It's like a poison in my brain
It's like a fog that blurs the sane
It's like a vine you can't untangle
I'm freakin' out
– CO MIELI
PSA!
– A tej co?
Zniszczoł
nachylił się do mnie, przerywając mi ważną a przyjemną lekturę Kosogłosa. Niespiesznie przeniosłam
wzrok z czytanej strony na niego i szczęście to zdecydowanie w moich oczach nie
gościło.
– MIELI
E-SOOOOOONDĘĘĘĘĘ!
Kerstin
siedziała kilka krzesełek dalej z telefonem w ręce i słuchawkami w uszach.
Chyba nie do końca kontrolowała sytuację. Jestem zdania, że mimo że jej to
totalnie nie obchodziło, to Krycha skorzystała z okazji, jaką niezaprzeczalnie
był ZŁOTY DRUŻYNOWY MEDAL MISTRZOSTW ŚWIATA Polskiej ekipy i postanowiła
zabalować nieco bardziej niż sami zainteresowani. Co kto lubi. Ja nie gardzę
darmowym jedzeniem, ona darmowym alkoholem. Się nie wtrącam.
No ale ten
teatrzyk to trochę już było za dużo, nawet jak na mnie, bo ja – jak wiadomo
–tolerancję na różne przejawy szaleństwa miałam sporą. Po pierwsze: ja sama. Po
drugie: kadra. Po trzecie: Kubacki. Po czwarte: Horngacher.
– Kerstin
właśnie odkryła polskie Internety – odparłam.
– I KAMIEŃ
SARHNIE DANY MI TUUU!
Zniszczoł znów
spojrzał na naszą fizjoterapeutkę od siedmiu boleści, a potem się skrzywił.
Kumacie mowę? ZNISZCZOŁ. SKRZYWIŁ. KOPARĘ. Borze, jakie to moje życie ostatnio
jest ekscytujące!
– Osobliwe –
skomentował.
– TEN KAMIEŃ
CIAPAJ TU MI, PAAAAANIE!
Tym razem to
ja się skrzywiłam.
– I wkurwiające
– dodałam od siebie.
Moje synapsy
zadziałały wyjątkowo szybko, aż sama się zdziwiłam – przebywanie w
towarzystwie, w którym miałam wątpliwą przyjemność przebywać niemal na co dzień
jednak doprowadza na jakichś tam uszkodzeń neuronowych – ale wiedząc, jak lecą
dalsze słowa piosenki, rzuciłam prędko książkę.
– ALA NIE WALI
MU PAAAA…
Nikt jednak
nie dowiedział się co Ala i komu, bo w tym samym momencie zakryłam Kerstin usta
ręką, na co ta się bardzo mocno zdziwiła. Spojrzała na mnie wielkimi ślepiami i
z wrażenia słuchawki jej spadły z bani. Ściągnęłam dłoń z jej twarzy.
– O co chodzi?
– spytała przerażona, wyłączywszy filmik na telefonie.
– Drzesz mordę
na pół terminala, o to chodzi – warknęłam.
W samym
momencie na wkurwiająco szczęśliwej gębie Zniszczoła pojawił się jadowity
uśmieszek.
– Zazdrośni
jesteśmy, że ktoś nam miejsce w kadrze zabiera?
Obrzuciłam go
nienawistnym spojrzeniem i kątem oka spostrzegłam, że Krycha zacisnęła usta,
powstrzymując śmiech. Ja się pięć sekund namyślałam, jak na ten przytyk
zareagować i ostatecznie sprzedałam Zniszczołowi prztyczka w nos. Wróciłam na
swoje miejsce i do książki.
– Wal się,
wredziolu – burknęłam.
– Oj, nooo,
nie denerwuj się – śmiał się, pocierając moje ramiona na pocieszenie.
Skrzywiłam się ponownie, zastanawiając się, co za manianę on odwala. –
Żartowałem tylko!
Wywróciłam
oczami, ale go zignorowałam. Niestety, tego poranka nie dane było mi w spokoju
przeżyć stresu przedprzelotowego, bo jak już Kryśka w końcu odłożyła wszelkie
urządzenia z możliwością oglądania filmów, to przysiadła się bliżej nas. A jej
kto, przepraszam, dał pozwoleństwo?
– W ogóle mam
dla was newsa – oznajmiła konspiracyjnym szeptem, nachylając się do nas.
Wywróciłam
oczami po raz drugi w krótkim odcinku czasu. Jedną z najprzyjemniejszych rzeczy
w tych mistrzostwach był fakt, że nasze śledztwo zostało zawieszone. Wyglądało
na to, że już od następnego dnia miał wrócić mój koszmar w postaci mordy
Kubackiego z wszechwiedzącą miną szeryfa z Teksasu na tropie kolejnej zagadki
kryminalnej. Przypomnijcie mi, czego ja się zgodziłam na cokolwiek dla tej
mendy? Ach, tak, trener.
– Jakiś czas
temu mówiłam, że będę w stanie pomóc i… tak się składa, że już jestem.
Popatrzyliśmy
na nią ze Zniszczołem, unosząc brew.
– Mam wujka,
który prhacuje w wydziale zabójstw w Krhakowie – tokowała, ewidentnie
podekscytowana. Czy ona liczyła, że tym lizusostwem wkradnie się w nasze łaski?
Gurl, lemme tell ya somethin’. Dobrze
ci idzie. W tej kadrze trzeba mieć grande
cojones, żeby w ogóle do nas podejść. – Mieszkam u niego i cioci na czas
sezonu. No i tak sobie pomyślałam… mój wujek ma taki wyczesany aparhat. Oni
tego używają do rhobienia zdjęć w czasie obserhwacji podejrzanych. Wujek od
dawna go nie używał, bo wszyscy wolą wypożyczać z komisarhiatu nowsze modele…
no więc go… wzięłam. Na trhochę! Zamierzam oddać.
No tera to mie zaimponiłaś. Zniszczoł
zdawał się pomyśleć o tym samym, bo tym razem obydwie jego ekspresywne brwi
powędrowały w górę.
– Ale to
musisz…
– Czekajcie,
to nie wszystko! – przerwała Szczygłowi, ewidentnie podjarana. Aż mi się coś w
żołądku przewróciło. – Bo… ja jeszcze wzięłam lorhnetki.
– Kerstin! –
syknęłam wkurzona. Czy ona w ogóle używała makówki? – Gdzie masz mózg?! Jak się
ten twój wujek zorientuje, to dopiero będziemy mieć problemy!
– Spokojnie! –
Panika pojawiła się na jej twarzy. Coś mnie aż ścisnęło w dołku, bo wyglądało,
jakby jej naprawdę zależało. Ale to pewnie zgaga tylko była. – Powiedziałam mu,
że potrzebuję tego do oglądania skoków! A on i tak rzadko używa.
Zniszczoł
zmarszczył brwi.
– Jak to?
– No… wujek
nie ma najlepszych wyników – mruknęła zmieszana, gapiąc się na swoje dłonie. –
Ale nieważne. Prhóbowałam jeszcze skorzystać z jego programu do namierzania
numerhów komórhkowych…
– KERSTIN! –
Tym razem poszliśmy z Rudym w unisono.
– …ale mi się
nie udało, uspokójcie się! To nie jest takie prhoste. Poza tym podejrzewam, że
policja prhóbowała już tej metody i skorho Krhuczka nadal nie ma, to znaczy, że
to nie poskutkowało.
Myślę, że
Szwabka wykazała się większym poziomem zaangażowania w sprawę niż ja i od razu
zaczęłam szukać wzrokiem Kubackiego. W końcu to on tu podobno był „mózgiem
operacji” (czym?). Ten jednak spał na jednym z krzesełek w dalszej części
terminalu i wolałam mu nie przerywać tej czynności. On ryj krzywi jak ma w ogóle
oddychać, a co dopiero, gdybym go obudziła! Jeszcze mi życie miłe. Do więzienia
za zabójstwo pójść nie chcę.
Poza tym
rewelacje Krychy mogły jej pomóc wkupić się w łaski tego cymbała, więc lepiej
dla niej.
– Pogadaj z
tym tam – odparłam, wskazując palcem na Mendę. – Tylko nie teraz. Najlepiej na
jutrzejszym treningu. Albo nie, bo to poniedziałek… Mustaf zawsze gorzej trawi
informacje w poniedziałki. We wtorek może. Chociaż wtedy ma lekcje angielskiego
i zawsze chodzi wkurwiony, że nie umie zapamiętać odmiany „to be”… – Borze, dla
mnie to już naprawdę nie było ratunku. – Po prostu go spróbuj złapać, kiedy
będzie w pobliżu Marty. Marta go temperuje jednym spojrzeniem.
Kerstin
przytaknęła ochoczo głową, a chwilę później i tak musieliśmy obudzić księciunia
nowotarskiego, bo wołali nas do hali odlotów.
