27 lutego, 2021

10. Sens życia według Klemensa Murańki

 It's like a poison in my brain
It's like a fog that blurs the sane
It's like a vine you can't untangle
I'm freakin' out
 


– CO MIELI PSA!
– A tej co?
Zniszczoł nachylił się do mnie, przerywając mi ważną a przyjemną lekturę Kosogłosa. Niespiesznie przeniosłam wzrok z czytanej strony na niego i szczęście to zdecydowanie w moich oczach nie gościło.
– MIELI E-SOOOOOONDĘĘĘĘĘ!
Kerstin siedziała kilka krzesełek dalej z telefonem w ręce i słuchawkami w uszach. Chyba nie do końca kontrolowała sytuację. Jestem zdania, że mimo że jej to totalnie nie obchodziło, to Krycha skorzystała z okazji, jaką niezaprzeczalnie był ZŁOTY DRUŻYNOWY MEDAL MISTRZOSTW ŚWIATA Polskiej ekipy i postanowiła zabalować nieco bardziej niż sami zainteresowani. Co kto lubi. Ja nie gardzę darmowym jedzeniem, ona darmowym alkoholem. Się nie wtrącam.
No ale ten teatrzyk to trochę już było za dużo, nawet jak na mnie, bo ja – jak wiadomo –tolerancję na różne przejawy szaleństwa miałam sporą. Po pierwsze: ja sama. Po drugie: kadra. Po trzecie: Kubacki. Po czwarte: Horngacher.
– Kerstin właśnie odkryła polskie Internety – odparłam.
– I KAMIEŃ SARHNIE DANY MI TUUU!
Zniszczoł znów spojrzał na naszą fizjoterapeutkę od siedmiu boleści, a potem się skrzywił. Kumacie mowę? ZNISZCZOŁ. SKRZYWIŁ. KOPARĘ. Borze, jakie to moje życie ostatnio jest ekscytujące!
Fuck no.
– Osobliwe – skomentował.
– TEN KAMIEŃ CIAPAJ TU MI, PAAAAANIE!
Tym razem to ja się skrzywiłam.
– I wkurwiające – dodałam od siebie.
Moje synapsy zadziałały wyjątkowo szybko, aż sama się zdziwiłam – przebywanie w towarzystwie, w którym miałam wątpliwą przyjemność przebywać niemal na co dzień jednak doprowadza na jakichś tam uszkodzeń neuronowych – ale wiedząc, jak lecą dalsze słowa piosenki, rzuciłam prędko książkę.
– ALA NIE WALI MU PAAAA…
Nikt jednak nie dowiedział się co Ala i komu, bo w tym samym momencie zakryłam Kerstin usta ręką, na co ta się bardzo mocno zdziwiła. Spojrzała na mnie wielkimi ślepiami i z wrażenia słuchawki jej spadły z bani. Ściągnęłam dłoń z jej twarzy.
– O co chodzi? – spytała przerażona, wyłączywszy filmik na telefonie.
– Drzesz mordę na pół terminala, o to chodzi – warknęłam.
W samym momencie na wkurwiająco szczęśliwej gębie Zniszczoła pojawił się jadowity uśmieszek.
– Zazdrośni jesteśmy, że ktoś nam miejsce w kadrze zabiera?
Obrzuciłam go nienawistnym spojrzeniem i kątem oka spostrzegłam, że Krycha zacisnęła usta, powstrzymując śmiech. Ja się pięć sekund namyślałam, jak na ten przytyk zareagować i ostatecznie sprzedałam Zniszczołowi prztyczka w nos. Wróciłam na swoje miejsce i do książki.
– Wal się, wredziolu – burknęłam.
– Oj, nooo, nie denerwuj się – śmiał się, pocierając moje ramiona na pocieszenie. Skrzywiłam się ponownie, zastanawiając się, co za manianę on odwala. – Żartowałem tylko!
Wywróciłam oczami, ale go zignorowałam. Niestety, tego poranka nie dane było mi w spokoju przeżyć stresu przedprzelotowego, bo jak już Kryśka w końcu odłożyła wszelkie urządzenia z możliwością oglądania filmów, to przysiadła się bliżej nas. A jej kto, przepraszam, dał pozwoleństwo?
– W ogóle mam dla was newsa – oznajmiła konspiracyjnym szeptem, nachylając się do nas.
Wywróciłam oczami po raz drugi w krótkim odcinku czasu. Jedną z najprzyjemniejszych rzeczy w tych mistrzostwach był fakt, że nasze śledztwo zostało zawieszone. Wyglądało na to, że już od następnego dnia miał wrócić mój koszmar w postaci mordy Kubackiego z wszechwiedzącą miną szeryfa z Teksasu na tropie kolejnej zagadki kryminalnej. Przypomnijcie mi, czego ja się zgodziłam na cokolwiek dla tej mendy? Ach, tak, trener.
– Jakiś czas temu mówiłam, że będę w stanie pomóc i… tak się składa, że już jestem.
Popatrzyliśmy na nią ze Zniszczołem, unosząc brew.
– Mam wujka, który prhacuje w wydziale zabójstw w Krhakowie – tokowała, ewidentnie podekscytowana. Czy ona liczyła, że tym lizusostwem wkradnie się w nasze łaski? Gurl, lemme tell ya somethin’. Dobrze ci idzie. W tej kadrze trzeba mieć grande cojones, żeby w ogóle do nas podejść. – Mieszkam u niego i cioci na czas sezonu. No i tak sobie pomyślałam… mój wujek ma taki wyczesany aparhat. Oni tego używają do rhobienia zdjęć w czasie obserhwacji podejrzanych. Wujek od dawna go nie używał, bo wszyscy wolą wypożyczać z komisarhiatu nowsze modele… no więc go… wzięłam. Na trhochę! Zamierzam oddać.
No tera to mie zaimponiłaś. Zniszczoł zdawał się pomyśleć o tym samym, bo tym razem obydwie jego ekspresywne brwi powędrowały w górę.
– Ale to musisz…
– Czekajcie, to nie wszystko! – przerwała Szczygłowi, ewidentnie podjarana. Aż mi się coś w żołądku przewróciło. – Bo… ja jeszcze wzięłam lorhnetki.
– Kerstin! – syknęłam wkurzona. Czy ona w ogóle używała makówki? – Gdzie masz mózg?! Jak się ten twój wujek zorientuje, to dopiero będziemy mieć problemy!
– Spokojnie! – Panika pojawiła się na jej twarzy. Coś mnie aż ścisnęło w dołku, bo wyglądało, jakby jej naprawdę zależało. Ale to pewnie zgaga tylko była. – Powiedziałam mu, że potrzebuję tego do oglądania skoków! A on i tak rzadko używa.
Zniszczoł zmarszczył brwi.
– Jak to?
– No… wujek nie ma najlepszych wyników – mruknęła zmieszana, gapiąc się na swoje dłonie. – Ale nieważne. Prhóbowałam jeszcze skorzystać z jego programu do namierzania numerhów komórhkowych…
– KERSTIN! – Tym razem poszliśmy z Rudym w unisono.
– …ale mi się nie udało, uspokójcie się! To nie jest takie prhoste. Poza tym podejrzewam, że policja prhóbowała już tej metody i skorho Krhuczka nadal nie ma, to znaczy, że to nie poskutkowało.
Myślę, że Szwabka wykazała się większym poziomem zaangażowania w sprawę niż ja i od razu zaczęłam szukać wzrokiem Kubackiego. W końcu to on tu podobno był „mózgiem operacji” (czym?). Ten jednak spał na jednym z krzesełek w dalszej części terminalu i wolałam mu nie przerywać tej czynności. On ryj krzywi jak ma w ogóle oddychać, a co dopiero, gdybym go obudziła! Jeszcze mi życie miłe. Do więzienia za zabójstwo pójść nie chcę.
Poza tym rewelacje Krychy mogły jej pomóc wkupić się w łaski tego cymbała, więc lepiej dla niej.
– Pogadaj z tym tam – odparłam, wskazując palcem na Mendę. – Tylko nie teraz. Najlepiej na jutrzejszym treningu. Albo nie, bo to poniedziałek… Mustaf zawsze gorzej trawi informacje w poniedziałki. We wtorek może. Chociaż wtedy ma lekcje angielskiego i zawsze chodzi wkurwiony, że nie umie zapamiętać odmiany „to be”… – Borze, dla mnie to już naprawdę nie było ratunku. – Po prostu go spróbuj złapać, kiedy będzie w pobliżu Marty. Marta go temperuje jednym spojrzeniem.
Kerstin przytaknęła ochoczo głową, a chwilę później i tak musieliśmy obudzić księciunia nowotarskiego, bo wołali nas do hali odlotów.
W drodze na pokład myślałam o tym, że Kubacki to dziwna zwierzyna. I nie mówię tego tylko dlatego, że ma nierówno pod kopułą, bo to staje się oczywiste dla każdego, kto spędzi w jego wątpliwie przyjemnym towarzystwie dłużej niż dwie minuty, ale dlatego, że jego poziom emocjonalnego upośledzenia był bliski mojemu. Mimo że nie wykazywał wobec mnie zbyt wiele sympatii, poprosił mnie o pomoc, kiedy chciał odzyskać dziewczynę. A potem, o nic nieproszony, obił mordę Zniszczołowi, kiedy ten w ataku chwilowego zaćmienia (bo jest to jedyne logiczne wytłumaczenie) próbował mnie obrazić. Być może on też nie do końca umiał wyrażać, co mu leżało złogiem na wątrobie i przez te swoje głupie docinki próbował mi powiedzieć, że mnie… akceptuje?
Popukałam się w głowę.
W tym Lahti ktoś mi musiał czegoś dolać do gorącej czekolady, bo inaczej tego nie dało się wytłumaczyć.
Ale przecież, gdyby tak pomyśleć, to Mustafa był pomysł, żeby trenera znaleźć, prawda? Mimo że przy Horngacherze wiele elementów poprawił, nadal zależało mu na tym, żeby to Kruczek wrócił.
Dlaczego stałam się taką miękką fają?, pytałam samą siebie z rozpaczą, ładując się na miejsce obok Zniszczoła, który trajkotał o czymś bez przerwy. Za wszystko winiłam Doktora Prozaka. To on mnie tak zmanipulował, że zaczęłam zauważać uczucia innych i swoje też.
Jęknęłam rozpaczliwie i przywaliłam głową w siedzenie przede mną.
– Tośka, co ci? – zmartwił się Zniszczoł.
O borze, rzygać mi się chciało od tej jego tęczowej osobowości.
– Nic – warknęłam, chowając twarz w książce.
Mądry Rudy tematu jednak nie rozwijał.

