśmiechem, ale przypominał grymas przed puszczeniem pawia, odezwała się Krystyna:
– Ja mam. Ale będę wam mogła podać szczegóły dopiehro po powhrocie do Polski. Na hrazie nie hróbcie nic więcej – może w zachowaniu tego kogoś coś się zmieni.
Kubacki pokręcił głową.
– Muszę wiedzieć, co zamierzasz – odparł. – Bo jeśli wymyślisz coś głupiego…
– Przysięgam, że to nic głupiego – wtrąciła. – Tylko… na hrazie nie mogę niczego obiecać.
– A my nie możemy czekać – burknął Księciunio Nowotarski niezadowolony. Nie wiem, czy bardziej bolało go wybujałe ego, czy po prostu odstawiał swoją bucowatą szopkę pod tytułem: Nie ja na to wpadłem, więc mam w dupie twoje zdanie. – Powiem chłopakom, żeby wzięli jakąś cyfrówkę i postarali się zrobić z niej użytek.
– Przy naszym szczęściu Titus zapomni wyłączyć flesza i skończymy w pudle – wymamrotałam.
– Nie martw się, tobie to nie grozi – odpowiedziała Menda, a jej ton od razu mi się nie spodobał. Kiedy podniosłam głowę w jego kierunku, miał na ryju ten paskudny złośliwy uśmieszek. – Ty i tak trafisz na oddział zamknięty.
GNOMOM. ŚMIERĆ.
– JAK CI ZARA Z LACZKA WYJADĘ, TY ZASRAŃCU ZAWSZONY, PASKUDNY, NIEMYTY…
– ANTEK!
Nawet nie wiem, jak do tego doszło, że Zniszczoł łapał mnie w pół, czerwony na gębie z wysiłku, a ja młóciłam bezradnie powietrze pięściami. Oddalony na bezpieczną odległość Księciunio kręcił głową z pogardliwym uśmiechem. Jakbym się tak zamachnęła raz a porządnie, to bym mu ten jego gnomi ryj przemeblowała!
Kątem oka spojrzałam na Kerstin, która miała przerażenie w oczach. Czułam, że następnym razem poprosi o pokój w kotłowni, byle nie narażać się na możliwość zamieszkania ze mną. No i dobrze, ja Szwabów w swoim życiu nie potrzebuję. Po pierwsze: od wkurwiania się i hodowania pierdolca mam nielotów. Po drugie: jeden wielki, ponury Goebbels w roli mojego szefa stanowczo mi wystarcza. Po trzecie: bo nie i już.
Spojrzałam ostrzegawczo na Zniszczoł, więc mnie puścił, a ja poprawiłam bluzę dresową. Powiedzmy, że odkładałam mordercze plany na później. Ale nie, że na zawsze.
– Skoro wszyscy już uspokoili swojego wewnętrznego świra, to myślę, że możemy podsumować spotkanie – zabrał ponownie głos nas samozwańczy król wszechświata, władca wiatru, narciany car i faraon ciętej riposty. Posłałam mu spojrzenie spod byka. – Najważniejsze, że mamy już spory postęp w sprawie…
Kubacki ględził o czymś kompletnie nieistotnym przez kilka minut, a ja go w ogóle nie słuchałam, podążając wzrokiem za każdym jego ruchem i wyobrażając sobie, jak mogłabym oderwać mu ten pusty czerep tak, żeby się nie zorientował. Bo że by się nie zorientował, to nie miałam wątpliwości. Nikt by się nie zorientował. Wszyscy wiedzą, że Kubacki ma łeb jak Ken – równie napuszony, co pusty.
– Rozumiecie? – Popatrzył po wszystkich wzrokiem ojca, który poucza swoje niewdzięczne bachory.
Wywróciłam oczami.
– Możemy już iść czy długo nas jeszcze będziesz katować swoim wątpliwej jakości towarzystwem?
Menda zazgrzytała zębami. Muahahahahahahaa! Niestety, musiałam obejść się smakiem, bo nie pociągnęła tematu. A szkoda. Nawet to byłoby lepsze od ciszy w pokoju z Kryśką.
Pożegnaliśmy się, życząc Kubackiemu, żeby sobie ten głupi ryj rozwalił się wyspał, a ja z niechęcią posnułam się do łóżka. Ja! Z niechęcią! Do łóżka! Bo już wiedziałam, co mi się przyśni.
Jedno wielkie gówno.