W drodze na
pokład myślałam o tym, że Kubacki to dziwna zwierzyna. I nie mówię tego tylko
dlatego, że ma nierówno pod kopułą, bo to staje się oczywiste dla każdego, kto
spędzi w jego wątpliwie przyjemnym towarzystwie dłużej niż dwie minuty, ale
dlatego, że jego poziom emocjonalnego upośledzenia był bliski mojemu. Mimo że
nie wykazywał wobec mnie zbyt wiele sympatii, poprosił mnie o pomoc, kiedy
chciał odzyskać dziewczynę. A potem, o nic nieproszony, obił mordę Zniszczołowi,
kiedy ten w ataku chwilowego zaćmienia (bo jest to jedyne logiczne
wytłumaczenie) próbował mnie obrazić. Być może on też nie do końca umiał
wyrażać, co mu leżało złogiem na wątrobie i przez te swoje głupie docinki
próbował mi powiedzieć, że mnie… akceptuje?
Popukałam się
w głowę.
W tym Lahti
ktoś mi musiał czegoś dolać do gorącej czekolady, bo inaczej tego nie dało się
wytłumaczyć.
Ale przecież,
gdyby tak pomyśleć, to Mustafa był pomysł, żeby trenera znaleźć, prawda? Mimo
że przy Horngacherze wiele elementów poprawił, nadal zależało mu na tym, żeby
to Kruczek wrócił.
Dlaczego stałam się taką miękką fają?,
pytałam samą siebie z rozpaczą, ładując się na miejsce obok Zniszczoła, który
trajkotał o czymś bez przerwy. Za wszystko winiłam Doktora Prozaka. To on mnie
tak zmanipulował, że zaczęłam zauważać uczucia innych i swoje też.
Jęknęłam
rozpaczliwie i przywaliłam głową w siedzenie przede mną.
– Tośka, co
ci? – zmartwił się Zniszczoł.
O borze,
rzygać mi się chciało od tej jego tęczowej osobowości.
– Nic –
warknęłam, chowając twarz w książce.
Mądry Rudy
tematu jednak nie rozwijał.
* * *
Z minutą, w
której postawiłam stopę na płycie lotniska w Katowicach, wzięłam głęboki wdech
ciężkiego powietrza, przeżułam węgiel i z ukontentowaniem na gębie pomaszerowałam
w stronę odbioru bagażu. Wpadłam na pomysł, żeby sobie jakoś ten parszywy czas
sezonowy wypełnić czymś przyjemnym, na przykładem przebywaniem z kuzynem i z
wypiętą klatą niemal podskoczyłam w kierunku swojej walizki, ale sekundę
później mina mi zrzedła. Przypomniałam sobie, że nie mogę pojechać do domu
wujostwa. Nie na dłużej w każdym razie.
Wydałam z
siebie dziwny dźwięk przypominający dogorywającego jelenia, zwracając na siebie
uwagę kilku osób w terminalu. Spojrzałam w kalendarz, a gnój był nieustępliwy –
pokazywał, że mam obowiązkową, cotygodniową godzinę blamażu przy naocznym
świadku (bardzo nieszczęśliwym, dodam). W związku z tym moje plany poszły
wypasać owce. Po przyjeździe rzuciłam torby w kąt i plasnęłam twarzą prosto w
kanapę.
Czekałam na ten
sądny, przykry dzień ze ściskiem w żołądku, szacując straty moralne, psychiczne
i fizyczne, co by zawczasu Zniszczołowi otworzyć rachunek i rozplanować, co
zrobię, jak już zostanę dzięki niemu milionerką. Na czas naszych zmagań
mistrzowskich lekcje zostały zawieszone i żywiłam głęboką a szczerą nadzieję,
że po tych wszystkich sukcesach i ekscesach Rudy się jakby… rozmyśli. No nie
wiem, może przynajmniej pogada z tą swoją oblubienicą? Cały tydzień razem
spędzili! Co oni takiego robili, że on nie miał czasu jej wspomnieć, że jest
tanecznym łamagą?
…
OK, nie było
pytania.
Kiedy we
wtorkowe popołudnie zabrzęczał mój dzwonek do drzwi, jęknęłam rozpaczliwie. Ślimacząc
się, jak tylko umiałam, wciągnęłam kurtkę na siebie, czapkę na dekiel i ciągnąc
za sobą torbę treningową, otworzyłam. A ten świr stał tam z wyszczerzem
bielszym niż mój kibel po wyszorowaniu Domestosem i miał tyle energii, że
miałam ochotę go udusić… gdyby nie to, że mi się nie chciało.
– Szybciej,
Tosiek, idziemy! – zaświergolił radośnie, szarpiąc mnie za nadgarstek.
Musiałam się
prawie prosić, żeby pozwolił mi zamknąć mieszkanie.
W ogóle
przyszedł jakiś taki wystrojony jak stróż w Boże Ciało. Czy on miał ten beżowy
płaszcz już wcześniej? I czy on… kiedykolwiek używał żelu do włosów? I te
perfumy… a nie, dobra, te poznawałam.
Zaczynałam
podejrzewać, że chce poderwać naszego instruktora. Co kto lubi, ja tam
wspieram.
Musiał włożyć
sporo wysiłku w to, żeby dowlec mnie do tego domu kultury. Naszą drogę
wypełniło: jego śpiewanie do hitów z radia, moje głośne jęki, moje desperackie
błagania, moje warczenie, moje walenie głową w deskę rozdzielczą, a w końcu
jego krzyki, że sobie zrobię krzywdę. Nie rozumiałam jego problemu – wtedy
miałabym wymówkę, żeby nie chodzić z nim na ten densing łyf de stars. Kiedy zaparkował samochód, westchnęłam bez
krzty nadziei na to, że tym razem może będzie choć trochę bardziej bezboleśnie.
Moje marzenia
zostały zdeptane pięć sekund po wkroczeniu na scenę, kiedy instruktor kazał nam
robić rozgrzewkę i przy rozkroku coś jednocześnie strzeliło mi w kręgosłupie i
naciągnęło się w udzie. Śmierć zaczęła mi zaglądać w oczy jak się półtora
roku temu zatrudniłam u Treneira, mówię wam. Posłałam Zniszczołowi
mordercze spojrzenie, ale ten zdawał się je ignorować, ciesząc się jak prosię w
deszcz. Jemu to było łatwo, skoro miał codziennie trening, jakieś siłki,
przebieżki, akrobacje powietrzne i tańce z belkami, a ja? No dobra,
na upartego mógłby mi wypomnieć, że zapraszał mnie te poranne przebieżki.
Byłam już starą kobyłą, starszą panią. Starszą od niego, więc gdyby choć raz z
szacunkiem odniósł się do mnie ze względu na podeszłość mojego wieku, to by mu
chyba grzywa korona z głowy nie spadła, prawda? A tak to nikt mnie nie
szanuje. A jak teraz Treneira wywiało Bóg wie gdzie, to już wcale. Jeszcze mi
Szwaba zgreda przysłali i tak oto odpłacają się w PZN-ie tym, co całe serce i
siły psychofizyczne wkładają w pracę swoją tytaniczną. Na blamaż ześlą i będą
wmawiać, że to przyjaźń! Wstyd!
– Czy Say You Love Me będzie piosenką, do
której będziecie tańczyć pierwszy taniec?
– Tak.
– Nie.
Spojrzałam na
Zniszczoła, wyprostowawszy się. Pokrzywiło mi gębę, ale nie wiedziałam z czego.
Myślałam, że umieram, tak mnie wszystko bolało. Z drugiej strony to mogło być
niezrozumienie.
Instruktor
zmarszczył brwi.
– A ta wasza
wybrana jest chociaż… podobna?
– Poniekąd –
odparł Brutus, z paraliżem przyklejonym do ryja śledząc każdy ruch trenera.
Typ uniósł
brwi, ale machnął ręką, mamrocząc coś pod nosem.
– Dobra,
stańcie na środku. Przećwiczymy układ.
Doczłapałam się
do centralnego punktu sceny. Zniszczoł, gapiąc się na mnie tymi niebieskimi
ślepiami, położył jedną ze swoich rąk na mojej łopatce, druga splótł z moją
zgiętą w łokciu. I teraz przyszła ta straszna część: ja też musiałam go
dotknąć. Unosząc niewygodnie rękę, położyłam mu ją na plecach.
Jeśli było
cokolwiek, co mogłam wyróżnić na
liście powodów, które obrzydzały mi te lekcje, byłby nieduży dystans między
nami. Nie, żeby coś, ale trochę mi było niekomfortowo MIEĆ JEGO PYSK JUŻ PRZED
SWOIM. Zwłaszcza że on nigdy nie odwzajemniał tego uczucia, tylko chichotał jak
gimnazjalistka, ciesząc japę, że się krzywiłam.