* * *

Z minutą, w której postawiłam stopę na płycie lotniska w Katowicach, wzięłam głęboki wdech ciężkiego powietrza, przeżułam węgiel i z ukontentowaniem na gębie pomaszerowałam w stronę odbioru bagażu. Wpadłam na pomysł, żeby sobie jakoś ten parszywy czas sezonowy wypełnić czymś przyjemnym, na przykładem przebywaniem z kuzynem i z wypiętą klatą niemal podskoczyłam w kierunku swojej walizki, ale sekundę później mina mi zrzedła. Przypomniałam sobie, że nie mogę pojechać do domu wujostwa. Nie na dłużej w każdym razie.
Wydałam z siebie dziwny dźwięk przypominający dogorywającego jelenia, zwracając na siebie uwagę kilku osób w terminalu. Spojrzałam w kalendarz, a gnój był nieustępliwy – pokazywał, że mam obowiązkową, cotygodniową godzinę blamażu przy naocznym świadku (bardzo nieszczęśliwym, dodam). W związku z tym moje plany poszły wypasać owce. Po przyjeździe rzuciłam torby w kąt i plasnęłam twarzą prosto w kanapę.
Czekałam na ten sądny, przykry dzień ze ściskiem w żołądku, szacując straty moralne, psychiczne i fizyczne, co by zawczasu Zniszczołowi otworzyć rachunek i rozplanować, co zrobię, jak już zostanę dzięki niemu milionerką. Na czas naszych zmagań mistrzowskich lekcje zostały zawieszone i żywiłam głęboką a szczerą nadzieję, że po tych wszystkich sukcesach i ekscesach Rudy się jakby… rozmyśli. No nie wiem, może przynajmniej pogada z tą swoją oblubienicą? Cały tydzień razem spędzili! Co oni takiego robili, że on nie miał czasu jej wspomnieć, że jest tanecznym łamagą?
OK, nie było pytania.
Kiedy we wtorkowe popołudnie zabrzęczał mój dzwonek do drzwi, jęknęłam rozpaczliwie. Ślimacząc się, jak tylko umiałam, wciągnęłam kurtkę na siebie, czapkę na dekiel i ciągnąc za sobą torbę treningową, otworzyłam. A ten świr stał tam z wyszczerzem bielszym niż mój kibel po wyszorowaniu Domestosem i miał tyle energii, że miałam ochotę go udusić… gdyby nie to, że mi się nie chciało.
– Szybciej, Tosiek, idziemy! – zaświergolił radośnie, szarpiąc mnie za nadgarstek.
Musiałam się prawie prosić, żeby pozwolił mi zamknąć mieszkanie.
W ogóle przyszedł jakiś taki wystrojony jak stróż w Boże Ciało. Czy on miał ten beżowy płaszcz już wcześniej? I czy on… kiedykolwiek używał żelu do włosów? I te perfumy… a nie, dobra, te poznawałam.
Zaczynałam podejrzewać, że chce poderwać naszego instruktora. Co kto lubi, ja tam wspieram.
Musiał włożyć sporo wysiłku w to, żeby dowlec mnie do tego domu kultury. Naszą drogę wypełniło: jego śpiewanie do hitów z radia, moje głośne jęki, moje desperackie błagania, moje warczenie, moje walenie głową w deskę rozdzielczą, a w końcu jego krzyki, że sobie zrobię krzywdę. Nie rozumiałam jego problemu – wtedy miałabym wymówkę, żeby nie chodzić z nim na ten densing łyf de stars. Kiedy zaparkował samochód, westchnęłam bez krzty nadziei na to, że tym razem może będzie choć trochę bardziej bezboleśnie.
Moje marzenia zostały zdeptane pięć sekund po wkroczeniu na scenę, kiedy instruktor kazał nam robić rozgrzewkę i przy rozkroku coś jednocześnie strzeliło mi w kręgosłupie i naciągnęło się w udzie. Śmierć zaczęła mi zaglądać w oczy jak się półtora roku temu zatrudniłam u Treneira, mówię wam. Posłałam Zniszczołowi mordercze spojrzenie, ale ten zdawał się je ignorować, ciesząc się jak prosię w deszcz. Jemu to było łatwo, skoro miał codziennie trening, jakieś siłki, przebieżki, akrobacje powietrzne i tańce z belkami, a ja? No dobra, na upartego mógłby mi wypomnieć, że zapraszał mnie te poranne przebieżki. Byłam już starą kobyłą, starszą panią. Starszą od niego, więc gdyby choć raz z szacunkiem odniósł się do mnie ze względu na podeszłość mojego wieku, to by mu chyba grzywa korona z głowy nie spadła, prawda? A tak to nikt mnie nie szanuje. A jak teraz Treneira wywiało Bóg wie gdzie, to już wcale. Jeszcze mi Szwaba zgreda przysłali i tak oto odpłacają się w PZN-ie tym, co całe serce i siły psychofizyczne wkładają w pracę swoją tytaniczną. Na blamaż ześlą i będą wmawiać, że to przyjaźń! Wstyd!
– Czy Say You Love Me będzie piosenką, do której będziecie tańczyć pierwszy taniec?
– Tak.
– Nie.
Spojrzałam na Zniszczoła, wyprostowawszy się. Pokrzywiło mi gębę, ale nie wiedziałam z czego. Myślałam, że umieram, tak mnie wszystko bolało. Z drugiej strony to mogło być niezrozumienie.
Instruktor zmarszczył brwi.
– A ta wasza wybrana jest chociaż… podobna?
– Poniekąd – odparł Brutus, z paraliżem przyklejonym do ryja śledząc każdy ruch trenera.
Typ uniósł brwi, ale machnął ręką, mamrocząc coś pod nosem.
– Dobra, stańcie na środku. Przećwiczymy układ.
Doczłapałam się do centralnego punktu sceny. Zniszczoł, gapiąc się na mnie tymi niebieskimi ślepiami, położył jedną ze swoich rąk na mojej łopatce, druga splótł z moją zgiętą w łokciu. I teraz przyszła ta straszna część: ja też musiałam go dotknąć. Unosząc niewygodnie rękę, położyłam mu ją na plecach.
Jeśli było cokolwiek, co mogłam wyróżnić na liście powodów, które obrzydzały mi te lekcje, byłby nieduży dystans między nami. Nie, żeby coś, ale trochę mi było niekomfortowo MIEĆ JEGO PYSK JUŻ PRZED SWOIM. Zwłaszcza że on nigdy nie odwzajemniał tego uczucia, tylko chichotał jak gimnazjalistka, ciesząc japę, że się krzywiłam.
Dopisać więcej do rachunku za psychiatrę, odnotowałam w myślach.
Instruktor włączył muzykę, a my ruszyliśmy. Dobra, to za duże słowo. Próbowaliśmy nie wyglądać jak dwoje osób niepełnosprytnych umysłowo i fizycznie. Ja nie wiem, on przecież skacze, tak? To chyba jakąś koordynację powinien mieć? Fikołki w powietrzu? Ależ proszę, tylko popatrzcie. Kilka kroków choreografii? Error 404. Brain not found. Ja miałam usprawiedliwienie: otóż moje połączenie na linii mózg-kończyny zostało zerwane szmat czasu temu, to jest jakieś dwadzieścia cztery lata w tył i z bólem serca donoszę, że lekarze bezradnie rozkładają ręce, tego się nie da przywrócić. Ale ja nie muszę. Sportowcem nie jestem, chyba że jedzenie chipsów kiedyś ogłoszą sportem. Na ślub też raczej bym nie liczyła z mojej strony. Jeszcze aż tak nie nienawidzę ludzkości, żeby komuś naumyślnie życie uprzykrzać. Menda się nie liczy.
Ale on to co innego. Powinnam była go nagrać i wrzucić na stronę PZN-u, żeby zaraz wszyscy wiedzieli, jaki to kwiat młodzieży polskiej hodują na swojej nieżyznej glebie grubo woskiem do nart wyściełanej.
Po kilku powtórkach instruktor zaczynał tracić cierpliwość i chęć do życia. W końcu, przy czwartym podejściu do układu, stwierdził najwyraźniej, że najlepiej będzie, jeśli będzie się starał zachowywać jak jakiś Nawałka. Co chwilę wywrzaskiwał coś w stylu: „Nie garb się tak!”, „Rama, trzymaj ramę!”, „Więcej uczucia! Ty ją kochasz czy co?”. Ja długo cierpliwa jestem, ale granice też swoje mam, więc po entym okrzyku zaczęłam zgrzytać zębami, a moje pięści wyrażały mój stan psychiczny dużo lepiej niż szczęka. W dodatku przestałam kontrolować siłę, bo Zniszczoł nagle miał na gębie ból. Ups. Trochę za mocno wbijałam mu palce w ramię.
– Z życiem, z życiem! Wyglądacie gorzej niż flaczki mojej babci!
Posłałam cieciowi uśmiech, że niby rozbawił mnie swoją potwarzą, ale kiedy tylko Zniszczoł nas obrócił, nachyliłam się do jego ucha.
– Zaraz wyjadę mu z bani – warknęłam cicho.
Nawet jego typ zaczął irytować (!), bo Brutus również westchnął z podenerwowaniem.
– Powiedz tylko słowo.
Zacisnęłam wargi, co by się dureń nie domyślił, że mnie rozbawił. Jeszcze by sobie mylnie pomyślał, że zajebisty jakiś jest czy co.
Odwalaliśmy swój układ jak para słoni w składzie porcelany, kiedy muzyka nagle ustała i nasz niezbyt pocieszony instruktor do nas podszedł.
– Czy wy w ogóle jesteście parą? – zapytał, patrząc na nas z politowaniem.
Co to miało znaczyć? Jak on tu śmiał… jak mówiliśmy, że jesteśmy, to jesteśmy! Ja mu zaraz pokażę. Choćbym miała Ryżego pocałować tu i teraz!
Błagam, nie.
– Właściwie to nie.
Odwróciłam głowę w stronę Zniszczoła z prędkością światła. Dalej się szczerzył, a ja miałam ochotę sprzedać mu plaskacza w mordę. To ja tutaj udaję jakąś zasraną narzeczoną, a ten…
Pomyślałam z nostalgią o traperkach.
– Tak właśnie podejrzewałem. Tu nie ma chemii, nie ma uczuć! – tokował geniusz tańca i najwyraźniej profesor psychologii, nasz instruktor od pożal się, Boże, tańca, w getrach po starszym bracie.
A w ogóle to co to za oskarżenia miały być? Nie ma uczuć, też coś. Jak bym tu zajechała z misia, to by dopiero poczuł, co to znaczy uczucie ze strony Sochy! Ten tu ryży patafian w gronie szczęśliwców się znalazł. Nawet z nim rozmawiałam bez użycia siły i nie udusiłam go ani razu, a regularnie sypialiśmy w tym samym pomieszczeniu od jakiegoś półtora roku.
– …więc może ją przyprowadź?
Nie musiałam wysłuchiwać całej konwersacji, żeby wiedzieć o co chodzi.
Prychnęłam z założonymi rękami. Ci dwaj spojrzeli na mnie z zaskoczeniem.
– Nie, przy Tośce czuję się swobodniej. – Nawet instruktor popatrzył na niego, jakby Zniszczoł miał nierówno pod sufitem.
To był ostateczny dowód, że mój drogi nartonogi przyjaciel nie był do końca normalny. I nawet nie miałam tego jak nagrać, żeby pokazywać innym!
– Jak sobie chcecie. – Instruktor w końcu wzruszył ramionami. – Tylko się przyłóżcie bardziej, bo mnie dobijacie, ludzie!
A to moja wina, że trafiły mu się dwie największe taneczne łamagi w województwie śląskim? Robiliśmy, co mogliśmy, niestety, efekty zawsze były takie same.