* * *

Ja rozumiem. Ja wszystko rozumiem. Naprawdę. Ale tego nie.
Bo to w ogóle jakiś chory weekend był. Normalnie jakbym im się w dupach poprzewracało. A już najwięcej się poprzewracało Sierściuchowi.
No bo najpierw to on sobie tak gdzieś skakał na pierwszą dziesiątkę, czasem gorzej, wąsami kręcił jak to on. A potem nagle wygrał to zasrane Sapporo i nawet sam Horngacher prawie wypadł z gniazda z wrażenia. I zrobiła się z niego straszna gwiazda.
A potem był Kubacki, który stał się psychicznie trudny do zniesienia, bo wygrał kwalifikacje. Co z tego, że Kot machnął rekord Okurayamy – przecież wiadomo, że w wyimaginowanym świecie Mustafa tylko on jeden święci prawdziwe tryumfy, reszcie się jedynie może pofarcić. W tamtą niedzielę wygrał Miszczunio, więc ogarnęło nas takie poczucie, że naturalny porządek rzeczy został w naszej kadrze narodowej przywrócony.
W każdym razie przez cały ten weekend gały nie wracały mi do orbit.


Po tych wielkich wydarzeniach musieliśmy spakować manaty i przelecieć się do kolejnego Sushilandu. Niby daleko nie mieliśmy, ale z tymi cymbałami każda podróż była wyprawą krzyżową – głównie dlatego, że bolał mnie krzyż od samodzielnego noszenia własnego i trenera bagażu. Myślałby kto, że zlitują się nad poniewieranym człowiekiem, ale zadufane to takie, poza czubkiem własnego nosa widzi wyłączne czubki swoich nart. Wlokłam się więc zawsze na szarym końcu narciarskiej pielgrzymki, samotnie pomstując na wszystko dookoła. Nawet Menda nie wsparła mnie w tym zajęciu, jedynym zresztą słusznym, bo ta wygrana w kwalifikacjach i wysokie miejsca w konkursach podkarmiły jego ego i urósł we własnych oczach do rangi legendy.
Na szczęście teraz nie musiałam oglądać jego gęby, bo doskonale widziałam jego kanciasty zad. Szliśmy w kierunku hotelu, bo trener stwierdził, że trzy kilometry to nam się nie opłaca jechać taksówkami, a spacer nam dobrze zrobi.
– Zasrane Szwabisko – warczałam z twarzą koloru dorodnego pomidor, dysząc jak husky w zaprzęgu. – Myśli, że se, kuźwa, tragarza znalazł. Asystentkę To każden jeden chciałby mieć, a robić to ni ma komu!
– No dajżesz, pomogę ci. – Zupełnie niespodziewanie zza moich pleców wyłonił się Zniszczoł, przejmując ode mnie rączkę z walizki Grumpy Cata.
– Lepiej nie. – Położyłam swoją dłoń na jego, chcąc mu zabrać bagaż. – Bo jeszcze cię ten dziad gotów wywalić z kadry za nadwyrężanie mięśni.
– Nie odważy się – odparł, ostatecznie wyrywając mi walizkę z ręki. – Beze mnie przecież ta kadra przecież nic nie znaczy. – Na koniec wyszczerzył się porozumiewawczo.
Wywróciłam oczami.
– Zlituj się – burknęłam. – Nie zamieniaj się z Kubackim na rozumy. On sam w zupełności mi za siebie wystarczy.
Przez dłuższą chwilę szliśmy w milczeniu. Gamonie przed nami trajkotały w najlepsze, a ja, teraz wreszcie odciążona, mogłam popatrzeć, gdzie myśmy właściwie wylądowali.