Dopisać więcej do rachunku za psychiatrę,
odnotowałam w myślach.
Instruktor
włączył muzykę, a my ruszyliśmy. Dobra, to za duże słowo. Próbowaliśmy nie
wyglądać jak dwoje osób niepełnosprytnych umysłowo i fizycznie. Ja nie wiem, on
przecież skacze, tak? To chyba jakąś koordynację powinien mieć? Fikołki w
powietrzu? Ależ proszę, tylko popatrzcie. Kilka kroków choreografii? Error 404. Brain not found. Ja miałam
usprawiedliwienie: otóż moje połączenie na linii mózg-kończyny zostało zerwane
szmat czasu temu, to jest jakieś dwadzieścia cztery lata w tył i z bólem serca
donoszę, że lekarze bezradnie rozkładają ręce, tego się nie da przywrócić. Ale
ja nie muszę. Sportowcem nie jestem, chyba że jedzenie chipsów kiedyś ogłoszą
sportem. Na ślub też raczej bym nie liczyła z mojej strony. Jeszcze aż tak nie
nienawidzę ludzkości, żeby komuś naumyślnie życie uprzykrzać. Menda się nie
liczy.
Ale on to co
innego. Powinnam była go nagrać i wrzucić na stronę PZN-u, żeby zaraz wszyscy
wiedzieli, jaki to kwiat młodzieży
polskiej hodują na swojej nieżyznej glebie grubo woskiem do nart
wyściełanej.
Po kilku
powtórkach instruktor zaczynał tracić cierpliwość i chęć do życia. W końcu,
przy czwartym podejściu do układu, stwierdził najwyraźniej, że najlepiej
będzie, jeśli będzie się starał zachowywać jak jakiś Nawałka. Co chwilę
wywrzaskiwał coś w stylu: „Nie garb się tak!”, „Rama, trzymaj ramę!”, „Więcej
uczucia! Ty ją kochasz czy co?”. Ja długo cierpliwa jestem, ale granice też
swoje mam, więc po entym okrzyku zaczęłam zgrzytać zębami, a moje pięści wyrażały
mój stan psychiczny dużo lepiej niż szczęka. W dodatku przestałam kontrolować
siłę, bo Zniszczoł nagle miał na gębie ból. Ups. Trochę za mocno wbijałam mu
palce w ramię.
– Z życiem, z
życiem! Wyglądacie gorzej niż flaczki mojej babci!
Posłałam
cieciowi uśmiech, że niby rozbawił mnie swoją potwarzą, ale kiedy tylko
Zniszczoł nas obrócił, nachyliłam się do jego ucha.
– Zaraz wyjadę
mu z bani – warknęłam cicho.
Nawet jego typ
zaczął irytować (!), bo Brutus również westchnął z podenerwowaniem.
– Powiedz
tylko słowo.
Zacisnęłam
wargi, co by się dureń nie domyślił, że mnie rozbawił. Jeszcze by sobie mylnie
pomyślał, że zajebisty jakiś jest czy co.
Odwalaliśmy
swój układ jak para słoni w składzie porcelany, kiedy muzyka nagle ustała i
nasz niezbyt pocieszony instruktor do nas podszedł.
– Czy wy w
ogóle jesteście parą? – zapytał, patrząc na nas z politowaniem.
Co to miało
znaczyć? Jak on tu śmiał… jak mówiliśmy, że jesteśmy, to jesteśmy! Ja mu zaraz pokażę. Choćbym miała Ryżego
pocałować tu i teraz!
– Właściwie to
nie.
Odwróciłam
głowę w stronę Zniszczoła z prędkością światła. Dalej się szczerzył, a ja
miałam ochotę sprzedać mu plaskacza w mordę. To ja tutaj udaję jakąś zasraną
narzeczoną, a ten…
Pomyślałam z
nostalgią o traperkach.
– Tak właśnie
podejrzewałem. Tu nie ma chemii, nie ma uczuć! – tokował geniusz tańca i
najwyraźniej profesor psychologii, nasz instruktor od pożal się, Boże, tańca, w
getrach po starszym bracie.
A w ogóle to
co to za oskarżenia miały być? Nie ma uczuć, też coś. Jak bym tu zajechała z
misia, to by dopiero poczuł, co to znaczy uczucie ze strony Sochy! Ten tu ryży
patafian w gronie szczęśliwców się znalazł. Nawet z nim rozmawiałam bez użycia
siły i nie udusiłam go ani razu, a regularnie sypialiśmy w tym samym
pomieszczeniu od jakiegoś półtora roku.
– …więc może
ją przyprowadź?
Nie musiałam
wysłuchiwać całej konwersacji, żeby wiedzieć o co chodzi.
Prychnęłam z
założonymi rękami. Ci dwaj spojrzeli na mnie z zaskoczeniem.
– Nie, przy
Tośce czuję się swobodniej. – Nawet instruktor popatrzył na niego, jakby
Zniszczoł miał nierówno pod sufitem.
To był
ostateczny dowód, że mój drogi nartonogi przyjaciel nie był do końca normalny.
I nawet nie miałam tego jak nagrać, żeby pokazywać innym!
– Jak sobie
chcecie. – Instruktor w końcu wzruszył ramionami. – Tylko się przyłóżcie
bardziej, bo mnie dobijacie, ludzie!
A to moja
wina, że trafiły mu się dwie największe taneczne łamagi w województwie śląskim?
Robiliśmy, co mogliśmy, niestety, efekty zawsze były takie same.
Po tych
godzinnych torturach Zniszczoł najwyraźniej nie miał dość mojej japy, ponieważ
prawdziwie w swoim stylu wprosił mi się na kwadrat, to jest postanowił, że się
wykąpie u mnie i spędzimy razem czas. A ta ostatnia godzina to co była? Pies? Nie
miałam siły protestować, więc tylko wzruszyłam ramionami, ostrzegając przed
bałaganem. Ale bądźmy szczerzy, skoro moja czarująca osobowość nie
odstraszyła go przez tyle czasu, to trochę kurzu i papierków po Michałkach w
ogóle nie miało mocy sprawczej.
W mieszkaniu
dałam Zniszczołowi jeden z dwóch ostatnich świeżych ręczników i kiedy zużywał
moją ciepłą wodę, ja zabrałam się za ogarnianie tego burdelu, który kiedyś, dawno
temu, podobno miał być moją jamą smoka ostoją. Wyniosłam śmieci do
zsypu, wrzuciłam brudne ciuchy do pralki (bo była w kuchni, nie myślcie sobie,
że mi się gołego dupska ryżego wypłosza znowu oglądać zachciało! Raz w roku to
jest o pięć razy za dużo!), nawet zdążyłam poodkurzać, a panicz jeszcze się
pluskał. Zaczęłam się zastanawiać, czy on tam się nie utopił pod tym
prysznicem, ale słyszałam, jak nucił. Jeśli nie został zombiakiem, to chyba nie
mógł nie żyć. Snułam się więc jak smród po gaciach, przejrzałam nawet zawartość
lodówki, ale połowa zapasów albo była przeterminowana, albo nie nadawała się na
kolację. Nawet ja nie jem brownie na kolację. Ale jako nocną przekąskę? Jak
najbardziej.
Królewna
wiślańska w końcu wylazła z łazienki z zadowoleniem wypisanym na rudzielcowatym
pysku. Oczywiście, teraz zamiast łazienki miałam termy rzymskie i tylko
posłałam Brutusowi mordercze spojrzenie, jak odwrócony do mnie plecami człapał
do salonu.
– Wezmę sobie
kawałek tego twojego brownie! – zawołał jeszcze zanim zamknęłam za sobą drzwi.
No i, kurwa,
po nocnej przekąsce.
Rzecz jasna, u
Zniszczoła „kawałek” oznacza „kawałek zostanie dla ciebie”, mimo że było tam z
pół blachy. Kiedy więc wróciłam spod prysznica w moich ulubionych
niewyjściowych dresach i mokrymi włosami, Ryży siedział na fotelu w salonie z
nogami wywalonymi na mój stolik kawowy, umorusany na całej gębie czekoladą. Ale
obok niego stało coś jeszcze. Szczygieł prawie za samo siodełko trzymał w
rękach moją czarną gitarę.
– Gdzie żeś mi
w rzeczach prywatnych grzebał? – warknęłam, odrzucając ręcznik na kanapę.
– Stała w
kącie, nigdzie nie grzebałem! – krzyknął z pełną gębą, plując ciastem na
wszystkie strony.
Zabrałam nasze
ręczniki i powiesiłam na kaloryferze, który w końcu odkręciłam.
– Daj, zanim
rozwalisz ją w drzazgi – wymamrotałam, zabierając mu mojego Johnny’ego Avocado.