 

 

Po tych godzinnych torturach Zniszczoł najwyraźniej nie miał dość mojej japy, ponieważ prawdziwie w swoim stylu wprosił mi się na kwadrat, to jest postanowił, że się wykąpie u mnie i spędzimy razem czas. A ta ostatnia godzina to co była? Pies? Nie miałam siły protestować, więc tylko wzruszyłam ramionami, ostrzegając przed bałaganem. Ale bądźmy szczerzy, skoro moja czarująca osobowość nie odstraszyła go przez tyle czasu, to trochę kurzu i papierków po Michałkach w ogóle nie miało mocy sprawczej.
W mieszkaniu dałam Zniszczołowi jeden z dwóch ostatnich świeżych ręczników i kiedy zużywał moją ciepłą wodę, ja zabrałam się za ogarnianie tego burdelu, który kiedyś, dawno temu, podobno miał być moją jamą smoka ostoją. Wyniosłam śmieci do zsypu, wrzuciłam brudne ciuchy do pralki (bo była w kuchni, nie myślcie sobie, że mi się gołego dupska ryżego wypłosza znowu oglądać zachciało! Raz w roku to jest o pięć razy za dużo!), nawet zdążyłam poodkurzać, a panicz jeszcze się pluskał. Zaczęłam się zastanawiać, czy on tam się nie utopił pod tym prysznicem, ale słyszałam, jak nucił. Jeśli nie został zombiakiem, to chyba nie mógł nie żyć. Snułam się więc jak smród po gaciach, przejrzałam nawet zawartość lodówki, ale połowa zapasów albo była przeterminowana, albo nie nadawała się na kolację. Nawet ja nie jem brownie na kolację. Ale jako nocną przekąskę? Jak najbardziej.
Królewna wiślańska w końcu wylazła z łazienki z zadowoleniem wypisanym na rudzielcowatym pysku. Oczywiście, teraz zamiast łazienki miałam termy rzymskie i tylko posłałam Brutusowi mordercze spojrzenie, jak odwrócony do mnie plecami człapał do salonu.
– Wezmę sobie kawałek tego twojego brownie! – zawołał jeszcze zanim zamknęłam za sobą drzwi.
No i, kurwa, po nocnej przekąsce.
Rzecz jasna, u Zniszczoła „kawałek” oznacza „kawałek zostanie dla ciebie”, mimo że było tam z pół blachy. Kiedy więc wróciłam spod prysznica w moich ulubionych niewyjściowych dresach i mokrymi włosami, Ryży siedział na fotelu w salonie z nogami wywalonymi na mój stolik kawowy, umorusany na całej gębie czekoladą. Ale obok niego stało coś jeszcze. Szczygieł prawie za samo siodełko trzymał w rękach moją czarną gitarę.
– Gdzie żeś mi w rzeczach prywatnych grzebał? – warknęłam, odrzucając ręcznik na kanapę.
– Stała w kącie, nigdzie nie grzebałem! – krzyknął z pełną gębą, plując ciastem na wszystkie strony.
Zabrałam nasze ręczniki i powiesiłam na kaloryferze, który w końcu odkręciłam.
– Daj, zanim rozwalisz ją w drzazgi – wymamrotałam, zabierając mu mojego Johnny’ego Avocado.
Tyle czasu nie miałam jej w rękach, że prawie zapomniałam, jaka jest lekka i jaki fajny ma lakier… Nie, nie, nie, odłóż ten instrument szatana, pomyślałam, wracając pamięcią do tych mrocznych czasów, kiedy liczyłam, że zrobię karierę większą niż Taylor Swift. Położyłam ją obok siebie na kanapie i wzięłam do ręki telefon, żeby znaleźć stronę mojej ulubionej pizzerii.
– Nie wiedziałem, że umiesz grać – odezwał się w końcu Zniszczoł, jak już przełknął pół ciasta, które wepchnął do gęby.
– „Umiem” to za duże słowo – wymruczałam, skupiając się na rodzajach pizzy. – Hawajska?
Zniszczoł się skrzywił.
– Nie dzisiaj. Pollo II.
Złożyłam zamówienie i odłożyłam telefon na stolik.
– Zagraj coś.
– A niech mnie ręka Boska broni! – zagrzmiałam. – Ze sto lat nie grałam.
– No pliiiiiiisss.
– I tak umiem zagrać tylko dwie piosenki.
– Jakie?
Titanica na przykład.
– He?
Wywróciłam oczami na jełopa, bo jak można nie znać tej piosenki! To tylko to niewydarzone dziecko skoków narciarskich mogło żyć pod kamieniem tak wielkim, żeby Celine Dion do niego nie dotarła. Wypięłam klatę i rozłożyłam teatralnie ręce, intonując w iście operowy sposób:
Near… far… whereveeeeer you aaaaaaareee…
– Aaa, dobra, znam – odparł w końcu, najwyraźniej oświecony. – Kurczę, zapomniałem już, jak dobrze śpiewasz – wymruczał do siebie bardziej. – A ta druga?
Spojrzałam na Johnny’ego i z westchnieniem wzięłam go na kolana i zaczęłam głaskać po gryfie.
– A ta druga ma tytuł The Only Exception – odpowiedziałam, podziwiając swojego starego kumpla i nie miałam tu na myśli Rudego.
Pan Avocado to był absolutny unikat – jedyny taki klasyk z metalowymi strunami. Tych, którzy są niewtajemniczeni, informuję, że gitary klasyczne powinny mieć struny nylonowe, metalowe są na akustycznych i elektrycznych. A ja kupiłam takiego dziwaka w tajemnicy przed matką, bo wiedziałam, że w życiu by mi nie pozwoliła.
– Nie brzmi jak coś w twoim stylu – wyzłośliwił się.
Myślałam, że go pacnę!
– Jak ja ci zaraz… ty wiesz, ile ja dla ciebie wyjątków zrobiłam przez ostatnie półtora roku?! – Żebym ja mu listy nie wyciągnęła, bo by się mocno zdziwił, burak jeden pastewny!
Ale ten się tylko śmiał, zadowolony z siebie.
– I ta piosenka jest o tym?
Pff. Kto by chciał piosenkę o rudzielcu robić?
– Nie, o trochę innym wyjątku.
Zaczęłam kręcić kluczami, brzdękając strunami, zaczynając od najcieńszej E, potem B, potem G… ale Ryży coś za cicho był, więc podniosłam głowę, a ten patrzył na mnie pytająco.
– O dziewczynie, która widziała rozpad małżeństwa swoich rodziców i przestała po tym wierzyć w miłość. Nie chciała z nikim być. I tylko dla tej jednej osoby zrobiła wyjątek – wyjaśniłam, o dziwo, całkiem spokojnie, i wróciłam do strojenia.
– Kurde, Tośka, nie wiedziałem, że z ciebie taka romantyczka! – podjarał się.
Spojrzałam na niego z mordem w oczach.
– Nie jestem żadną romantyczką – wycedziłam przez zęby.
– No to chociaż musiałaś być te lata świetlne temu, kiedy się uczyłaś grać.
A ten co się taki mądry zrobił, hmm? Żeby pomyśleć w dobrym momencie o wybiciu się z progu, to nie, ale wydedukować, że Antonina kiedyś tam miała duszę emo, to zaraz. Ja się nie dziwię, że on tak cienko prządł z takimi priorytetami.
W odpowiedzi wzruszyłam tylko ramionami.
Skupiłam się z powrotem na strunach, kiedy ten pacan wymyślał pewnie kolejny temat, który by chciał ze mną poruszyć, żebym się otworzyła. Ja rozumiem, że on był w zmowie z Doktorem Prozakiem, ale już bez przesady. Dopiero co z jednych tortur wróciłam i jeszcze mu było mało?! Ale prawdę mówiąc, przez moment było zbyt cicho, a struny już były gitara, więc podniosłam czerep. Z gęby Zniszczoła zniknął ten uśmieszek i teraz wyglądało na to, że przechodził swoistą epifanię, strasząc mnie tymi swoimi wielkimi ślepiami.
– I tobie też ktoś zdeptał serce – wymamrotał, ale jakby bardziej do siebie.
Skrzywiłam się, bo jemu chyba ta wysoka temperatura prysznica zaszkodziła i skurczyła mózg.
– He?
– Jak tej dziewczynie w piosence. Też ktoś cię zranił – odparł w końcu jak człowiek, patrząc mi prosto w oczy.
O ile to w ogóle możliwe, skrzywiłam mordę jeszcze bardziej.
– Ty się szaleju nażarłeś, że tak bredzisz od rzeczy?
Ten jednak nie odpowiedział, tylko wychylił się do przodu i oparł łokcie na udach, błądząc wzrokiem gdzieś po kanapie. Mój mindfuck zaczynał walić o czachę od środka. Czy to brownie było jakieś… podrasowane? Chyba nie sprzedawaliby takiego z marihuaną, nie? Bo gdyby on zaćpał… Boże, dopomóż! Ostatnie dwie szare komórki by mu zdechły.
– Tośka, ale ty wiesz, że jakby co, to zawsze możesz mi o wszystkim powiedzieć, prawda? – wypalił nagle, patrząc mi w końcu w oczy.
A mnie totalnie zatkało i siedziałam jak cielę w otwartą japą.
– No wiesz. If you’re hurtin’, if you’re hurtin’, lay it all on me… tłumaczył, kalecząc angielski akcent.
Lay it all, lay it all on me… – zanuciłam bezmyślnie. Szybko się jednak otrząsnęłam. Że też dałam się złapać na tego jego tripa! – Po pierwsze, to wiem, ale nie bardzo mam ci o czym mówić, ty se coś tam ubzdurałeś. A po drugie, weź już więcej nie śpiewaj, bo fałszujesz jak koty w noc marcową!
– No to graj, a nie gadaj!
– Nie moja wina, że zboczyłeś z tematu!
– Ja z niczego nie zboczyłem, wypraszam sobie…
Kłóciliśmy się jeszcze przez kilka minut aż w końcu wzięłam Johnny’ego w obroty. O dziwo, od razu przypomniały mi się wszystkie akordy i rytm i bez problemu zagrałam piosenkę. Pamiętam, że to chyba jeden z pierwszych utworów Paramore, jakie poznałam i byłam dumna z siebie, jak nauczyłam się go grać. Trudno nazwać śpiewaniem to co, nuciłam do muzyki, ale starałam się wykonywać te dwie rzeczy jednocześnie, co wcale nie jest łatwe. Nie wierzcie tym wszystkim High School Musicalom i Camp Rockom!
Po tym prywatnym koncercie Zniszczoł był zachwycony jak prosię w deszcz, a pizzy nadal nie było. Nie dość więc, że musiałam wysłuchiwać peanów na swoją cześć, to jeszcze musiałam to robić na pusty żołądek. Na szczęście przyjechała jakieś dziesięć minut później, więc mogłam mu nią zatkać otwór gębowy bez większych wyrzutów sumienia, że go jakoś uszkadzam. Co jak co, ale pizza to jednak jest największy wynalazek ludzkości. Pizza nie pyta, pizza rozumie. Prawie jak Zniszczoł, tylko że on niestety pyta, i to czasem o za dużo. Za to rozumie niemal bezbłędnie. Ale nie uszczęśliwiał mojego brzuszka. Pizza jeden, ryże matoły zero.
Czując, że zaraz pęknę, przeciągnęłam się na kanapie i wstałam, żeby wynieść kartony, ale to samo zrobił mój wspaniałomyślny kompan od cholesterolu i łóżka, przez co prawie przywaliłam głową w jego kościste ramię.
– Co ty robisz?! – warknęłam, masując sobie czoło.
– Weź to zostaw, ja to wyniosę – odezwał się, próbując wyszarpać mi opakowanie.
– Spadówa, to moja rudera – odparłam, ciągnąc za jego karton.
W końcu oboje podnieśliśmy głowy i zorientowałam się nagle, że… stoimy bardzo blisko siebie. Tak blisko, że byłam w stanie policzyć wszystkie jego piegi, a to było zdecydowanie za dużo. Tak ze bezpieczne dwa metry za dużo. A ten tylko się gapił na mnie tymi niebieskimi gałami, aż w końcu zaśmiał się serdecznie do tego stopnia, żeby z jego nosa wyleciały pegazy i jednorożce. Ostatecznie oboje odrzuciliśmy jednocześnie kartony z powrotem na stolik. Poddałam się. Pokręciłam głową, a ten burak nie odpuszczał, nadal się lampił.
Let my love in, let my love in…zanucił znowu.
Lay your heart on me…dokończyłam.
Ja nie wiem, co było nie tak z tą piosenką, ale za każdym razem, kiedy ten dureń ją zaczynał, mój mózg automatycznie odpowiadał dalszym ciągiem. Zniszczoł wyciągnął swoją komórkę, więc się odwróciłam, żeby poprawić poduszki na kanapie, pewna, że zachciało mu się wywnętrzyć z czymś niekoniecznie pięknym swojej narzeczonej, kiedy nagle usłyszałam Eda Sheerana i w tej samej chwili Rudy złapał mnie za nadgarstek. Przyciągnął mnie do tego swojego chudego cielska i położył jedną rękę na plecach, a drugą złapał w powietrzu. Zaczął śpiewać razem z piosenką, próbując nas prowadzić.
– Zniszczoł, ja cię proszę, dopiero co…
IF YOU’RE HURTIN’, IF YOU’RE HURTIN’, LAY IT ALL ON ME – darł się wniebogłosy, nadal podrygując i starając się wymusić na mnie współpracę.
Przez kolejne sekundy stawiałam opór, ale w końcu się poddałam i pozwoliłam mu się prowadzić po całym salonie. Wydzieraliśmy się razem z Sheeranem, waląc obroty. Nawet nie czułam, że przed chwilą zeżarłam tłustą pickę. Ta piosenka sama w sobie była jakaś taka lekka, że łatwo było zapomnieć o pełnym żołądku. I nawet nie zemdliło mnie przy obrotach i podskokach!
So if you’re hurtin’, babe, just let your heart be free, you got a friend in me! – wył Rudy.
I’ll be your shoulder at any time you need, baby, I belieeeeeveeee!
Fiknęliśmy kilka piruetów, podnoszenie i jakieś dziwne cha-che i tanga, ale śmialiśmy się z tego jak debile, którymi byliśmy. Mieliśmy złoty medal mistrzostw świata. Żyła miał brąz! Kruczka nadal nie było, ale wiedziałam, że z tym burakiem mogłam się o nic nie martwić, bo prędzej czy później znajdziemy Treneira. Czy cokolwiek mogło nam zepsuć humor? No i kto jak kto, ale ten burak akurat mnie nie osądzał. Nigdy. Nawet kiedy deptałam mu nogi podczas wygłupów.
Szczerze? Nie zamieniłabym go na żadnego innego.