W sumie wszystko tu było takie szare, ciche i ponure. Udeptywaliśmy śnieg przy jakiejś szosie, wokół nas rozciągały się pożółkłe, częściowo pokryte śniegiem pola, a w oddali majaczyła nam wioska olimpijska. Ogólnie to było tu straszne zadupie, więc czarno widziałam przyszłoroczne igrzyska w tym miejscu.
Nad całym tym krajobrazem górował kompleks skoczni, świecący się jak psu jajca i widoczny z daleka jak latarnia morska na Faros. Nawet z takiej odległości wyglądał jak badziewie i miałam wobec niego złe przeczucia.
Usłyszałam obok siebie syknięcie i spojrzałam na skrzywionego na gębie Zniszczoła. Trzymał się za nogę.
– Co jest? – spytałam, przystając razem z nim.
Grzywa nie odpowiadał przez kilka sekund, a po chwili wyprostował się i zrobił drobny krok, utykając. Dołożył jednak drugą nogę i podreptał dalej.
– Nic. Mam siniaka na udzie, który czasem daje mi się we znaki.
Na samo wspomnienie jego lotu i lądowania z piątku musiałam się otrząsnąć, żeby nie zacząć panikować kręcić głową z dezaprobatą.
– Niepotrzebnie się tak przejęłaś.
No nie, tylko spierdoliłeś się, jadąc z prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, CO MOGŁO PÓJŚC NIE TAK?
– Ja wiem lepiej, co robię potrzebnie, a co nie – warknęłam.
– No dobrze, już dobrze… – Zniszczoł wyciągnął rękę w geście kapitulacji. Milczał kilkanaście sekund. Niestety, tylko tyle. – Ale… dziękuję.
Skrzywiłam się.
– Za co?
– Za troskę.
Skrzywiłam się jeszcze bardziej.
– Dobrze się czujesz?
– Nie wiedziałem, że potrafisz być AŻ taka miła.
Tak mi wykrzywiło ten ryj, że myślałam, że tak mi już zostanie. Kubackiemu zostało.
– Może i wkurza mnie ten twój wieczny wyszczerz, ale mimo wszystko nie chciałabym, żebyś upadł i sobie ten swój głupi ryj rozwalił.
Widziałam kątem oka, że cymbał się uśmiecha pod nosem i ledwo się powstrzymałam przed pokręceniem głową.
Niby wszyscy z kimś gadaliśmy teraz, ale było tak jakoś… inaczej. Ja nie wiem. Nie tak luźno może. Nie czułam się do końca sobą i oni też byli jacyś dziwni. Skoncentrowani i poważni tacy. Momentami aż nudni. Nawet Kubacki czasem nie podejmował rękawicy. To dopiero było pojebane.
– Dziwnie tak jakoś bez niego, nie? – przemówił Zniszczoł, jakby odgadł moje myśli. – Nawet śmiesznie nie jest.
Może i więcej buli do uklepania pozostawialiśmy Kazachom. Może i więcej Januszy, kibiców sukcesu, się przebudziło. Może i naród odzyskał wiarę w lepsze jutro dla polskich skoków. Ale jednak Treneiro to był Treneiro. Bez niego było obco. Pusto. Jakby pić gorącą czekoladę, w której nie ma cukru – niby fajnie, tylko po co?
Spojrzałam jeszcze raz na polanę, nad którą powoli zapadał wieczór.
– Nie jest ani trochę.

Szkoda, że cię tu nie ma. Zamieszkałem w punkcie,
z którego mam za darmo rozległe widoki:
gdziekolwiek stanąć na wystygłym gruncie
tej przypłaszczonej kropki, zawsze ponad głową
ta sama mroźna próżnia
milczy swą nałogową
odpowiedź. Klimat znośny, chociaż bywa różnie.
Powietrze lepsze pewnie niż gdzie indziej.
Są urozmaicenia: klucz żurawi, cienie
palm i wieżowców, grzmot, bufiasty obłok.
Ale dosyć już o mnie. Powiedz, co u Ciebie
słychać, co można widzieć,
gdy się jest Tobą.