Tyle czasu nie
miałam jej w rękach, że prawie zapomniałam, jaka jest lekka i jaki fajny ma
lakier… Nie, nie, nie, odłóż ten
instrument szatana, pomyślałam, wracając pamięcią do tych mrocznych czasów,
kiedy liczyłam, że zrobię karierę większą niż Taylor Swift. Położyłam ją obok
siebie na kanapie i wzięłam do ręki telefon, żeby znaleźć stronę mojej
ulubionej pizzerii.
– Nie
wiedziałem, że umiesz grać – odezwał się w końcu Zniszczoł, jak już przełknął
pół ciasta, które wepchnął do gęby.
– „Umiem” to
za duże słowo – wymruczałam, skupiając się na rodzajach pizzy. – Hawajska?
Zniszczoł się
skrzywił.
– Nie dzisiaj.
Pollo II.
Złożyłam
zamówienie i odłożyłam telefon na stolik.
– Zagraj coś.
– A niech mnie
ręka Boska broni! – zagrzmiałam. – Ze sto lat nie grałam.
– No
pliiiiiiisss.
– I tak umiem
zagrać tylko dwie piosenki.
– Jakie?
– Titanica na przykład.
– He?
Wywróciłam
oczami na jełopa, bo jak można nie znać tej piosenki! To tylko to niewydarzone
dziecko skoków narciarskich mogło żyć pod kamieniem tak wielkim, żeby Celine
Dion do niego nie dotarła. Wypięłam klatę i rozłożyłam teatralnie ręce,
intonując w iście operowy sposób:
– Near… far… whereveeeeer you aaaaaaareee…
– Aaa, dobra,
znam – odparł w końcu, najwyraźniej oświecony. – Kurczę, zapomniałem już, jak
dobrze śpiewasz – wymruczał do siebie bardziej. – A ta druga?
Spojrzałam na
Johnny’ego i z westchnieniem wzięłam go na kolana i zaczęłam głaskać po gryfie.
– A ta druga
ma tytuł The Only Exception –
odpowiedziałam, podziwiając swojego starego kumpla i nie miałam tu na myśli
Rudego.
Pan Avocado to
był absolutny unikat – jedyny taki klasyk z metalowymi strunami. Tych, którzy
są niewtajemniczeni, informuję, że gitary klasyczne powinny mieć struny nylonowe,
metalowe są na akustycznych i elektrycznych. A ja kupiłam takiego dziwaka w
tajemnicy przed matką, bo wiedziałam, że w życiu by mi nie pozwoliła.
– Nie brzmi
jak coś w twoim stylu – wyzłośliwił się.
Myślałam, że
go pacnę!
– Jak ja ci
zaraz… ty wiesz, ile ja dla ciebie wyjątków zrobiłam przez ostatnie półtora
roku?! – Żebym ja mu listy nie wyciągnęła, bo by się mocno zdziwił, burak jeden
pastewny!
Ale ten się
tylko śmiał, zadowolony z siebie.
– I ta
piosenka jest o tym?
Pff. Kto by
chciał piosenkę o rudzielcu robić?
– Nie, o
trochę innym wyjątku.
Zaczęłam
kręcić kluczami, brzdękając strunami, zaczynając od najcieńszej E, potem B,
potem G… ale Ryży coś za cicho był, więc podniosłam głowę, a ten patrzył na
mnie pytająco.
– O
dziewczynie, która widziała rozpad małżeństwa swoich rodziców i przestała po
tym wierzyć w miłość. Nie chciała z nikim być. I tylko dla tej jednej osoby
zrobiła wyjątek – wyjaśniłam, o dziwo, całkiem spokojnie, i wróciłam do
strojenia.
– Kurde,
Tośka, nie wiedziałem, że z ciebie taka romantyczka! – podjarał się.
Spojrzałam na
niego z mordem w oczach.
– Nie jestem
żadną romantyczką – wycedziłam przez zęby.
– No to
chociaż musiałaś być te lata świetlne temu, kiedy się uczyłaś grać.
A ten co się
taki mądry zrobił, hmm? Żeby pomyśleć w dobrym momencie o wybiciu się z progu,
to nie, ale wydedukować, że Antonina kiedyś tam miała duszę emo, to zaraz. Ja
się nie dziwię, że on tak cienko prządł z takimi priorytetami.
W odpowiedzi
wzruszyłam tylko ramionami.
Skupiłam się z
powrotem na strunach, kiedy ten pacan wymyślał pewnie kolejny temat, który by
chciał ze mną poruszyć, żebym się otworzyła. Ja rozumiem, że on był w zmowie z
Doktorem Prozakiem, ale już bez przesady. Dopiero co z jednych tortur wróciłam
i jeszcze mu było mało?! Ale prawdę mówiąc, przez moment było zbyt cicho, a
struny już były gitara, więc podniosłam czerep. Z gęby Zniszczoła zniknął ten
uśmieszek i teraz wyglądało na to, że przechodził swoistą epifanię, strasząc
mnie tymi swoimi wielkimi ślepiami.
– I tobie też
ktoś zdeptał serce – wymamrotał, ale jakby bardziej do siebie.
Skrzywiłam
się, bo jemu chyba ta wysoka temperatura prysznica zaszkodziła i skurczyła
mózg.
– He?
– Jak tej
dziewczynie w piosence. Też ktoś cię zranił – odparł w końcu jak człowiek,
patrząc mi prosto w oczy.
O ile to w
ogóle możliwe, skrzywiłam mordę jeszcze bardziej.
– Ty się
szaleju nażarłeś, że tak bredzisz od rzeczy?
Ten jednak nie
odpowiedział, tylko wychylił się do przodu i oparł łokcie na udach, błądząc
wzrokiem gdzieś po kanapie. Mój mindfuck zaczynał walić o czachę od środka. Czy
to brownie było jakieś… podrasowane? Chyba nie sprzedawaliby takiego z
marihuaną, nie? Bo gdyby on zaćpał… Boże, dopomóż! Ostatnie dwie szare komórki
by mu zdechły.
– Tośka, ale
ty wiesz, że jakby co, to zawsze możesz mi o wszystkim powiedzieć, prawda? –
wypalił nagle, patrząc mi w końcu w oczy.
A mnie
totalnie zatkało i siedziałam jak cielę w otwartą japą.
– No wiesz. If you’re hurtin’, if you’re hurtin’, lay it all on me… – tłumaczył,
kalecząc angielski akcent.
–
Lay it all, lay it all on me… – zanuciłam bezmyślnie. Szybko się
jednak otrząsnęłam. Że też dałam się złapać na tego jego tripa! – Po pierwsze,
to wiem, ale nie bardzo mam ci o czym mówić, ty se coś tam ubzdurałeś. A po
drugie, weź już więcej nie śpiewaj, bo fałszujesz jak koty w noc marcową!
– No to graj,
a nie gadaj!
– Nie moja
wina, że zboczyłeś z tematu!
– Ja z niczego
nie zboczyłem, wypraszam sobie…
Kłóciliśmy się
jeszcze przez kilka minut aż w końcu wzięłam Johnny’ego w obroty. O dziwo, od
razu przypomniały mi się wszystkie akordy i rytm i bez problemu zagrałam
piosenkę. Pamiętam, że to chyba jeden z pierwszych utworów Paramore, jakie
poznałam i byłam dumna z siebie, jak nauczyłam się go grać. Trudno nazwać
śpiewaniem to co, nuciłam do muzyki, ale starałam się wykonywać te dwie rzeczy
jednocześnie, co wcale nie jest łatwe. Nie wierzcie tym wszystkim High School Musicalom i Camp Rockom!
Po tym
prywatnym koncercie Zniszczoł był zachwycony jak prosię w deszcz, a pizzy nadal
nie było. Nie dość więc, że musiałam wysłuchiwać peanów na swoją cześć, to
jeszcze musiałam to robić na pusty żołądek. Na szczęście przyjechała jakieś
dziesięć minut później, więc mogłam mu nią zatkać otwór gębowy bez większych
wyrzutów sumienia, że go jakoś uszkadzam. Co jak co, ale pizza to jednak jest
największy wynalazek ludzkości. Pizza nie pyta, pizza rozumie. Prawie jak
Zniszczoł, tylko że on niestety pyta, i to czasem o za dużo. Za to rozumie
niemal bezbłędnie. Ale nie uszczęśliwiał mojego brzuszka. Pizza jeden, ryże
matoły zero.
Czując, że
zaraz pęknę, przeciągnęłam się na kanapie i wstałam, żeby wynieść kartony, ale
to samo zrobił mój wspaniałomyślny kompan od cholesterolu i łóżka, przez co
prawie przywaliłam głową w jego kościste ramię.
– Co ty robisz?!
– warknęłam, masując sobie czoło.
– Weź to
zostaw, ja to wyniosę – odezwał się, próbując wyszarpać mi opakowanie.
– Spadówa, to
moja rudera – odparłam, ciągnąc za jego karton.
W końcu oboje
podnieśliśmy głowy i zorientowałam się nagle, że… stoimy bardzo blisko siebie.