* * *

Na moje wielkie szczęście (bądź jego tragiczny brak) na ten nowy podrabiany turniej norweski jechałam bez mojego kompana z osobowością jednorożca. Decyzją Szwabiska miał zostać w Polsce i trenować do Pucharu Kontynentalnego w Zakopanem. Pomyślałam, że to dobrze wpłynie na mój codzienny poziom glukozy, bo kto wie, czy matoł nie wpadłby znowu na pomysł, żeby tę swoją piękność za sobą ciągnąć do kraju Norków.
A co do Norków – co oni za turniej wymyślili, o panie! Trzymajta mnie, bo chyba padnę! Ktoś chyba musiał z rozpędu łbem w ścianę przywalić, żeby to wykombinować. Ja już teraz wiedziałam, skąd się nazwa „kombinacja norweska” wzięła – nikomu innemu takie bzdury do głowy by nie przyszły. Otóż dzień w dzień miało być skakanie, od rana do wieczora. Już sobie wyobrażałam, jak mi poślady odmarzają wśród tych ich skandynawskich krajobrazów. Myśleli, że fajniejsi będą od Turnieju Czterech Skoczni, ale tylu lat tradycji jakiś badziewny Rower nie przebije. Szanujmy się. Może i Szwaby to Szwaby, ale jak wymyślili konkurencję, to aż miło popatrzeć! A ci tutaj jakieś prologi, cztery drużynówki i indywiduale, i pewnie rozważali jeszcze jakie akrobacje powietrzne, tylko im dziad Hofer już pokazał, żeby się w czoło puknęli. A nazwa… wolałabym zapomnieć, niemniej pamiętam. Niestety. RawAir. Ja się wcale nie dziwię, że ludzie nazywali to Rowerem.
Próbowałam obmyślić, jak tu przetrwać to nieprzerwane norweskie pasmo nieszczęść, ziąbu i nienawiści, ale chwilę później na horyzoncie pojawił się Kubacki z walizą i jadowitym uśmieszkiem na gębie, a zza niego wyłonił się zdezorientowany Murańka. Zapomniałam przecież, że zamiast Brutusa kogoś przecież z braku laku wybrać Szwabisko musiało. Ale czy od razu trzeba było sięgać po desperackie środki? Z moich ust wydobył się dźwięk wymiotopodobny. Ja to chyba powinnam była ponownie przejrzeć moją umowę. Może jednak dałoby radę mnie zwolnić?
Starając się ignorować myśl o pewnym gnomie ogrodowym, wrzuciłam swoją torbę podróżną do bagażnika busa kadrowego i już miałam zawrócić, żeby zaszyć się w jego ciepłym środku, kiedy zaatakowała mnie ta gnomia fizjonomia.
– Ja też się nie cieszę, że cię widzę, Socha – zaczął na otwarcie. Ten to ma zdolności interpersonalne, nie ma co.
– To po kiego grzyba się odzywasz? – warknęłam, próbując ułożyć moją torbę tak, żeby się ten cały ich majdan zmieścił.
Czy ten półmózg wziął sobie za punkt honoru rujnować nam każdy dobry dzień?
– Ustalić coś musimy – odparł tym swoim konspiracyjnym tonem, rozglądając się uważnie dookoła. O nie, już wiedziałam, co zaraz z siebie wypluje. – Zebranie trzeba zrobić.
– Trenerowi to przekaż, ja tu tylko sprzątam – odburknęłam, udając debila.
Wycofałam się z bagażnika i zmierzałam w stronę tylnych siedzeń, a ten snuł się za mną jak smród po gaciach. Odsunęłam ostatnie drzwi i bardzo niezgrabnie wtarabaniłam się na ostatnie miejsce, ledwo powstrzymując swój zad od tego, żeby mnie przeciążył. A ten wlazł za mną.
– Nie świruj pawiana, z Kerstin gadałem – odpowiedział półgębkiem.
– To współczuję – odparłam, wyciągając z plecaka książkę.
– A dasz mi się wygadać do końca?!
– A co ja, terapeutka?
Nie odzywał się kilka sekund, więc spojrzałam na niego. No tak, tę gnomią facjatę znowu krzywił jakiś wściekły grymas. Wywróciłam oczami i westchnęłam.
– No co ci tam łazi po tej wszawej pale?
Zignorował mój przytyk.
– Kerstin powiedziała mi o sprzęcie.
– I?
– No i coś z tym trzeba zrobić.
– Sprzedać?
Kubacki warknął jak stary Romet.
– Mogłabyś przestać błaznować? – syknął przez zęby.
– Mogłabym, ale wtedy miałbyś marne szanse na przeżycie – odsyknęłam w odpowiedzi. – Mów do rzeczy!
– To na zebraniu.
Po raz kolejny wywróciłam oczami, ale wcisnęłam słuchawki do uszu i skupiłam się na czytaniu. Pięć minut później Murańka zatrzasnął za sobą drzwi, a nasz kadrowy busik zatrząsł się od pracującego silnika.
I w ten oto sposób wyruszyliśmy do Oslo.

 

 