Wtorek początkowo zapowiadał się normalnie. Pomijam, że znowu usadzili mnie z Krychą, co mnie raczej mocno średnio zadowalało i że przespałam raptem cztery godziny – jak na mnie to i tak było dobrze. Na próbę przedolimpijską przyjechało sześćdziesięciu wariatów z nartami – nie licząc udeptywaczy śniegu i przedskoczków. Grumpy Cat od rana psuł nerwy wszystkiemu, co je miało, bo nawet Krystyna zazgrzytała zębami, kiedy ten po raz kolejny zmienił godzinę przyjazdu na skocznię. W końcu jednak ruszyliśmy.
No dupy to ta skocznia nie urywała. Niby wszystko poprawnie zbudowane, ale tak bez szału i pompy. Nie czuło się, że za trzysta sześćdziesiąt pięć dni zapłonie tu ogień olimpijski. Poza tym panowała złowieszcza atmosfera i moje złe przeczucia nasilały się, ilekroć się jej dłużej przyglądałam.
Najsamprzód był jeden trening, zaraz o ósmej rano. Obudziłam więc wszystkich o szóstej, gnałam jak na złamanie karku, żeby wszystkich jełopów pobudzić i w efekcie o siódmej trzydzieści cała nasza kadra życiowych wykolejeńców genialnych orłów stała pod busikiem, ziewając i przysypiając na torbach z nartami. Czekaliśmy, aż się szacowne grono trenerskie pokaże i nogi już nam w zady właziły, kiedy za pięć ósma wybiegł do nas Grzesiek w szlafroku w pieski, widać, że ledwie obudzony, i spytał z gałami wielkimi jak spodki z filiżanek:
– A wy czego tu marzniecie?
Spojrzeliśmy po sobie jak debile.
– No czekamy na was, aż łaskawie zejdziecie, bo trening się zaczyna za pięć minut – odwarknęłam.
Sobczykowi oczy urosły jeszcze większe.
– Przecież nasz busik jest zepsuty – odparł, jakby to było oczywiste. – Mają nam nowy podstawić za półtorej godziny, żebyśmy na oficjalny trening zdążyli.
Jedyny powód, dla którego nie zabiłam Grześka na miejscu, stanowił mój szacunek dla niego.
Zniszczoł zaczął mi już uspokajająco masować bark, a ja, warcząc jak wpieniony doberman, poderwałam z ziemi swoją torbę i tupiąc ostentacyjnie, wróciłam do hotelu, ignorując pełne niezadowolenia krzyki Kubackiego. MNIE TEŻ NIKT O NICZYM NIE POINFORMOWAŁ, DZIADZIE ZASRANY!, odkrzyknęłam w myślach, wchodząc na pierwsze piętro.
Przez następną godzinę Zniszczoł i Kryśka próbowali mnie uspokoić, ale marnie im to szło. Na trening o dziesiątej wyjechałam już podminowana, ale nieskora do mordu, co uważam za spory postęp. Co mądrzejsi usuwali mi się z drogi, dlatego Księciunio ciągle machał mi swoją mordą przed oczami, szczerząc się chamsko.
– Kubacki, czy ty mógłbyś z łaski swojej zamknąć ten swój durny ryj? – zapytałam w końcu po którejś z jego tępych ripost. Nawet nie do końca wiem, o czym do mnie konwersował (tak, w małym pojebanym świecie Mustafa złośliwości i wszelkie przejawy buractwa były uznawane za „rozmowę”), bo jego głos brzęczał mi nad uchem jak natrętny komar o piątej nad ranem. A co się robi z komarami?
Rozsmarowuje bamboszem na ścianie.
– Zaczynasz się robić wkurwiający – dodałam, krzywiąc się nad parzoną akurat w budce herbatą.
– A czy ty mogłabyś być w końcu bardziej pomocna? Rękawiczkę zgubiłem i nie mogę jej znaleźć.
Wyjęłam torebkę z kubka i wrzuciłam do kosza na śmieci, po czym podniosłam naczynie i upiłam łyk.
– Nie znam się, ja tu tylko sprzątam. – Posłałam mu jadowity uśmiech i wyszłam z budki z nadzieją, że Grzesiek nie będzie takim wrzodem.
Niestety, moje życie byłoby zbyt proste, gdybym mogła tak po prostu sobie przejść gdzieś, gdzie chcę.
Przed moimi oczami wyrósł jak spod ziemi Skrobot Młodszy, wesół jak skowronek. Najwyraźniej wysmarował już tym łajzom ich dechy i teraz szukał zaczepki. Na jego widok wywróciłam oczami, ale nie zatrzymałam się, popijając herbatę. Zważywszy na temperaturę, miałam sporo szczęścia, że po trzech minutach nie zamieniła się w lodowisko dla owadów. Mróz panował tu pieruński i zaręczam, że nie taka pogoda była, jak poprzedniego dnia dymaliśmy trzy kilometry z walizami, bo nasz trener to stary dziad i sknera. Przez to wszystko byłam jeszcze bardzie marudna niż zwykle, o ile to w ogóle możliwe.