Tak blisko, że byłam w stanie policzyć wszystkie jego piegi, a to było
zdecydowanie za dużo. Tak ze bezpieczne dwa metry za dużo. A ten tylko się
gapił na mnie tymi niebieskimi gałami, aż w końcu zaśmiał się serdecznie do
tego stopnia, żeby z jego nosa wyleciały pegazy i jednorożce. Ostatecznie
oboje odrzuciliśmy jednocześnie kartony z powrotem na stolik. Poddałam się.
Pokręciłam głową, a ten burak nie odpuszczał, nadal się lampił.
– Let my love in, let my love in… – zanucił znowu.
– Lay your heart on me… – dokończyłam.
Ja nie wiem,
co było nie tak z tą piosenką, ale za każdym razem, kiedy ten dureń ją
zaczynał, mój mózg automatycznie odpowiadał dalszym ciągiem. Zniszczoł wyciągnął
swoją komórkę, więc się odwróciłam, żeby poprawić poduszki na kanapie, pewna,
że zachciało mu się wywnętrzyć z czymś niekoniecznie pięknym swojej narzeczonej, kiedy nagle usłyszałam Eda
Sheerana i w tej samej chwili Rudy złapał mnie za nadgarstek. Przyciągnął mnie
do tego swojego chudego cielska i położył jedną rękę na plecach, a drugą złapał
w powietrzu. Zaczął śpiewać razem z piosenką, próbując nas prowadzić.
– Zniszczoł,
ja cię proszę, dopiero co…
– IF YOU’RE HURTIN’, IF YOU’RE HURTIN’, LAY IT
ALL ON ME – darł się wniebogłosy, nadal podrygując i starając się wymusić
na mnie współpracę.
Przez kolejne
sekundy stawiałam opór, ale w końcu się poddałam i pozwoliłam mu się prowadzić
po całym salonie. Wydzieraliśmy się razem z Sheeranem, waląc obroty. Nawet nie
czułam, że przed chwilą zeżarłam tłustą pickę. Ta piosenka sama w sobie była
jakaś taka lekka, że łatwo było zapomnieć o pełnym żołądku. I nawet nie
zemdliło mnie przy obrotach i podskokach!
– So if you’re hurtin’, babe, just let your heart be free, you got a
friend in me! – wył Rudy.
– I’ll be your shoulder at any time you need, baby, I belieeeeeveeee!
Fiknęliśmy
kilka piruetów, podnoszenie i jakieś dziwne cha-che i tanga, ale śmialiśmy się
z tego jak debile, którymi byliśmy. Mieliśmy złoty medal mistrzostw świata.
Żyła miał brąz! Kruczka nadal nie było, ale wiedziałam, że z tym burakiem
mogłam się o nic nie martwić, bo prędzej czy później znajdziemy Treneira. Czy
cokolwiek mogło nam zepsuć humor? No i kto jak kto, ale ten burak akurat mnie
nie osądzał. Nigdy. Nawet kiedy deptałam mu nogi podczas wygłupów.
Szczerze? Nie
zamieniłabym go na żadnego innego.
* * *
Na moje
wielkie szczęście (bądź jego tragiczny brak) na ten nowy podrabiany
turniej norweski jechałam bez mojego kompana z osobowością jednorożca. Decyzją
Szwabiska miał zostać w Polsce i trenować do Pucharu Kontynentalnego w
Zakopanem. Pomyślałam, że to dobrze wpłynie na mój codzienny poziom glukozy, bo
kto wie, czy matoł nie wpadłby znowu na pomysł, żeby tę swoją piękność za sobą ciągnąć do kraju
Norków.
A co do Norków
– co oni za turniej wymyślili, o panie! Trzymajta mnie, bo chyba padnę! Ktoś
chyba musiał z rozpędu łbem w ścianę przywalić, żeby to wykombinować. Ja już
teraz wiedziałam, skąd się nazwa „kombinacja norweska” wzięła – nikomu innemu
takie bzdury do głowy by nie przyszły. Otóż dzień w dzień miało być skakanie,
od rana do wieczora. Już sobie wyobrażałam, jak mi poślady odmarzają wśród tych
ich skandynawskich krajobrazów. Myśleli, że fajniejsi będą od Turnieju Czterech
Skoczni, ale tylu lat tradycji jakiś badziewny Rower nie przebije. Szanujmy się. Może i Szwaby to Szwaby, ale jak wymyślili
konkurencję, to aż miło popatrzeć! A ci tutaj jakieś prologi, cztery drużynówki
i indywiduale, i pewnie rozważali jeszcze jakie akrobacje powietrzne, tylko im
dziad Hofer już pokazał, żeby się w czoło puknęli. A nazwa… wolałabym
zapomnieć, niemniej pamiętam. Niestety. RawAir.
Ja się wcale nie dziwię, że ludzie nazywali to Rowerem.
Próbowałam
obmyślić, jak tu przetrwać to nieprzerwane norweskie pasmo nieszczęść, ziąbu i
nienawiści, ale chwilę później na horyzoncie pojawił się Kubacki z walizą i jadowitym
uśmieszkiem na gębie, a zza niego wyłonił się zdezorientowany Murańka.
Zapomniałam przecież, że zamiast Brutusa kogoś przecież z braku laku
wybrać Szwabisko musiało. Ale czy od razu trzeba było sięgać po desperackie
środki? Z moich ust wydobył się dźwięk wymiotopodobny. Ja to chyba powinnam
była ponownie przejrzeć moją umowę. Może jednak dałoby radę mnie zwolnić?
Starając się
ignorować myśl o pewnym gnomie ogrodowym, wrzuciłam swoją torbę podróżną do
bagażnika busa kadrowego i już miałam zawrócić, żeby zaszyć się w jego ciepłym
środku, kiedy zaatakowała mnie ta gnomia fizjonomia.
– Ja też się
nie cieszę, że cię widzę, Socha – zaczął na otwarcie. Ten to ma zdolności
interpersonalne, nie ma co.
– To po kiego
grzyba się odzywasz? – warknęłam, próbując ułożyć moją torbę tak, żeby się ten
cały ich majdan zmieścił.
Czy ten
półmózg wziął sobie za punkt honoru rujnować nam każdy dobry dzień?
– Ustalić coś
musimy – odparł tym swoim konspiracyjnym tonem, rozglądając się uważnie
dookoła. O nie, już wiedziałam, co zaraz z siebie wypluje. – Zebranie trzeba
zrobić.
– Trenerowi to
przekaż, ja tu tylko sprzątam – odburknęłam, udając debila.
Wycofałam się
z bagażnika i zmierzałam w stronę tylnych siedzeń, a ten snuł się za mną jak
smród po gaciach. Odsunęłam ostatnie drzwi i bardzo niezgrabnie wtarabaniłam
się na ostatnie miejsce, ledwo powstrzymując swój zad od tego, żeby mnie
przeciążył. A ten wlazł za mną.
– Nie świruj
pawiana, z Kerstin gadałem – odpowiedział półgębkiem.
– To
współczuję – odparłam, wyciągając z plecaka książkę.
– A dasz mi
się wygadać do końca?!
– A co ja,
terapeutka?
Nie odzywał
się kilka sekund, więc spojrzałam na niego. No tak, tę gnomią facjatę znowu
krzywił jakiś wściekły grymas. Wywróciłam oczami i westchnęłam.
– No co ci tam
łazi po tej wszawej pale?
Zignorował mój
przytyk.
– Kerstin
powiedziała mi o sprzęcie.
– I?
– No i coś z
tym trzeba zrobić.
– Sprzedać?
Kubacki
warknął jak stary Romet.
– Mogłabyś
przestać błaznować? – syknął przez zęby.
– Mogłabym,
ale wtedy miałbyś marne szanse na przeżycie – odsyknęłam w odpowiedzi. – Mów do
rzeczy!
– To na
zebraniu.
Po raz kolejny
wywróciłam oczami, ale wcisnęłam słuchawki do uszu i skupiłam się na czytaniu.
Pięć minut później Murańka zatrzasnął za sobą drzwi, a nasz kadrowy busik
zatrząsł się od pracującego silnika.
I w ten oto
sposób wyruszyliśmy do Oslo.
Nie powiem,
żeby to była przyjemna podróż – wszak miałam obok siebie gnoma szaflarskiego,
który w pewnym momencie zaczął grać w karty z resztą patałachów, ale na
szczęście w samolocie już mnie usadzili koło Baśki. Ten przynajmniej
poczęstował mnie czekoladą, której sam nie jadł, więc w efekcie zżarłam całą
tabliczkę podczas lotu. No i jeśli robiło mi się niedobrze, to nie od czyjejś
jałowej gadki, tylko nadmiaru cukru. Dobra, Skrobot Młodszy też bywał ciężkostrawny,
ale stylem bardziej przypominał Zniszczoła niż takiego Kubackiego, co to wyżej
sra niż dupę ma. Z takimi osobowościami łatwiej mi współpracować, bo budzą co
najwyżej moje niezadowolenie, ale nie furię.