Nie powiem, żeby to była przyjemna podróż – wszak miałam obok siebie gnoma szaflarskiego, który w pewnym momencie zaczął grać w karty z resztą patałachów, ale na szczęście w samolocie już mnie usadzili koło Baśki. Ten przynajmniej poczęstował mnie czekoladą, której sam nie jadł, więc w efekcie zżarłam całą tabliczkę podczas lotu. No i jeśli robiło mi się niedobrze, to nie od czyjejś jałowej gadki, tylko nadmiaru cukru. Dobra, Skrobot Młodszy też bywał ciężkostrawny, ale stylem bardziej przypominał Zniszczoła niż takiego Kubackiego, co to wyżej sra niż dupę ma. Z takimi osobowościami łatwiej mi współpracować, bo budzą co najwyżej moje niezadowolenie, ale nie furię.
W Norwegii była zima. Wow, no kto by się spodziewał.
Skoro tylko postawiliśmy nogę w hotelu, byłam gotowa podejść do recepcji, żeby nas zameldować, ale stanęłam w pół kroku, bo Zbyszek sterczał przy ladzie, pokazując pani dziuni jakieś papiery.
No to teraz co najwyżej byłam tragarką. Znowu. Zaklęłam pod nosem.
Na pocieszenie pomyślałam sobie, że przynajmniej jeden obowiązek mniej, chociaż trudno mi się znosiło własną bezużyteczność, i już miałam wesoło pomaszerować na górę do pokoju, który znowu dzieliłam z Kryśką, kiedy coś mnie pociągnęło za kaptur kurtki. To znaczy – to w zamyśle miała być kurtka, wyszło wdzianko na słup reklamowy. Przez ten manewr straciłam równowagę i prawie wywinęłam orła na schodach, więc prędko odwróciłam głowę i zaraz mina mi zrzedła. Już nabierałam powietrza w płuca, żeby powiedzieć, co myślę o tym zasrańcu z gębą gnoma ogrodowego ciotki Friedy, kiedy ten mnie uprzedził:
– Zebranie u nas w pokoju, punkt dziesiąta. Nie spóźnij się.
Z mordem wypisanym na mordzie poprawiłam kołnierz kurtki.
– Przypominam ci, Kubacki, że zajmuję się waszym budzeniem – odwarknęłam. – Wiem, co to punktualność.
Szarpnęłam za uchwyt swojej walizki, gotowa ostentacyjnie wtarabanić się z nią po schodach na piąte piętro, kiedy na mendziej facjacie pojawił się jadowity uśmiech.
– No nie wiem, to nie ja dostałem burę za spóźnienie tydzień temu.
No i cały mój zen chuj strzelił.
– JAK CI ZARAZ KUDŁY Z TEJ ZAKUTEJ PAŁY POWYRYWAM…
– TOŚKA.
Glos jakby podobny, a pysk inny. Zerknęłam w górę na Baśkę, który stał u szczytu schodów. A co on się ze Zniszczołem na zmianę warty umówił?, pomyślałam ze złością, że Ryży Brutus sobie myślał, że ja opieki potrzebuję.
– Zostaw buraka, chodź do windy – dodał ze śmiechem, a Mustaf tylko pokręcił głową.
Posłałam mu ostatnie wściekłe spojrzenie i posłusznie poszłam za Skrobotem.
– A ty co? Mój szanowny anioł stróż? – warknęłam, jak już znaleźliśmy się w środku windy.
Baśka się zaśmiał serdecznie. Dżizas, jak mnie ta ich szczygiełkowatość wnerwiała! Czy on nie mógłby chociaż raz nie wiem, odburknąć czy coś? Z drugiej strony Kubacki zawsze mi dotrzymywał kroku w inwektywowej szermiece i dobrze się to nie kończyło.
I tak źle, i tak niedobrze. Panie prezydencie, jak żyć?
– Powiedzmy – odparł pogodnie. Zmarszczyłam groźnie brwi. – Spokojnie! Nie zamierzam ci dyszeć w kark! – dodał, unosząc ręce w obronnym geście. – Jako dobry anioł stróż zamierzam usuwać wszystkie podstawione nogi z twojej drogi. – Skrzywiłam się, patrząc na niego pytająco. – Na przykład takiego Mustafa.
Prychnęłam.
– Sama potrafię go usunąć – wymamrotałam gniewnie.
– Oj, wiem, tylko że ty byś go usunęła raczej trwale.
– No a jak inaczej?
Baśka znowu się zaśmiał i chociaż aż mnie coś w środku skręcało, sama rozprostowałam zmarszczki złości na mojej gębie.
Winda stanęła na piątym piętrze, powodując u mnie nieprzyjemne uczucie w żołądku, że aż mi cała czekolada chciała z niego uciec. Baśka wystawił rękę, zapraszając mnie do wyjścia przodem, więc – chociaż chciałam mu pierdolnąć wykład o równouprawnieniu – złapałam za rączkę walizki i wyszłam na korytarz. Stanęliśmy przed moim pokojem, a ja obmacywałam się w poszukiwaniu karty.
– Jakby co, to ja jestem zaraz obok – odezwał się niepytany Skrobot.
– A po co mi ta wiedza?
Kurna, nigdzie nie mogłam jej znaleźć. Przezornie wsadziłam nawet łapę w stanik, ale tam też jej nie było. Baśką odwrócił oczy, udając, że niezmiernie fascynują go tanie obrazki zawieszone na ścianach. Faceci. Wszyscy po jednych pieniądzach.
– Ja nie do ciebie mówiłem – odparł, studiując sufit.
– A do kogo?
– Siemka!
Podskoczyłam i odwróciłam się na pięcie, ale przestałam grzebać w staniku. Nasza kadrowa Szwabka-zawodowa obmacywaczka chudzielcowatych tyłków szczerzyła się jak głupi do sera. Szybko obróciłam głowę na Skrobota, który też się teraz szczerzył.
– No wiesz, nie jesteś najłatwiejszą współlokatorką.
Prychnęłam głośno.
– Zniszczoł ze mną tyle weekendów wytrzymywał! – oburzyłam się.
– No dobra, ale to jest Zniszczoł. – Podkreślił jego nazwisko, jakby to miał być jakiś argument.
– No i?
Ale w odpowiedzi Baśka tylko machnął ręką i otworzył swój pokój.
– Jestem obok, Kerstin! – zawołał, znikając w środku
– Spoko!
Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, Krycha wyciągnęła kartę z kieszeni, przyłożyła ją do czytnika i weszłyśmy do środka. Puściłam swoją walizkę, żeby się mogła toczyć na kółkach samopas, a sama rzuciłam się na łóżko z ciężkim westchnieniem. Robiłam się za stara na ten cyrk na nartach, zwłaszcza ze Szwabiskiem jako dyrektorem.
Zawyłam żałośnie na myśl o nadchodzącej bezsenności i konieczności spotkania Kubackiego po godzinach. W tym samym momencie coś mi mignęło z lewej strony i podniosłam głowę z poduszki, podpierając się na łokciu. Na mojej szafce nocnej leżała karta.
– Twoja – powiedziała Kryśka. – Nie wzięłaś jej, jak Zbyszek rhozdawał.
No bardzo możliwe, że przez swoją urażoną dumę zamyślenie nie zarejestrowałam tego momentu.
– Dzięki – wymruczałam, po czym wróciłam do krzyczenia w poduszkę.
Reszta dnia minęła bez większych rewelacji – o dziewiętnastej zeszliśmy na kolację, podczas której Szwab dyskutował z resztą na temat prognoz pogody, taktyki kombinezonowej Norwegów, grania na gitarze i robieniu grilla, a Żyła to wszystko komentował tym swoim śmiechem przygłupa. Żując tosty z niezadowoleniem na gębie, starałam się zagłuszyć ich głosy, myśląc, o ile łatwiej byłoby mi to przetrwać, gdyby tu rzeczywiście był Zniszczoł. On zazwyczaj w takich momentach dźgał mnie w żebro (dostając dwa razy mocniej w zamian), komentując półgłosem czyjąś wypowiedź i tym samym letko mnie rozbawiając. On też średnio przepadał na tym dziadziskiem, co to go szumnie w mediach selekcjonerem kadry narodowej nazywali, ale zawsze odnosił się do niego z szacunkiem – przynajmniej oficjalnie, co się naśmialiśmy, to nasze. Ale kiedy tam żułam tego tosta z dżemem, przypomniało mi się, że tydzień temu także wsadzili mnie do jednego pomieszczenia z Krychą, bo Rudy wymyślił sobie sprowadzenie swojej piękności na mistrzostwa świata, a zaraz po tym przypomniałam sobie, co się wydarzyło niedługo przed odjazdem.
Czy ta cała psiapsiółka Agaty mogła mieć rację? Czy Zniszczoł naprawdę miał o mnie zapomnieć zaraz po wypowiedzeniu sakramentalnego „tak”? Spędzaliśmy razem prawie każdą wolną minutę dnia w weekendy, a ostatnio także w dni powszednie odwalaliśmy jakiś taniec z połamańcami i trudno było mi sobie wyobrazić, że tak z dnia na dzień miałoby się to skończyć. Że niby co, miałby zapomnieć o moim istnieniu? Usunąć mój numer, ignorować na treningach? Z drugiej strony – co czekało mnie po tym sezonie? Nawet gdybyśmy znaleźli Kruczka, to nic tu po mnie, pomyślałam i z trudem przełknęłam przeżuty kęs kolacji. Mój kontrakt kończył się z końcem marca, a potem była tylko pustka. Horngacher z pewnością nie pałał radością, żeby go przedłużyć – raczej odliczał dni do jego końca. Zresztą – co ja miałabym dla niego robić? Już teraz mi nie pozwalał wykonywać połowy swoich obowiązków. Poza tym on akurat był ogarnięty.
Wracając do Grzywy. Przecież w maju miał się powiesić związać tym sznurem wisielczym małżeńskim, miał się stać takim dorosłym z krwi i kości, ogarniającym życie (CO?). W końcu przecież by się pojawiły bombelki, a wtedy to już przecież nie wypada spotykać się z takim przerośniętym, rozwrzeszczanym dzieciakiem, jakąś wariatką, która nawet nie potrafi określić swoich planów na przyszłość. I co, miałabym być ich ciotką? Ciotka Tośka.
O borze, aż mnie zemdliło.
Coś mnie zaczęło ściskać w żołądku i nagle mi się odechciało jeść, zrobiło się gorąco i miałam wrażenie, że mrówki mi wlazły w nogi, tak szybko chciało mi się uciekać z hotelowej restauracji. Kim będę, jeśli mnie Zniszczoł opuści?, krążyło po mojej głowie to pytanie jak komar latem o piątej nad ranem. Prychnęłam pod nosem. Jakoś sobie radziłam przez dwadzieścia dwa lata życia, dlaczego więc w dwudziestym czwartym roku miałabym się wziąć i rozpaść? Heloł, i to przez jakiegoś rudzielca? Wolne żarty. A jednak coś w stylu niepokoju mnie ogarnęło na myśl, że już bym więcej go miała nie spotkać.
Ale jak temu zapobiec? Co, wyjść za niego zamiast Agatki?
Gały wylazły mi z orbit. A NIECH MNIE RĘKA BOSKA BRONI!
Z zamyślenia wyrwało mnie stuknięcie w plecy. Baśka mnie trącił, stojąc za moim krzesłem. Otrząsnęłam się i wstałam od stołu, żeby powlec się wraz z resztą na górę.

 

* * *

 