– Widzę, humor jak zawsze dopisuje – oznajmił na wstępie, czym zasłużył na mordercze spojrzenie z mojej strony.
Szliśmy kawałek razem.
– Ale radziłbym się tak nie zapędzać. – Zatrzymał się nagle, więc niechętnie zrobiłam to samo po dwóch dodatkowych krokach i odwróciłam się do niego na pięcie.
– Bo?
– Bo chciałem tylko powiedzieć, że Stefan cię szuka.
Jęknęłam żałośnie, ale zawróciłam, a mój kompan powlókł się za mną.
– Ciekawe, co tym razem będę musiała zrobić – burczałam w szalik. – Może wypucować Kubackiemu buty albo zaszyć Wiewiórowi dziurę w kombinezonie?!
– Skąd wiesz o tej dziurze? – spytał autentycznie zaskoczony Skrobot.
– Widziałam wcześniej i nawet mu o niej mówiłam, żeby do Zbyszka z nią poszedł, ale mnie nie posłuchał.
Skrobot uśmiechnął się jakoś dziwnie.
– Zorientowana jesteś.
Wzruszyłam ramionami, docierając do budki.
– To była moja praca, dopóki ktoś nie zrobił ze mnie całodobowej sprzątaczki. – Złapałam za klamkę, posłałam mu sztuczny uśmiech i weszłam z powrotem do środka.
Dopiero co z stąd wyszłam i niewiele się zmieniło – nadal był tu brud, smród i ubóstwo. Te trzy przymiotniki opisywały polską kadrę zdecydowanie najlepiej.
Horngacher zdążył wrócić w czasie mojej kilkuminutowej nieobecności i znowu miał mordę powykręcaną w tym swoim „naturalnym grymasie”. Na mój widok powykręcała mu się jeszcze bardziej.
– TY. – Nie „Tośka”, nie „Socha”, nie „Antek”, tylko „TY”. – Ogarniesz tu potem, jak wszyscy wyjdą. I mi wypełnisz tamte papiery. – Wskazał palcem na przewiązany sznurkiem wielki plik papierów na stoliku. – Będziesz miała zajęcie do końca dnia.
– To na dzisiaj to wszystko?! – krzyknęłam.
Typa pojebało. To był stos sprawozdań na trzy dni co najmniej, a nie czternaście godzin. Lepiej dla niego byłoby, gdyby udzielił innej odpowiedzi.
– Tak. – Dodał do tego złośliwy uśmieszek.
– To jakiś żart. To robota na kilka dni! – Jeszcze starałam się go nie zabić, ale przychodziło mi to z trudem, bo poranny brak komunikacji jeszcze ze mnie nie uleciał.
– Jest mi z tego powodu bardzo wszystko jedno – odparł z jeszcze gorszym ryjem, doprowadzając mnie do białej gorączki. – Na dzisiaj to ma być i już. Dostałem to już w środę… ale zapomniało mi się. Więc się lepiej pospiesz. Doba nie jest rozciągliwa.
Przez kilkanaście sekund wpatrywałam się w jego chamskie oczka, czując, że w środku każdy mój organ chodzi jak galareta z poziomu wkurwu, który u mnie narósł i naprawdę nie wiem, jakim cudem nie rzuciłam się na gnoja z gołymi rękami. Patrzyłam na niego bez mrugnięcia okiem.
– Obyś się wurstem udławił, dziadzie zasrany.
Zebrałam rzeczy ze stolika, słysząc, jak oblech wypytuje resztę, co powiedziałam, ale nie zwracałam na to uwagi. Wyszłam z budki, waląc drzwiami tak, że zatrzęsła się posada i poprzewracały się narty oparte o domek Japończyków obok. Po kilku sekundach ostentacyjnego marszu usłyszałam, że drzwi naszej kwatery znowu się otworzyły i zamknęły i doszło mnie wołanie Zniszczoła. Przyspieszyłam, bo zobaczyłam, że tuż przy skoczni stoi taksówka, która najwyraźniej podrzuciła spóźnionego Leyhe na trening.
– Tośka, zaczekaj!
Nie zareagowałam.
– No Tosiek, no!
– Nie tośkuj mi tu teraz! – odkrzyknęłam, spojrzawszy na niego przez ramię.
– Dokąd jedziesz? – zapytał trochę zziajany, hamując, bo właśnie łapałam za klamkę taksówki.
– Do hotelu. Sami całujcie dupę tego świra. – Po tych słowach zwróciłam się do taksówkarza, pytając go o kurs, a potem podając mu adres.
– No ale… jesteś tam ważna – mruknął Zniszczoł wyraźniej zawiedziony.
– Najwyraźniej nie dla wszystkich. – Zatrzasnęłam za sobą drzwi.
Odjeżdżając, ostatni raz spojrzałam na Grzywę. Mogłabym przysiąc, że z jego ust wyczytałam: Ale dla mnie tak. Przez moment było mi z tym dziwnie, ale zdołałam siebie przekonać, że tylko mi się wydawało, bo ja to raczej nikomu do szczęścia potrzebna nie jestem. Chyba że sobie samej. Siebie uszczęśliwiam najskuteczniej.