W Norwegii
była zima. Wow, no kto by się
spodziewał.
Skoro tylko
postawiliśmy nogę w hotelu, byłam gotowa podejść do recepcji, żeby nas
zameldować, ale stanęłam w pół kroku, bo Zbyszek sterczał przy ladzie,
pokazując pani dziuni jakieś papiery.
No to teraz co
najwyżej byłam tragarką. Znowu. Zaklęłam
pod nosem.
Na pocieszenie
pomyślałam sobie, że przynajmniej jeden obowiązek mniej, chociaż trudno mi się
znosiło własną bezużyteczność, i już miałam wesoło pomaszerować na górę do
pokoju, który znowu dzieliłam z Kryśką, kiedy coś mnie pociągnęło za kaptur
kurtki. To znaczy – to w zamyśle miała być kurtka, wyszło wdzianko na słup
reklamowy. Przez ten manewr straciłam równowagę i prawie wywinęłam orła na
schodach, więc prędko odwróciłam głowę i zaraz mina mi zrzedła. Już nabierałam
powietrza w płuca, żeby powiedzieć, co myślę o tym zasrańcu z gębą gnoma
ogrodowego ciotki Friedy, kiedy ten mnie uprzedził:
– Zebranie u
nas w pokoju, punkt dziesiąta. Nie spóźnij się.
Z mordem
wypisanym na mordzie poprawiłam kołnierz kurtki.
– Przypominam
ci, Kubacki, że zajmuję się waszym budzeniem – odwarknęłam. – Wiem, co to
punktualność.
Szarpnęłam za
uchwyt swojej walizki, gotowa ostentacyjnie wtarabanić się z nią po schodach na
piąte piętro, kiedy na mendziej facjacie pojawił się jadowity uśmiech.
– No nie wiem,
to nie ja dostałem burę za spóźnienie tydzień temu.
No i cały mój
zen chuj strzelił.
– JAK CI ZARAZ
KUDŁY Z TEJ ZAKUTEJ PAŁY POWYRYWAM…
– TOŚKA.
Glos jakby
podobny, a pysk inny. Zerknęłam w górę na Baśkę, który stał u szczytu schodów. A co on się ze Zniszczołem na zmianę warty
umówił?, pomyślałam ze złością, że Ryży Brutus sobie myślał, że ja opieki
potrzebuję.
– Zostaw
buraka, chodź do windy – dodał ze śmiechem, a Mustaf tylko pokręcił głową.
Posłałam mu
ostatnie wściekłe spojrzenie i posłusznie poszłam za Skrobotem.
– A ty co? Mój
szanowny anioł stróż? – warknęłam, jak już znaleźliśmy się w środku windy.
Baśka się
zaśmiał serdecznie. Dżizas, jak mnie ta ich szczygiełkowatość wnerwiała! Czy on
nie mógłby chociaż raz nie wiem, odburknąć czy coś? Z drugiej strony Kubacki
zawsze mi dotrzymywał kroku w inwektywowej szermiece i dobrze się to nie
kończyło.
I tak źle, i
tak niedobrze. Panie prezydencie, jak
żyć?
– Powiedzmy –
odparł pogodnie. Zmarszczyłam groźnie brwi. – Spokojnie! Nie zamierzam ci
dyszeć w kark! – dodał, unosząc ręce w obronnym geście. – Jako dobry anioł
stróż zamierzam usuwać wszystkie podstawione nogi z twojej drogi. – Skrzywiłam
się, patrząc na niego pytająco. – Na przykład takiego Mustafa.
Prychnęłam.
– Sama
potrafię go usunąć – wymamrotałam gniewnie.
– Oj, wiem,
tylko że ty byś go usunęła raczej trwale.
– No a jak
inaczej?
Baśka znowu
się zaśmiał i chociaż aż mnie coś w środku skręcało, sama rozprostowałam
zmarszczki złości na mojej gębie.
Winda stanęła
na piątym piętrze, powodując u mnie nieprzyjemne uczucie w żołądku, że aż mi
cała czekolada chciała z niego uciec. Baśka wystawił rękę, zapraszając mnie do
wyjścia przodem, więc – chociaż chciałam mu pierdolnąć wykład o
równouprawnieniu – złapałam za rączkę walizki i wyszłam na korytarz. Stanęliśmy
przed moim pokojem, a ja obmacywałam się w poszukiwaniu karty.
– Jakby co, to
ja jestem zaraz obok – odezwał się niepytany Skrobot.
– A po co mi
ta wiedza?
Kurna, nigdzie
nie mogłam jej znaleźć. Przezornie wsadziłam nawet łapę w stanik, ale tam też
jej nie było. Baśką odwrócił oczy, udając, że niezmiernie fascynują go tanie
obrazki zawieszone na ścianach. Faceci.
Wszyscy po jednych pieniądzach.
– Ja nie do
ciebie mówiłem – odparł, studiując sufit.
– A do kogo?
– Siemka!
Podskoczyłam i
odwróciłam się na pięcie, ale przestałam grzebać w staniku. Nasza kadrowa
Szwabka-zawodowa obmacywaczka chudzielcowatych tyłków szczerzyła się jak głupi
do sera. Szybko obróciłam głowę na Skrobota, który też się teraz szczerzył.
– No wiesz,
nie jesteś najłatwiejszą współlokatorką.
Prychnęłam
głośno.
– Zniszczoł ze
mną tyle weekendów wytrzymywał! – oburzyłam się.
– No dobra,
ale to jest Zniszczoł. – Podkreślił
jego nazwisko, jakby to miał być jakiś argument.
– No i?
Ale w
odpowiedzi Baśka tylko machnął ręką i otworzył swój pokój.
– Jestem obok,
Kerstin! – zawołał, znikając w środku
– Spoko!
Zanim zdążyłam
cokolwiek odpowiedzieć, Krycha wyciągnęła kartę z kieszeni, przyłożyła ją do
czytnika i weszłyśmy do środka. Puściłam swoją walizkę, żeby się mogła toczyć
na kółkach samopas, a sama rzuciłam się na łóżko z ciężkim westchnieniem.
Robiłam się za stara na ten cyrk na nartach, zwłaszcza ze Szwabiskiem jako dyrektorem.
Zawyłam
żałośnie na myśl o nadchodzącej bezsenności i konieczności spotkania Kubackiego
po godzinach. W tym samym momencie coś mi mignęło z lewej strony i podniosłam
głowę z poduszki, podpierając się na łokciu. Na mojej szafce nocnej leżała
karta.
– Twoja –
powiedziała Kryśka. – Nie wzięłaś jej, jak Zbyszek rhozdawał.
No bardzo
możliwe, że przez swoją urażoną dumę zamyślenie nie zarejestrowałam tego
momentu.
– Dzięki –
wymruczałam, po czym wróciłam do krzyczenia w poduszkę.
Reszta dnia
minęła bez większych rewelacji – o dziewiętnastej zeszliśmy na kolację, podczas
której Szwab dyskutował z resztą na temat prognoz pogody, taktyki
kombinezonowej Norwegów, grania na gitarze i robieniu grilla, a Żyła to
wszystko komentował tym swoim śmiechem przygłupa. Żując tosty z niezadowoleniem
na gębie, starałam się zagłuszyć ich głosy, myśląc, o ile łatwiej byłoby mi to
przetrwać, gdyby tu rzeczywiście był Zniszczoł. On zazwyczaj w takich momentach
dźgał mnie w żebro (dostając dwa razy mocniej w zamian), komentując półgłosem
czyjąś wypowiedź i tym samym letko
mnie rozbawiając. On też średnio przepadał na tym dziadziskiem, co to go szumnie
w mediach selekcjonerem kadry narodowej nazywali, ale zawsze odnosił się do
niego z szacunkiem – przynajmniej oficjalnie, co się naśmialiśmy, to nasze. Ale
kiedy tam żułam tego tosta z dżemem, przypomniało mi się, że tydzień temu także
wsadzili mnie do jednego pomieszczenia z Krychą, bo Rudy wymyślił sobie
sprowadzenie swojej piękności na mistrzostwa świata, a zaraz po tym
przypomniałam sobie, co się wydarzyło niedługo przed odjazdem.