– Zebraliśmy się tu dzisiaj…
…żebyś zamknął w końcu tę szpetną mordę i żeby mieć od ciebie spokój na kilkanaście godzin.
– …jako że otrzymałem bardzo dobre wiadomości od Kerstin.
Podniosłam brew, żeby spojrzeć na niego z dołu, podpierając brodę rękami. Kubacki by mi pewnie w to nie uwierzył, ale przebywanie z nim dłużej niż przewidywała norma mojego czasu pracy było strasznie męczące. Kerstin z kolei wyglądała na zadowoloną z siebie, jakby co dobrego uczyniła.
– Dostaniemy od niej sprzęt, więc będziemy mogli się udać na zwiady.
– My? – zdziwił się Sierściuch, gotowy pewnie wybić mu ten pomysł z głowy wielkimi kuwetami kamieniami.
– Nie my. – Kubacki wywrócił oczami. – Te sieroty, co zostały w Zakopanem.
Sierściuch poprawił włosy i wyglądał na ukontentowanego tą odpowiedzią. Siedział na końcu łóżka, które – wnioskując po zastanym wokół niego porządku – musiało należeć do Miszczunia. Między nami dupsko płaszczył Wiewiór z niezbyt mądrym wyrazem twarzy. Kerstin zajęła miejsce naprzeciwko, na łóżku Mendy, ten zaś łaził między nami, jakby co ważnego robił. Tylko Murańka brakowało, żeby dopełnić ten obraz nędzy i rozpaczy.
– Wyślemy ich na obserwację.
– Ich, czyli kogo? – zapytał Kot.
– No ich wszystkich. Kłuska, Titusa, Bieguna… i Zniszczoła. – Uniosłam brwi i z wybałuszonymi gałami wpatrywałam się w Kubackiego, jakby go popierdoliło. Nie, żeby kiedykolwiek bywało inaczej. – Zniszczoł będzie dowodził akcją, bo z nich wszystkich ma najwięcej oleju w głowie.
Głośny rechot wyrwał mi się z gardła, więc postanowiłam natychmiast go zamaskować kaszlem, ale było już za późno. Reszta spojrzała na mnie jak na wariatkę, więc chrząknęłam, wysilając każdy mięsień w ciele, żeby nie ryknąć śmiechem. Tylko jeden Sierściuch uśmiechnął się kącikiem ust. On jeden wiedział.
– A nie uważasz, że cztery osoby na stójkę to trochę za dużo? – odezwałam się, chociaż śmiech łaskotał mnie w brzuch. „Zniszczoł” i „olej w głowie” – tego jeszcze nie grali. – Taka grupa przyciąga uwagę.
Szaflarska Menda zwęziła oczy z gniewnym spojrzeniu.
– A masz lepszy pomysł? – wycedził przez zęby.
– Tak, na przykład nie wysyłać ich tam wszystkich.
Mustaf machnął na to lekceważąco ręką. Urosła we mnie ochota, żeby mu tę rękę wsadzić tam, gdzie słońce nie dochodzi, bo wyglądało na to, że nasz Sonderkommando nie brał pod uwagę, że ktoś inny niż on mógłby mieć rację w tym dochodzeniu.
– Oni wszyscy razem mają tyle IQ, że może starczy na jedną niezbyt mądrą osobę – odparł, na co reszta zarechotała, z czego Żyła najdurniej. On tutaj zresztą był w roli wolnego słuchacza wykładu na temat debilologii profesora Mustafa.
– No właśnie, więc chyba mogą narobić niepotrzebnych szkód?
– To już jest postanowione.
Gadaj z dupą, a cię obsra. Wzniosłam ręce do nieba i po chwili założyłam je na piersi.
– My tu w ogóle jesteśmy ci potrzebni, Kubacki? Bo widzę, że świetnie radzisz sobie sam.
Tym razem to Kot zaczął kaszleć. Szaflarski niedołęga wywrócił oczami.
– Daj spokój. Przecież Kruczek ma dom na największym zadupiu! Tamtędy nikt nie przechodzi, nawet jeśli mu za to zapłacą. Nic się nie stanie, a może się czegoś dowiedzą.
Kubacki nie zawracał sobie więcej głowy takimi drobnostkami jak „uwagi merytoryczne” i tokował na temat patroli policyjnych, które czasem obserwują dom Kruczków, podziale wart, wysłaniu instrukcji obsługi aparatu oraz dogodnym położeniu samochodu. Ustalił (sam ze sobą, rzecz jasna), że najlepszym wyjściem będzie codzienna zmiana wozu, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Nie, czterech półgłówków z gigantycznym aparatem w aucie na zadupiu wcale nie wyglądało podejrzanie, skądże znowu, tylko się wam wydaje. Ignorując impuls zamachnięcia się na blond czerep z forehandu cudem dotrwałam do końca tego spotkania, które zostało skwitowane obietnicą kolejnych skoro tylko pojawią się jakieś informacje. W duchu zaczęłam się modlić za Zniszczoła i cały ten nartonogi cyrk, którego przez następny tydzień miał być treserem. Ja z moimi klaunami ledwo wytrzymywałam.
Byłam najszczęśliwsza, mogąc się stamtąd ulotnić.
Ale spotkanie to wątpliwej jakości swoje piętno na mnie odcisnęło, albowiem ZNOWU nie mogłam spać. Wierciłam się w łóżku jak owsik, wyobrażając sobie jełopów zakopiańskich, być może nawet odczuwając coś w rodzaju, ekhem, lekkiego zaniepokojenia o to, czy wszystko się uda. Gdyby tu był Zniszczoł, to bym chociaż mogła go powkurwiać gadaniem po nocy, ale jak jest najbardziej potrzebny, to cymbała nie ma. Kiedy już w końcu mój mózg postanowił zrobić mi tę uprzejmość i pozwolić mi zasnąć, zaczął się kolejny koszmar.
Moja makówka chyba miała jakąś niezdrową (i toczącą się bez mojego udziału) fiksację na punkcie dronów, bo kolejny raz widziałam kobiece nogi z lotu ptaka. Pierwsza rzeczą, jaką zauważyłam, było to, że wyglądały na ogolone, więc miałam pewność, że nie mogły być moje. Moja świadomość odetchnęła z ulgą. Ale obraz stopniowo przesuwał się w górę. Potem był rąb dżinsowej sukienki z guzikami, a potem wieeeeelkie wybrzuszenie i wyżej, biust (a tak, obrzydliwy, to mój) i… O kurwa. W tle słyszałam męski głos, ale strasznie niewyraźny.
Nie zmieniało to jednak faktu, że byłam w jebanej ciąży.
Leżałam sobie na jakimś szezlongu w pełni zadowolona, głaszcząc się po ogromnym bebzunie z czułością, uśmiechnięta i…
– AAAAA!
Poderwałam się z poduszki, ale Kerstin, nauczona doświadczeniem, przed snem zdążyła sobie wetknąć zatyczki do uszu i tylko mlasnęła.
Dobra, ślub to jedno. Jakieś obrzydliwe akty seksualne to drugie. ALE TO?!
Jeśli moja podświadomość starała mi się przekazać, że tłumiłam w sobie instynkt macierzyński, to pragnęłam ją z miejsca poinformować, że to nie była dobra metoda, żeby mnie do niego zachęcić. Wypuściłam powietrze ze świstem i powoli położyłam się z powrotem.
A poza tym ja już od dawna byłam matką – jedenastoosobowej bandy narciarskich pomyleńców. I nawet nie musiałam w tym celu rozrywać sobie krocza. To dopiero wygryw.

 

 

Pozostajemy w tematyce branży karniwalowej. Kto widział konkursy w Norwegii, ten się w cyrku nie śmieje. Stąd też gęby nam wykrzywiło niezadowolenie, kiedy nasz busik zatrzymał się pod Holmenkollbakken, bo nie dość, że pizgało złem, to jeszcze wszyscy musieli skakać. Podkreślam: WSZYSCY. Nie było żadnych prekwalifikowanych. Takie fikołki wymyślili sobie kombinatorzy norwescy. Z tego tytułu Sierściuch mamrotał gniewnie pod nosem, przyklepując co chwilę kępkę włosów, która uparcie mu od rana odskakiwała, niewzruszona żadnymi gumami stylizacyjnymi. Wiewiórowi jak zawsze było wszystko jedno, z przeczącym wszelkiej inteligencji uśmiechem udał się na górę przed serią próbną. Muraniek ociężale zakładał buty do skakania, ziewając tak szeroko, że momentami widziałam jego wątrobę. Od czasu do czasu pomrukiwał: „to nie ma sensu” i jeśli mówił o swojej karierze sportowej, to musiałam się zgodzić. Miszczunio biodrami kręcił dla rozgrzania i wyglądał najbardziej neutralnie z nich wszystkich, ale od czasu do czasu tak cmokał, jakby chciał dać nam do zrozumienia, że jakiś niesmak pozostał po tym całym nowym pomyśle. Kubacki miał determinację wypisaną na gnomiej twarzy, co oznaczało, że starał się unikać wszystkich, żeby się skupić. Niestety, do ekipy przywiało jeszcze jedną osobę, która na wszystkich patrzyła spod byka i był to niejaki Ziober. Gdyby nie to, że koleś miał jakieś problemy z kontrolą gniewu (...wcale nie brzmi znajomo), to nawet bym mogła z nim jakiś sojusz stworzyć, ale on to wyglądał na jakieś bardziej skomplikowane problemy psychologiczne niż gorący temperament – śledził Szwabisko wzrokiem i mruczał jakieś obelgi pod nosem za każdym razem, kiedy ten opuszczał drużynę. Najbardziej znośny z nich wszystkich wydawał się ten całkiem nowy w teamie, prawa ręka Grumpy Cata, Michal Doležal, czy jak mu tam. On wyglądał na człowieka pogodnego, ale nie irytująco szczygiełkowatego i chociaż początkowo wzięłam go za gbura, w głębi duszy musiałam przyznać, że wydawał się całkiem sympatyczny. Ale to tylko w głębi duszy – na zewnątrz nadal go nienawidziłam, co by nikt nie poczuł się wyróżniony.
Zaczęliśmy zatem kwalifikacje prolog. Co, Norki, kwalifikacje to za trudne słowo? Za jakie grzechy… no więc zaczęliśmy skakać, chociaż skakanie to trochę za duże słowo. Plusem było to, że przez cały ten cyrk nie zmieniła się ani razu belka startowa, bo wiatr cudów wielkich tam nie odczyniał i nasi zawodnicy także nie bardzo. No bo jeśli najlepszy z Polaków jest najlepszy szósty Sierściuch, to chyba nie możemy mówić o jakimś spektakularnym sukcesie, prawda? No ale jak to Sierściuch, musiał swojego przyjaciela najlepsze zataszczyć ze sobą, więc Żyła był siódmy. Zaraz za nimi na ósmym miejscu uplasował się Kubacki, a zatem była to ekipa wręcz doskonała. Za ich plecami, nieco niżej, prolog zakończył Miszczu – na pozycji jedenastej. Ziobro był czternasty. Wygrał to wszystko Wellinger, po nim na swoim ulubionym miejscu drugim stanął Prevc, a za nimi Ryszard Piątek, bo był to, zaiste, piątek. A Kraft był piąty i dobrze mu tak.
Ale najwięcej obciachu i tak nam narobił Muraniek, który nie spodobał się pucharowemu modyście, Seppowi Gratzerowi, w związku z tym ten wykreślił go z listy startowej. Muraniek wyglądał jak zrugany szczeniak i poszedł do domku, mrucząc, że „to jest bez sensu”.
Blamaż międzynarodowy mieliśmy więc zaliczyć w piątkę.
Po prologu Kubacki zaprosił nas bardzo konspiracyjnym szeptem do siebie do pokoju. Po wydarzeniach z poprzedniego tygodnia przeszły mnie ciarki żenady i miałam ochotę złamać mu nos, ale przypomniało mi się, kim Kubacki się samoustanowił i trochę się uspokoiłam. Ale tylko trochę. Może i odrobinę trzęsły mi się ręce na myśl o tym, co zaraz usłyszymy, bo tępy gnom ogrodowy wysłał ich na misję samobójczą i kto wie, co nas czekało… jeszcze by Zniszczoł miał przed ślubem problemy z policją i na co to komu?
Godzinę później, jak już się wszyscy wygadali Tadkowi ze Skijumping.pl, siedziałam w gnomie norze, w której wszędzie znać było „ślady mendy”. Jeśli nie wiecie, co to takiego, to musicie po prostu wejść do pokoju hotelowego, w którym śpi Mustaf – od razu zrozumiecie, o co mi chodzi. Tu po prostu… daje trollem.
Ale zboczyłam z tematu. Ja, Sierściuch, Murańka i Kerstin siedzieliśmy naprzeciw naszego kadrowego detektywa od spraw beznadziejnych i wsłuchiwaliśmy się w sygnały połączenia. Coś to długo szło… Jak mi przez niego uszkodzili Brutusa, to łeb cymbałowi odrąbię, warknęłam w myślach, patrząc na Kubackiego spod byka, ale ten wpatrywał się w telefon.
Sygnał się skończył i usłyszeliśmy kaszlnięcie.
Halo?
Masz szczęście, gnomi pomiocie.
– Żyjecie? – spytał Kubacki.
Nie, kurwa, dodzwoniłeś się do trupa.
Ta – odmruknął Zniszczoł. Skoro Rudy był niemrawy, to znaczyło, że coś tam musiało się odwalić. – Ale za niewyspanie na zawodach słono mi zapłacisz, Mustaf.
Jakby to robiło jakąkolwiek różnicę… przecież on i tak zawsze przysypiał na progu.
– Kto tam w końcu poszedł? – zignorował komentarz Grzywy gnom.
Oprócz mnie Titus, Biegun i Kusy.
Słoneczny Patrol to to nie był.
– Dobra, do rzeczy. Co udało wam się ustalić?
Murańka nadal wyglądał na nieszczęśliwego, bawił się sznurkiem ze swoich dresów w gwiazdy. Ja rozumiem, że on czasem miewa swoje odpały i przeważnie żyje w swoim świecie, ale to było dziwne nawet jak na niego. Detektyw Socha na tropie. I jeszcze pokażę temu Kubackiemu, kto jest prawdziwym śledczym. Kerstin za to nerwowo podrygiwała nogą, na co się skrzywiłam. A tej co?
Trochę… dziwne rzeczy się tam odwalają – odparł Zniszczoł. – W ogóle co ze mnie za kolega. Nie przywitałem się. Cześć wszystkim! Jest z Wami Tośka?
– Ta – odmruknęłam. Reszta odparła „cześć”. – Bo co?
A nic, pokazali cię dziś na chwilę w telewizji, jak się śmiałaś z Sobczykiem.
O borze, oni to nie mają już kogo pokazywać w tej telewizorni. Wywróciłam oczami.
– Dobra, dobra, gadaj, co tam widzieliście – wcięła się niepytana Menda.
Po drugiej stronie usłyszeliśmy westchnięcie.
No więc za pierwszym razem było całkiem normalnie, nuda. Drugiej nocy… no, mamy zdjęcia, to wam wyślemy, ale… najpierw zauważyliśmy, że coś się rusza w krzakach. Potem Biegun wypatrzył, że coś jakby świeciło telefonem w ich salonie. Kilkanaście minut później jakaś postać wyszła z domu tylnymi drzwiami z czymś, co wyglądało jak wielki karton. Na zdjęciach za dużo nie widać, ale wiecie, jakiś tam dowód jest. Następnego wieczora to samo – z krzaków i do domu, a potem z powrotem z pakunkiem. Więc… albo u Kruczków straszy, albo mają złodzieja.
Osłupieliśmy. Tak jakby… totalnie.
Dość długo trawiłam przekazane zwięźle informacje. Nawet Kubacki, który zazwyczaj kozaczy w każdej sytuacji, mordę miał wykrzywioną dość sporym zaskoczeniem.
O borze zielony… to nie dosyć, że trenera nie ma, to jeszcze go OKRADAJĄ?! ŚWIĘTOKRADZTWO! BEZCZESZCZENIE! BARBARZYŃSTWO!
I w ogóle tak się nie robi, ludzie.
– Musimy się natychmiast dowiedzieć, kto za tym stoi! – No tak, Mendzie zawsze szybko wraca rezon. – Może nie teraz konkretnie… ale musimy to koniecznie zbadać! A jako że nas tam dalej nie będzie… – Całkiem to odważne było z jego strony – zakładać, że trener go weźmie do Lillehammer. –  …to ty to będziesz musiał ciągnąć.
Co to znaczy: musiał? – Czy w głosie Zniszczoła pobrzmiewała nuta… złości?
Gdzie mój kalendarz?!
– Pisałeś się na ten event, to teraz musisz pomagać.
Póki co, to ja odwalam czarną robotę, a ty tylko się mądrzysz.
Zni-szczoł, Zni-szczoł, zieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeh!
– Dobra! – warknął Kubacki pod naciskiem, co by tu nie mówić, sensownych argumentów Ryżego. – Dobra. Aleksandrze, czy byłbyś tak miły i postarał się jeszcze czasem poobserwować sytuację? Obiecuję, że sam coś zacznę robić, jak tylko pozwolą nam wrócić.
Zniszczoł westchnął teatralnie.
Niech ci będzie – odparł, ewidentnie z siebie kontent. – Ale pod jednym warunkiem! Wyściskaj ode mnie Sochę.
– PO MOIM TRUPIE! – uderzyliśmy z Kubackim w unisono.
A ten tam się śmiał.
Cóż, przynajmniej próbowałem. Dobra, muszę kończyć. Prześlę wam zdjęcia i się tam zastanówcie.
Tamtego wieczora wyszłam z pokoju gnoma z wielką nadzieją, że ten się rozmyśli i rzuci tym całym śledztwem w kąt. I to tak na dniach.