* * *

Resztę dnia spędziłam w tym zasranym hotelu, wypełniając kwity, sprawozdania i inne faktury jak jakiś pojeb. Sprzątaczka, która weszła koło południa, spojrzała na mnie i natychmiast się wycofała. Cóż, mój wzrok na pewno wiele mówił.
Ale cieci swoich nie zostawiłam tak na pastwę losu. W końcu jestem jak ten szczęśliwy talizman, więc włączyłam transmisję, a co. Na początku wolałam papiery, bo takie nudy były, ale w końcu na belce zasiadł Stefek, więc podniosłam swój czerep. I dzięki mnie skoczył sto dwadzieścia metrów, całkiem fajnie. Jeszcze będą z niego ludzie. Zaraz potem wylazł Zniszczoł.
Wyglądał jak zwykle: rudawe włosy wyłaziły mu spod kasku, który sprawiał, że jego łeb wydawał się wielki jak kula dyskotekowa. Poprawił gogle, wpasował narty w tory i sru.
No i se tak srunął. I se zesrunął na sto trzydzieści cztery i pół metra.
– CO?! – wrzasnęłam, zrywając się z łóżka i wywalając przy tym wszystkie papiery i długopisy na podłogę.
Kretyn miał zaciesz na tym swoim szczygłowatym ryju, jakby co dobrego uczynił. Przecież ten kretyn o mało się nie zabił! Jeszcze siniaki go bolą, połamany cały, a tu jakieś rekordy śrubuje! A potem sobie uzmysłowiłam, że przecież ta cała Alpensia Jumping Park jest funkiel nówka nie śmigana… a Zniszczoł został jej oficjalnym rekordzistą. Pierwszym.
O skurwesyn.
Wielu innych jeszcze po nim skakało, w tym prekwalifikowani, ale żadnemu nie udało się skoczyć dalej. Czyli szczygieł wygrał, a Kubacki, który wylądował na sto trzydziestym metrze, musiał obejść się smakiem. Od razu widziałam, jak mu mina zrzedła.
Potem sobie pomyślałam, że to dobrze w sumie wyszło, że mnie tam nie było. Bo burak by jeszcze zobaczył moją reakcję i sobie pomyślał nie wiadomo co.