Czy ta cała
psiapsiółka Agaty mogła mieć rację? Czy Zniszczoł naprawdę miał o mnie
zapomnieć zaraz po wypowiedzeniu sakramentalnego „tak”? Spędzaliśmy razem
prawie każdą wolną minutę dnia w weekendy, a ostatnio także w dni powszednie
odwalaliśmy jakiś taniec z połamańcami i trudno było mi sobie wyobrazić, że tak
z dnia na dzień miałoby się to skończyć. Że niby co, miałby zapomnieć o moim
istnieniu? Usunąć mój numer, ignorować na treningach? Z drugiej strony – co
czekało mnie po tym sezonie? Nawet
gdybyśmy znaleźli Kruczka, to nic tu po mnie, pomyślałam i z trudem
przełknęłam przeżuty kęs kolacji. Mój kontrakt kończył się z końcem marca, a
potem była tylko pustka. Horngacher z pewnością nie pałał radością, żeby go
przedłużyć – raczej odliczał dni do jego końca. Zresztą – co ja miałabym dla
niego robić? Już teraz mi nie pozwalał wykonywać połowy swoich obowiązków. Poza
tym on akurat był ogarnięty.
Wracając do
Grzywy. Przecież w maju miał się powiesić związać tym sznurem wisielczym
małżeńskim, miał się stać takim dorosłym z krwi i kości, ogarniającym życie
(CO?). W końcu przecież by się pojawiły bombelki,
a wtedy to już przecież nie wypada spotykać się z takim przerośniętym,
rozwrzeszczanym dzieciakiem, jakąś wariatką, która nawet nie potrafi określić
swoich planów na przyszłość. I co, miałabym być ich ciotką? Ciotka Tośka.
O borze, aż mnie zemdliło.
Coś mnie
zaczęło ściskać w żołądku i nagle mi się odechciało jeść, zrobiło się gorąco i
miałam wrażenie, że mrówki mi wlazły w nogi, tak szybko chciało mi się uciekać
z hotelowej restauracji. Kim będę, jeśli
mnie Zniszczoł opuści?, krążyło po mojej głowie to pytanie jak komar latem
o piątej nad ranem. Prychnęłam pod nosem. Jakoś sobie radziłam przez
dwadzieścia dwa lata życia, dlaczego więc w dwudziestym czwartym roku miałabym
się wziąć i rozpaść? Heloł, i to przez jakiegoś rudzielca? Wolne żarty. A jednak coś w stylu niepokoju mnie
ogarnęło na myśl, że już bym więcej go miała nie spotkać.
Ale jak temu
zapobiec? Co, wyjść za niego zamiast Agatki?
Gały wylazły
mi z orbit. A NIECH MNIE RĘKA BOSKA
BRONI!
Z zamyślenia
wyrwało mnie stuknięcie w plecy. Baśka mnie trącił, stojąc za moim krzesłem.
Otrząsnęłam się i wstałam od stołu, żeby powlec się wraz z resztą na górę.
* * *
– Zebraliśmy
się tu dzisiaj…
…żebyś zamknął w końcu tę szpetną mordę i
żeby mieć od ciebie spokój na kilkanaście godzin.
– …jako że
otrzymałem bardzo dobre wiadomości od Kerstin.
Podniosłam
brew, żeby spojrzeć na niego z dołu, podpierając brodę rękami. Kubacki by mi
pewnie w to nie uwierzył, ale przebywanie z nim dłużej niż przewidywała norma
mojego czasu pracy było strasznie męczące. Kerstin z kolei wyglądała na
zadowoloną z siebie, jakby co dobrego uczyniła.
– Dostaniemy
od niej sprzęt, więc będziemy mogli się udać na zwiady.
– My? –
zdziwił się Sierściuch, gotowy pewnie wybić mu ten pomysł z głowy wielkimi kuwetami
kamieniami.
– Nie my. –
Kubacki wywrócił oczami. – Te sieroty, co zostały w Zakopanem.
Sierściuch
poprawił włosy i wyglądał na ukontentowanego tą odpowiedzią. Siedział na końcu
łóżka, które – wnioskując po zastanym wokół niego porządku – musiało należeć do
Miszczunia. Między nami dupsko płaszczył Wiewiór z niezbyt mądrym wyrazem
twarzy. Kerstin zajęła miejsce naprzeciwko, na łóżku Mendy, ten zaś łaził
między nami, jakby co ważnego robił. Tylko Murańka brakowało, żeby dopełnić ten
obraz nędzy i rozpaczy.
– Wyślemy ich
na obserwację.
– Ich, czyli
kogo? – zapytał Kot.
– No ich
wszystkich. Kłuska, Titusa, Bieguna… i Zniszczoła. – Uniosłam brwi i z
wybałuszonymi gałami wpatrywałam się w Kubackiego, jakby go popierdoliło. Nie,
żeby kiedykolwiek bywało inaczej. – Zniszczoł będzie dowodził akcją, bo z
nich wszystkich ma najwięcej oleju w głowie.
Głośny rechot
wyrwał mi się z gardła, więc postanowiłam natychmiast go zamaskować kaszlem,
ale było już za późno. Reszta spojrzała na mnie jak na wariatkę, więc
chrząknęłam, wysilając każdy mięsień w ciele, żeby nie ryknąć śmiechem. Tylko
jeden Sierściuch uśmiechnął się kącikiem ust. On jeden wiedział.
– A nie
uważasz, że cztery osoby na stójkę to trochę za dużo? – odezwałam się, chociaż
śmiech łaskotał mnie w brzuch. „Zniszczoł” i „olej w głowie” – tego jeszcze nie
grali. – Taka grupa przyciąga uwagę.
Szaflarska
Menda zwęziła oczy z gniewnym spojrzeniu.
– A masz
lepszy pomysł? – wycedził przez zęby.
– Tak, na
przykład nie wysyłać ich tam wszystkich.
Mustaf machnął
na to lekceważąco ręką. Urosła we mnie ochota, żeby mu tę rękę wsadzić tam,
gdzie słońce nie dochodzi, bo wyglądało na to, że nasz Sonderkommando nie brał
pod uwagę, że ktoś inny niż on mógłby mieć rację w tym dochodzeniu.
– Oni wszyscy
razem mają tyle IQ, że może starczy na jedną niezbyt mądrą osobę – odparł, na
co reszta zarechotała, z czego Żyła najdurniej. On tutaj zresztą był w roli
wolnego słuchacza wykładu na temat debilologii profesora Mustafa.
– No właśnie,
więc chyba mogą narobić niepotrzebnych szkód?
– To już jest
postanowione.
Gadaj z dupą, a cię obsra. Wzniosłam
ręce do nieba i po chwili założyłam je na piersi.
– My tu w
ogóle jesteśmy ci potrzebni, Kubacki? Bo widzę, że świetnie radzisz sobie sam.
Tym razem to
Kot zaczął kaszleć. Szaflarski niedołęga wywrócił oczami.
– Daj spokój.
Przecież Kruczek ma dom na największym zadupiu! Tamtędy nikt nie przechodzi, nawet
jeśli mu za to zapłacą. Nic się nie stanie, a może się czegoś dowiedzą.
Kubacki nie
zawracał sobie więcej głowy takimi drobnostkami
jak „uwagi merytoryczne” i tokował na temat patroli policyjnych, które czasem
obserwują dom Kruczków, podziale wart, wysłaniu instrukcji obsługi aparatu oraz
dogodnym położeniu samochodu. Ustalił (sam ze sobą, rzecz jasna), że najlepszym
wyjściem będzie codzienna zmiana wozu, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Nie,
czterech półgłówków z gigantycznym aparatem w aucie na zadupiu wcale nie
wyglądało podejrzanie, skądże znowu, tylko się wam wydaje. Ignorując impuls
zamachnięcia się na blond czerep z forehandu cudem dotrwałam do końca tego
spotkania, które zostało skwitowane obietnicą kolejnych skoro tylko pojawią się
jakieś informacje. W duchu zaczęłam się modlić za Zniszczoła i cały ten nartonogi
cyrk, którego przez następny tydzień miał być treserem. Ja z moimi klaunami
ledwo wytrzymywałam.
Byłam
najszczęśliwsza, mogąc się stamtąd ulotnić.
Ale spotkanie
to wątpliwej jakości swoje piętno na mnie odcisnęło, albowiem ZNOWU nie mogłam
spać. Wierciłam się w łóżku jak owsik, wyobrażając sobie jełopów zakopiańskich,
być może nawet odczuwając coś w rodzaju, ekhem, lekkiego zaniepokojenia o to,
czy wszystko się uda. Gdyby tu był Zniszczoł, to bym chociaż mogła go
powkurwiać gadaniem po nocy, ale jak jest najbardziej potrzebny, to cymbała nie
ma. Kiedy już w końcu mój mózg postanowił zrobić mi tę uprzejmość i pozwolić mi
zasnąć, zaczął się kolejny koszmar.
Moja makówka
chyba miała jakąś niezdrową (i toczącą się bez mojego udziału) fiksację na
punkcie dronów, bo kolejny raz widziałam kobiece nogi z lotu ptaka. Pierwsza
rzeczą, jaką zauważyłam, było to, że wyglądały na ogolone, więc miałam pewność,
że nie mogły być moje. Moja świadomość odetchnęła z ulgą. Ale obraz stopniowo
przesuwał się w górę. Potem był rąb dżinsowej sukienki z guzikami, a potem
wieeeeelkie wybrzuszenie i wyżej, biust (a tak, obrzydliwy, to mój) i… O kurwa. W tle słyszałam męski głos, ale
strasznie niewyraźny.