 

* * *

 

Cały ten Rower męczący był jak kazanie wielkanocne. Zaplanowali to na tyle czasu! Tyle czasu bez kontaktu z normalnym krajem! I nie, żeby Polska była jakaś normalna, co to, to nie. Ale po kilku dniach żarcia gofrów na zmianę z łososiami zatęskniłam za bigosem i pierogami. Tutaj pierogów nawet mrożonych nie było. Co to za naród jakiś niepełnosprytny! Bierzesz mąkę, jajka, sól, wodę, trochę mięsa albo kapusty z grzybami wsadzasz, zaklejasz i jest. Ale nie. Może rybkę? A spieprzaj mnie pan z tą rybką. Plusem było jednak to, że Szwab był za bardzo zabiegany, żeby się mną przejmować, w związku z czym na przemian błąkałam się samotnie po skoczni, żarłam ciastka od Skrobota, spławiałam Kerstin albo ignorowałam wiadomości od Zniszczoła. A niech się chłopak trochę pomartwi, nie? Niech nie myśli, że będę na każde jego zawołanie.
I w taki oto sposób próbowałam zabić czas podczas drużynówki, która odbyła się dnia następnego. Szwabisko do zawodów wybrało Miszcza, Wiewióra, Mendę i Sierściucha. W tej kolejności. W pierwszej serii belka tańcowała równo: najpierw stopień trzynasty, potem dwunasty, potem jedenasty i znowu trzynasty. Nie było, żeby wszyscy z jednej, co to, to nie. Druga serio za to była równa – Hofer w końcu kazał wszystkim skakać z dwunastej i wszyscy byli zadowoleni. No, prawie. Prócz Norwegów.
Zajęliśmy miejsce trzecie. Szok, co nie? W zasadzie to nie bardzo. Odkąd zostaliśmy oficjalnymi mistrzami świata, to jakoś mnie to nie ruszało. To znaczy ruszało, ale dla dobra ogólnego udawałam, że nie. W każdym razie tą swoją obecnością na podium ratowaliśmy ten konkurs, no nie czarujmy się. Na dwóch pierwszych miejscach uplasowały się typowo szwabskie nacje, a więc najpierw Austriacy, a potem Niemcy. Obejść smakiem musiały się te paskudne Norki, które przegrały z nami o trzy i sześć dziesiątych punktu. Ha! Wymyślili sobie turniej, żeby wszystkich kosić i w efekcie sami nie skosili nic. Kto pod kim dołki kopie… Po tym konkursie pozostawaliśmy niezmiennie liderami Pucharu Narodów (nagle wszyscy w Polsce zaczęli patrzeć na tę klasyfikację, no popatrz, popatrz…). Nie, żeby ktokolwiek na to spoglądał, ale liderem tego całego cyrku norweskiego pozostawał pewien Austriak o gębie szczura, za nim najsłynniejszy słoweński morderca, potem bożyszcze nastolatek, a czwarty Wiewiór. Dobre, nie? Niezła ekipa im się tam poskładała. Tercet egzotyczny. Nasz Miszczu z kolei był siódmy.
A Muraniek nadal wyglądał, jakby mu kto łomem przyłożył w gębę, taki był nieszczęśliwy.
Taka była sobota.
Za to niedziela…! Niedziela zacznie się kiepsko. Tako rzekę ja.
– O… BORZE… – To chyba miało być jęknięcie, ale zabrzmiało jak skrzypiące drzwi.
Stojąc w naszym szanownym domku, w którym mróz chciał oblodzić twarz, spojrzałam na Kubackiego, który schylił się, żeby podnieść klucze i już się nie wyprostował.
– Kubacki, co ci?
Zainteresowałam się, żeby nie było, że nie pracuję nad sobą. I gdzie ten Doktor Prozak, kiedy go trzeba? Potem mi powie, że postępów nie robię. A robię.
– Coś mi… strzykło… w plecach… – skrzypiał dalej.
Trzymał się za krzyże i stękał jak baba na porodówce. Zaalarmowani Sierściuch wraz z Kerstin podbiegli do niego gorączkowo, pytając, co mu się dzieje.
Pokręciłam głową z dezaprobatą.
– Życie to ból, Kubacki – odparłam, przyglądając się swoim paznokciom.
– Jak ja ci zaraz… ty… ty wiedźmo, ty… – Plecy nie plecy, ale warknąć sobie musiał. Zaczęłam podejrzewać, że miało to dla niego jakieś właściwości terapeutyczne. Byłam w stanie to zrozumieć.
– Weź mi nie słódź tak z rana, bo jeszcze się zarumienię…
Kerstin wzięła połamańca na swój stół i starała się go naprostować, ale z każdym ruchem było tylko gorzej. Darł się w niebogłosy przy każdej próbie nastawienia kręgów i już jęczał, że nie wystartuje w konkursie. W efekcie trzeba było dzwonić do doktora Winiarskiego, żeby przepisał jakieś cukierki na ból, bo sierota nie była w stanie ani siedzieć, ani leżeć, ani chodzić.
Nie, żeby to jakoś przeszkodziło mu w planach podbicia skocznego świata. Po pierwszej serii liderem był Wellinger, ale gdzieś za jego plecami czaili się Kraft i Eisenbichler. Dość powiedzieć, że najlepszym z naszych był Wiewiór – to wiele mówi na temat tych zawodów.
Mnie natomiast frapowała nieco inna kwestia. Tak, owszem, Mlemens Kurańka nadal siedział jak widły w gnoju i wyglądał nie za przyjaźnie. Jako że postanowiłam być osobą dobroduszną, zainteresowałam się tą sprawą.
– Muraniek!
Podskoczył na mój widok i odsunął się od barierek, jakby się bał, że go przez nie przerzucę. Trochę miał racji.
– Co ci się dzieje?
Wzruszył ramionami, naciągając rękawy swojej jaskrawożółtej kurtki.
– Nic – wymamrotał.
Westchnęłam. Tylko spokój cię może uratować.
– Bujać to my, ale nie nas – odparłam. – Zatem?
– Życie nie ma sensu. – A to ci niespodzianka.
– Bo?
– Bo Agnieszka… chyba ten… chce się ze mną rozwieść.
O w mordę. Następnym razem, zanim się kogokolwiek spytam o jego problem, to się trzy razy zastanowię.
– To… trochę poważne – odpowiedziałam, starając się uniknąć niezręcznej atmosfery. – Skąd… skąd taki pomysł?
Murańka wyjątkowo długo zbierał się do tej wypowiedzi. I nie, żeby normalnie szybko mówił, ale tym razem wybierał się jak sójka za morze. Nie chciałam naciskać, ale zaczynał mi działać na nerwy.
– Ciągle gdzieś dzwoni po kryjomu, odbiera jakieś dziwne telefony… i tak się zachowuje, jakby miała przede mną jakąś tajemnicę. Ale wiesz? Ja jej się wcale nie dziwię. Ciągle rozrzucam skarpetki, nie opuszczam deski sedesowej, czasem zapominam odebrać Klimka z przedszkola… nie dziwię się, że chce się ze mną rozwieść. Jestem beznadziejny. Życie nie ma sensu. A Aga na pewno się ze mną rozwiedzie. A mogłem wynieść te śmieci przed wyjazdem…
Patrzyłam tak na niego, takiego wymizerowanego, bladego i dla odmiany zupełnie ogarniętego. Brzmiał trochę jak dziecko opowiadające o tym, że ten niegrzeczny Jasiek rozpruł mu misia w przedszkolu, ale nie zmieniało to faktu, że wyglądał na poważnie zmartwionego. Na człowieka, któremu wali się świat.
Ćwiczyłam pocieszanie, ale w praktyce rzadko mi wychodziło. Nie lubię tych sztampowych „będzie dobrze” i „nie martw się”. To w niczym nie pomaga, tylko doprowadza do szewskiej pasji. Bo skąd on może wiedzieć? Wróżką nie jest, więc co się wymądrza. Dlatego rozejrzałam się nerwowo i ludzie za dużą sraczkę mieli przed drugą serią, żeby na nas zwracać uwagę. Zanim Murańka zdążył zareagować, objęłam go oburącz, ściskając tak mocno, że nawet nie mógł zgiąć łokci. Trwało to dwie sekundy i męczyło jak tortura, ale miałam nadzieję, że przekaz został zrozumiany. Z drugiej strony – rozmawiałam z Klemensem Murańką. To wiele zmieniało.
Muraniek gapił się na mnie jak cielę na malowane wrota. Mrugał niemądrze oczami i odniosłam wrażenie, że nie oddychał, a przecież już go nie trzymałam.
– Nie gap się tak – wycedziłam przez zęby, zauważając, że ludzie się zaczynają ponownie zbierać przed drugą serią.
Chrząknęłam, rżnąc głupa.
– A poza tym ty to tak pewny jesteś, że ona chce się z tobą… no wiesz? Może się przesłyszałeś?
Muraniek znowu posmutniał.
– Jestem pewny. Bez niej i bez Klimka moje życie nie ma sensu.
– A skoki? – Próbowałam ratować sytuację.
– Co skoki?
– No… nie mogą być dla ciebie sensem życia?
Pokręcił głową.
W powietrzu rozniosło się głośne umc, umc z głośników i głos norweskiego spikera, który rozkręcał imprezę na drugą serię. Lada moment Hofer miał puścić z belki jednego z unartowionych jełopów, a tymczasem ja i Klemens Murańka staliśmy przy jakiejś opustoszałej barierce: on smutny jak zbity pies, ja z mieszanką niezręczności i współczucia wypisaną na gębie.
– A co takiego mówiła w czasie tych telefonów? Podsłuchałeś?
– Coś o prawnych płodach, więc pewnie już się zastanawia, jak naszą działkę podzielić… a nie, to było coś o prawym płodzie
Prawym płodzie? Co to jest prawy płód?
I wtedy strzeliło mnie to w mordę. O mój…
– MURAŃKA, TY IDIOTO JEDEN! – wykrzyczałam, potrząsając nim za ramiona aż mu zęby dzwoniły. – TY BLIŹNIĘTA BĘDZIESZ MIAŁ! OJCEM ZNOWU ZOSTANIESZ!
Murańkowi oczy urosły do wielkości piłek palantowych. Przez chwilę rozglądał się nerwowo po ziemi, a potem spojrzał na mnie i wyglądał, jakby miał zemdleć.
– Jesteś pewna?
– Pewna to nie, ale na pewno się z tobą nie rozwodzi! – odparłam, nie powiem, z odrobiną radości na facjacie. – Weź do niej zadzwoń i z nią pogadaj. Może chciała ci niespodziankę zrobić… jeśli po tylu latach nieogaru cię nie zostawiła, to dlaczego miałaby teraz zmienić zdanie? Jaki ty głupi jesteś!
Dziecko-mirakl próbowało nadal pozbierać myśli, tymczasem ja naciągnęłam kurtkę i chrząknęłam. Nachyliłam się do niego, zatrzymując swój nos tuż przed jego:
– Ale nikomu nie powiesz o tym, co tu się zdarzyło, tak?
Pokręcił głową z przestrachem.
Wyprostowałam się.
– No to gitara.
Albo lepiej nie.
Po tych słowach oparliśmy się na barierce – ja starałam się śledzić konkurs, a on „znaleźć sens życia”. Kamil niemal nas wszystkich do zawału doprowadził, kiedy prawie fiknął koziołka po wyjściu z progu i wylądował awaryjnie na sto czternaście i pół metra. Zakończył ten cyrk na miejscu dwudziestym drugim. Tuż za nim, stękając z bólu, stanął Kubacki i trzymał się za plecy przez cały czas. Plus był taki, że faszerowali go ketonalem i przez to był milszy. I tak koniec końców najlepszym z naszych okazał się Żyła, który skończył na miejscu dziewiątym. Sierściuch zrobił ogromny postęp, awansując z lokaty dwudziestej piątej na jedenastą.
Wygrał, niestety, Kraft i tym zwycięstwem zapewnił sobie żółty plastron. Całe szczęście, że miał tylko trzydzieści jeden punktów więcej niż Miszczunio. Sierściuch był jakiś tam sobie piąty w tej nieszczęsnej generalce.
A przede mną rozciągała się perspektywa kolejnego tygodnia bez przerwy w towarzystwie tej szwabskiej mendy.
– Myślisz, że kiedyś go znajdziemy? – spytałam refleksyjnie, patrząc, jak Kraft suszy swoje szczurze kły w hymnem austriackim w tle.
– Ale co? Sens życia? – odparł inteligentnie Murańka.
– Nie, trenera, matole – warknęłam.
– A – skomentował elokwentnie. – Z Mustafem jako śledczym? Nie sądzę.
Jęknęłam żałośnie i oparłam głowę na rękach oplatających barierkę.
Wyglądało na to, że ten jeden raz Muraniek powiedział coś mądrze i ten jeden raz musiałam się z nim zgodzić. 