* * *

– TY.
Spierdalaj.
Cofnęłam gazetę, spoglądając na dziada, który siedział kilka krzesełek dalej. Westchnęłam.
– Tak?
Horngacher podał mi kilka banknotów.
– Weź mi kup coś na ból głowy.
Wzięłam niechętnie pieniądze, odłożyłam gazetę i ruszyłam zadek, by przejść się po lotnisku. Byłam daleko od tego toksycznego świra, więc od razu poczułam się lepiej.
Próba przedolimpijska wypadła w naszym wydaniu całkiem nieźle. W pierwszym konkursie Miszczunio zajął trzecie miejsce i wszyscyśmy pękali z dumy. Wtedy Zniszczoł był trzydziesty i nic, tylko załamywać ręce, bo na smaka narobił, a potem odwalił swoją typową kaszanę. Wówczas zwycięzcą został największy szczur w Austrii, czyli Kraft.
Natomiast drugi konkurs wygrał… znowu Sierściuch. I wtedy to już wszyscy wskazywali go jako przyszłego medalistę.
No właśnie. Bo za tydzień Mistrzostwa Świata w Finlandii, czyli mróz, bida i blamaż międzynarodowy wielki. Media już były całe uradowane jak prosięta w deszcz, a ja chodziłam wkurwiona, bo papierologii było przez to dwa razy tyle. Korzyść z tego taka, że nie musiałam oglądać Grumpy Cata zbyt wiele. Mam nadzieję, że w tym roku mnie w żadne karaoke dla ubogich nie wrobią. Bo nie wiem, co gorsze: śpiewanie przed tłumem ludzi czy kilkugodzinne beauty-tortury w wykonaniu matek, żon i kochanek tych łajz?
Na wielkie nieszczęście trenera, znalazłam aptekę.
W drodze powrotnej dopadł mnie Zniszczoł.
– Fajny byłem, jak te kwalifikacje wygrałem, co nie?
Spojrzałam na niego jak na kretyna.
– Tak, zwłaszcza że resztę koncertowo spartoliłeś.
– Szczegóły.
Wywróciłam oczami.
– A ty co taki szczęśliwy? – I nie, żebym odmawiała komuś szczęścia, ale to była spora dawka nawet jak na niego.
Zamiast od razu odpowiedzieć, to najpierw się szczerzył sam do siebie przez kilka sekund. Już miałam go upomnieć, kiedy wreszcie wypalił:
– A, bo gadałem z Agatą i przyleci mnie wspierać w Lahti.
Musiałam włożyć wiele wysiłku w to, żeby nie wydać z siebie jakiegoś niepożądanego dźwięku.
Oficjalnie nie miałam nic do Agaty, ale w rzeczywistości to… nie czepiałam się jej, bo dzięki niej Grzywa był dalej wkurwiającym sobą Szczygłem. Fakt jednak pozostawał faktem, że wizja oglądania ich gruchania nie napawała mnie optymizmem, mówiąc eufemistycznie. Raczej kombinowałam, jak rzygać do reklamówek tak, żeby nie widzieli.
– Co tam masz? – zmienił temat Zniszczoł, patrząc na opakowanie, które trzymałam w ręce.
– Leki dla trenera.
Zniszczoł zmarszczył brwi, widząc uśmiech na mojej twarzy.
Podałam grzecznie szefowi leki i resztę pieniędzy. Horngacher od razu wziął tabletkę i cierpliwie kontynuował czekanie razem z wszystkimi.
Nie trwało to długo; zawołali nas po dziesięciu minutach. Niedługo potem siedzieliśmy już wszyscy pozapinani i gotowi do lotu. Mój wierny kompan z trwałym paraliżem twarzy usiadł obok, przypatrując mi się podejrzliwie. Nie minął kwadrans od naszego startu, a trener zerwał się nagle z siedzenia i mimo protestów obsługi, wypiął się z pasów i pobiegł w kierunku łazienki.
Nie było go z dziesięć minut, a po powrocie nie minęło pięć minut, a już musiał wrócić. I tak bez przerwy.
– Co ty mi kupiłaś?!
Jego warcząca, paskudna gęba zmaterializowała mi się przed oczami. Wymachiwał opakowaniem tabletek.
– Leki, o które trener prosił – odparłam zaskoczona.
– Grzesiek… Grzesiek mi powiedział, że to są leki na przeczyszczenie! – warczał. – Ty ciemna maso! Mówiłem ci, że mają być proszki na bół głowy!
– O, naprawdę? – Spojrzałam na niego niewinnie. – Zrozumiałam, że na ból brzucha…
Horni pomarudził jeszcze coś pod nosem, ale nie mógł z nami dłużej gadać, bo… cóż, miał ważne posiedzenie trenerskie w przedziale łazienkowym.
Wróciłam do czytania książki, a Zniszczoł nachylił się ku mnie z tymi swoimi wielkimi ślepiami, które teraz wyglądały jak małe globusy.
– Antek… ty… co ty odwalasz?! – wydusił z siebie wreszcie.
Uśmiechnęłam się z zadowoleniem, nie patrząc wciąż na Grzywę.
– Może jak się porządnie wysra, to mu się humor polepszy.
Aleks patrzył na mnie jeszcze przez chwilę w oniemieniu, a potem wybuchnął serdecznym śmiechem i nasłuchałam się coś o tym, że jestem psychiczna, ale nie umiałby się ze mną kumplować, gdybym była normalna. Zresztą… kto by chciał być normalny.

Ale na darmo był cały ten teatrzyk austriacki, bo po wylądowaniu Horngacherowi wszystko przeszło jak ręką odjął. I wyszło na moje: od razy zgred był weselszy i znośniejszy. Antonina przypomina: na ból głowy… detoksykacja jelit.
Niestety, nie czekało nas żadne wolne. Musieliśmy się przygotować do mistrzostw. Na samą myśl mi się odechciewało. Przeczuwałam niewyspanie, niespodzianki, Kubackiego, wkurwienie, nerwy i stres. I niejedną sraczkę.





Po pierwsze: chcę Was przeprosić za swoją pięciomiesięczną nieobecność; nie mogę obiecać, że nie wymięknę, ale wyrobiłam w sobie twarde postanowienie, że skończę „Bez-sennych”, choćbym miała stanąć na uszach.
Po drugie: za to, co powyżej. Nie jest to literatura najwyższych lotów, a już na pewno nie „Tośkowi”, ale ja wciąż ich kocham. Może tylko trudniej mi wejść w Tośkowy rytm, bo zmieniłam się, piszę i myślę inaczej. Niemniej jednak nadal kocham swoich bohaterów. Dla mnie wciąż są piękni.
Po trzecie: za to, co będzie się tu pojawiać. Będzie inaczej. Może mniej śmiesznie. Ale będzie, a to dla mnie kluczowe.

Mam nadzieję, że nie jest aż tak źle. I że mnie jeszcze lubicie.

3 komentarze:

  1. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo stęskniłam się za Tośkowymi!
    Fakt, faktem są nieco inni niż wcześniej, ale to wcale nie oznacza, że są gorsi. Nadal są cudowni. I to nadal oni, choć może Ci się wydawać, że tak nie jest..., a ja też ich kocham.
    Nie mogę się doczekać ich dalszych losów.
    Do następnego!

    P.S. Wciąż Cię lubię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aaa, tak bardzo się cieszę, że ktoś zagląda jeszcze na blogspotową wersję Tośków! I że mnie lubi. :)
      Cieszę się, że bohaterowie pozostają "swoi", chociaż pewnie nie Tośka. Cóż, odmieniona czy nie, zamierzam to dokończyć. :) Oby się tylko dalej podobało.
      Pozdrawiam i ściskam!

      Usuń
  2. Kolejny sezon w pełni, Polacy skaczą całkiem całkiem, ale do szczęścia brakuje mi dwóch rzeczy - kolejnego złota na szyi jednego z chłopaków i kontynuacji Tośkowych.
    Tęsknię bardzo!

    OdpowiedzUsuń