Pio-trek, Pio-trek, ZIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEH!
Co za dzień! Gratulacje, Iga, gratulacje, Wiewiór! 

2 komentarze:

  1. Mój mózg nadal nie pojmuje tego, co wydarzyło się w sobotę. Jeszcze w poprzednim rozdziale opisywałaś Lahti i konkurs, w którym Pietrek zdobył brązowy medal, a dziś wspomniany jegomość jest świeżo upieczonym mistrzem świata. Co za nieprzewidywalny gość! Nigdy nie wiesz, czy przydzwoni nartami o bulę, czy będzie miał dzień konia i pozostawi wszelką konkurencję daleko w tyle.
    No dobra, bo ja tu o nowym rozdziale pisać przyszłam. Śledztwo zaczyna się powoli rozkręcać, choć do rozwiązania zagadki pt. „Gdzie jest Kruczek?” chyba nadal daleko. Chociaż… może wcale nie? Wszak nigdy nie wiadomo, co zaserwujesz nam następnym razem. Szaflarska Menda Poirotem raczej nie zostanie, ale co nakarmi swoje ego, to jego (aż się zrymowało). Oczywiście niezmiennie uwielbiam słowne nawalanki z Tośką. Między nimi nie może być normalnie, nawet jeśli Antek ma przebłyski jakby cieplejszego myślenia o Kubackim. Skoro już mowa o Dawidzie, to niedawno obejrzałam jakąś kompilację różnych jego wypowiedzi z wywiadów i faktycznie, jest w nim coś z Twojej Mendy. ;) Wielu kibiców zwraca uwagę na cięty język Kamila, a tu kolega z kadry też ma wiele do zaoferowania w tej materii.
    Było o Kubackim, teraz będzie o Tośce i Zniszczole. Jak sobie tak spontanicznie zaczęli tańcować w mieszkaniu Antka, to automatycznie przypomniała mi się scena z filmowej wersji „Insygniów Śmierci”, kiedy to Harry i Hermiona uczynili podobnie. I tak mi się jakoś ciepło na serduszku zrobiło. Zapewne te pląsy wyszły im o wiele lepiej niż jakakolwiek lekcja tańca z instruktorem. Nie czuli żadnej presji, nikt na nich nie patrzył, nie kazał trzymać ramy… Pełen luz… aż chciałoby się napisać, że tam, gdzie preferuje Jasiek Ziobro. Właściwie to w tańcu takowy również się przydaje.
    Sochę wzięło na rozkminy, czy przypadkiem Zniszczoł nie zapomni o jej istnieniu, gdy poślubi Agatkę i założą rodzinę i ta myśl spowodowała, że poczuła się nieswojo. Ee, tak łatwo się go nie pozbędzie. Aleks może i ma za sobą niechlubną przeszłość „Ryżego Brutusa”, ale widać, że zależy mu na przyjaźni z Tośką. Owszem, zdarzają się ludzie, którzy po znalezieniu drugiej połówki zachowują się jakby nic innego już nie miało dla nich znaczenia, ale myślę, że on do nich nie należy. Zresztą kto pojawił się pierwszy w jego życiu, Tośka czy Agata? No właśnie. A przyjaźń często potrafi być trwalsza od miłości. Zniszczoł przyjął Antoninę z całym dobrodziejstwem inwentarza, w dodatku potrafi otwierać w niej te drzwi, których nikomu do tej pory nie udało się otworzyć (nawet jeżeli dziewczyna usiłuje z powrotem zatrzasnąć je z hukiem). Poza tym przy niej może czuć się swobodnie i być w stu procentach sobą (i vice versa, ale Tośka akurat nigdy nikogo nie udaje, nawet przed potężnym i gniewnym Apollem :D). Dlatego też ja wierzę w trwałość tej relacji.
    No i last but not least - Klimek i jego Weltschmerz. Przez większość rozdziału zastanawiałam się, o cóż to może chodzić z tym jego (bez)sensem życia. I znów okazało się, że Murańka nie do końca ogarnął tę kuwetę zwaną rzeczywistością. Swoją drogą Klimek jest kolejnym po Miszczuniu polskim Orłem, u którego wiadomość o ojcostwie wywołała ciężki szok. Taki Zniszczoł pewnie łaziłby przez tydzień ze swoim typowym szczygiełkowatym wyszczerzem, aż w końcu Tośka straciłaby cierpliwość i wybiła mu zęby. I tym pozytywnym akcentem zakończę swój wywód. Pozdrawiam ciepło i życzę weny do pisania kolejnego chaptersa!
    PS Jeżeli nawet żyjący w swoim świecie Muraniek dostrzega detektywistyczną nieudolność Mendy, to znaczy, że apokalipsa jest blisko. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sobota była absolutnie fenomenalna! Złoto Piotrka cieszyło mi mordkę bardzo długo. Zasłużył za całą swoją karierę.
      Ano Kubacki jest letko mendowaty. :D Co prawda, nie aż tak jak tutaj, ale ma cięty język i lubi sobie zażartować z kolegów, zwłaszcza młodszych. Według mnie Kamil nie jest nawet w połowie tak złośliwy jak Kubacki – co najwyżej lekko sarkastyczny i to rzadko, głównie kiedy dziennikarze go zdenerwują głupimi pytaniami. Dawid powie coś uszczypliwego w każdym wywiadzie. :D
      O kurczę, a wiesz, że mnie ta scena z „Pottera” totalnie nie przyszła do głowy? Ale od czego ma się czytelników… Tośka puszcza „wodze fantazji”, tzn. ogólnie pozwala sobie na większe przemyślenia i podpowiem, że w tej kwestii tendencja będzie raczej wzrostowa. A widzisz, Ty jesteś pewna, że Zniszczoł Tośki nie zostawi, ale Tośka niezupełnie jest bezstronna, więc jakieś lęki zaczynają się wkradać do jej duszy, której, bądź co bądź, dopiero się uczy.
      „Dlatego też ja wierzę w trwałość tej relacji.” Miód na moje oczy! <3
      No, Murańkowy zwrot fabularny zdecydowanie największy szok wywołuje, kiedy Muraniek klei całkiem sensowne zdanie na temat Mendy. :D Przyznam, że samej końcówki nie planowałam, ale cieszę się, że wyszła, jak wyszła!
      Dziękuję za komentarz, mam nadzieję, że ze mną tu zostaniesz! <3

      Usuń