Nie zmieniało
to jednak faktu, że byłam w jebanej ciąży.
Leżałam sobie
na jakimś szezlongu w pełni zadowolona, głaszcząc się po ogromnym bebzunie z
czułością, uśmiechnięta i…
– AAAAA!
Poderwałam się
z poduszki, ale Kerstin, nauczona doświadczeniem, przed snem zdążyła sobie
wetknąć zatyczki do uszu i tylko mlasnęła.
Dobra, ślub to
jedno. Jakieś obrzydliwe akty seksualne to drugie. ALE TO?!
Jeśli moja
podświadomość starała mi się przekazać, że tłumiłam w sobie instynkt
macierzyński, to pragnęłam ją z miejsca poinformować, że to nie była dobra
metoda, żeby mnie do niego zachęcić. Wypuściłam powietrze ze świstem i powoli
położyłam się z powrotem.
A poza tym ja
już od dawna byłam matką – jedenastoosobowej bandy narciarskich pomyleńców. I
nawet nie musiałam w tym celu rozrywać sobie krocza. To dopiero wygryw.
Pozostajemy w
tematyce branży karniwalowej. Kto widział konkursy w Norwegii, ten się w cyrku
nie śmieje. Stąd też gęby nam wykrzywiło niezadowolenie, kiedy nasz busik
zatrzymał się pod Holmenkollbakken, bo nie dość, że pizgało złem, to jeszcze
wszyscy musieli skakać. Podkreślam: WSZYSCY. Nie było żadnych prekwalifikowanych.
Takie fikołki wymyślili sobie kombinatorzy norwescy. Z tego tytułu Sierściuch
mamrotał gniewnie pod nosem, przyklepując co chwilę kępkę włosów, która uparcie
mu od rana odskakiwała, niewzruszona żadnymi gumami stylizacyjnymi. Wiewiórowi
jak zawsze było wszystko jedno, z przeczącym wszelkiej inteligencji uśmiechem
udał się na górę przed serią próbną. Muraniek ociężale zakładał buty do
skakania, ziewając tak szeroko, że momentami widziałam jego wątrobę. Od czasu
do czasu pomrukiwał: „to nie ma sensu” i jeśli mówił o swojej karierze
sportowej, to musiałam się zgodzić. Miszczunio biodrami kręcił dla rozgrzania i
wyglądał najbardziej neutralnie z nich wszystkich, ale od czasu do czasu tak cmokał,
jakby chciał dać nam do zrozumienia, że jakiś
niesmak pozostał po tym całym nowym pomyśle. Kubacki miał determinację wypisaną
na gnomiej twarzy, co oznaczało, że starał się unikać wszystkich, żeby się
skupić. Niestety, do ekipy przywiało jeszcze jedną osobę, która na wszystkich
patrzyła spod byka i był to niejaki Ziober. Gdyby nie to, że koleś miał jakieś
problemy z kontrolą gniewu (...wcale nie brzmi znajomo), to nawet bym mogła z
nim jakiś sojusz stworzyć, ale on to wyglądał na jakieś bardziej skomplikowane
problemy psychologiczne niż gorący temperament – śledził Szwabisko wzrokiem i
mruczał jakieś obelgi pod nosem za każdym razem, kiedy ten opuszczał drużynę. Najbardziej
znośny z nich wszystkich wydawał się ten całkiem nowy w teamie, prawa ręka
Grumpy Cata, Michal Doležal, czy jak
mu tam. On wyglądał na człowieka pogodnego, ale nie irytująco szczygiełkowatego
i chociaż początkowo wzięłam go za gbura, w głębi duszy musiałam przyznać, że
wydawał się całkiem sympatyczny. Ale to tylko w głębi duszy – na zewnątrz nadal
go nienawidziłam, co by nikt nie poczuł się wyróżniony.
Zaczęliśmy
zatem kwalifikacje prolog. Co, Norki, kwalifikacje to za trudne słowo? Za jakie grzechy… no więc
zaczęliśmy skakać, chociaż skakanie to trochę za duże słowo. Plusem było to, że
przez cały ten cyrk nie zmieniła się ani razu belka startowa, bo wiatr cudów
wielkich tam nie odczyniał i nasi zawodnicy także nie bardzo. No bo jeśli
najlepszy z Polaków jest najlepszy szósty Sierściuch, to chyba nie możemy mówić
o jakimś spektakularnym sukcesie, prawda? No ale jak to Sierściuch, musiał
swojego przyjaciela najlepsze zataszczyć ze sobą, więc Żyła był siódmy. Zaraz
za nimi na ósmym miejscu uplasował się Kubacki, a zatem była to ekipa wręcz
doskonała. Za ich plecami, nieco niżej, prolog zakończył Miszczu – na pozycji
jedenastej. Ziobro był czternasty. Wygrał to wszystko Wellinger, po nim na
swoim ulubionym miejscu drugim stanął Prevc, a za nimi Ryszard Piątek, bo był
to, zaiste, piątek. A Kraft był piąty i dobrze mu tak.
Ale najwięcej
obciachu i tak nam narobił Muraniek, który nie spodobał się pucharowemu
modyście, Seppowi Gratzerowi, w związku z tym ten wykreślił go z listy
startowej. Muraniek wyglądał jak zrugany szczeniak i poszedł do domku, mrucząc,
że „to jest bez sensu”.
Blamaż
międzynarodowy mieliśmy więc zaliczyć w piątkę.
Po prologu
Kubacki zaprosił nas bardzo
konspiracyjnym szeptem do siebie do pokoju. Po wydarzeniach z poprzedniego
tygodnia przeszły mnie ciarki żenady i miałam ochotę złamać mu nos, ale
przypomniało mi się, kim Kubacki się samoustanowił i trochę się uspokoiłam. Ale
tylko trochę. Może i odrobinę trzęsły mi się ręce na myśl o tym, co zaraz
usłyszymy, bo tępy gnom ogrodowy wysłał ich na misję samobójczą i kto wie, co
nas czekało… jeszcze by Zniszczoł miał przed ślubem problemy z policją i na co
to komu?
Godzinę
później, jak już się wszyscy wygadali Tadkowi ze Skijumping.pl, siedziałam w
gnomie norze, w której wszędzie znać było „ślady mendy”. Jeśli nie wiecie, co
to takiego, to musicie po prostu wejść do pokoju hotelowego, w którym śpi
Mustaf – od razu zrozumiecie, o co mi chodzi. Tu po prostu… daje trollem.
Ale zboczyłam
z tematu. Ja, Sierściuch, Murańka i Kerstin siedzieliśmy naprzeciw naszego
kadrowego detektywa od spraw beznadziejnych i wsłuchiwaliśmy się w sygnały
połączenia. Coś to długo szło… Jak mi
przez niego uszkodzili Brutusa, to łeb cymbałowi odrąbię, warknęłam w
myślach, patrząc na Kubackiego spod byka, ale ten wpatrywał się w telefon.
Sygnał się
skończył i usłyszeliśmy kaszlnięcie.
– Halo?
Masz szczęście, gnomi pomiocie.
– Żyjecie? –
spytał Kubacki.
Nie, kurwa, dodzwoniłeś się do trupa.
– Ta – odmruknął Zniszczoł. Skoro Rudy był
niemrawy, to znaczyło, że coś tam musiało się odwalić. – Ale za niewyspanie na zawodach słono mi zapłacisz, Mustaf.
Jakby to
robiło jakąkolwiek różnicę… przecież on i tak zawsze przysypiał na progu.
– Kto tam w
końcu poszedł? – zignorował komentarz Grzywy gnom.
– Oprócz mnie Titus, Biegun i Kusy.
Słoneczny Patrol to to nie był.
– Dobra, do
rzeczy. Co udało wam się ustalić?
Murańka nadal
wyglądał na nieszczęśliwego, bawił się sznurkiem ze swoich dresów w gwiazdy. Ja
rozumiem, że on czasem miewa swoje odpały i przeważnie żyje w swoim świecie,
ale to było dziwne nawet jak na niego. Detektyw
Socha na tropie. I jeszcze pokażę temu Kubackiemu, kto jest prawdziwym
śledczym. Kerstin za to nerwowo podrygiwała nogą, na co się skrzywiłam. A tej
co?
– Trochę… dziwne rzeczy się tam odwalają –
odparł Zniszczoł. – W ogóle co ze mnie za
kolega. Nie przywitałem się. Cześć wszystkim! Jest z Wami Tośka?
– Ta –
odmruknęłam. Reszta odparła „cześć”. – Bo co?
– A nic, pokazali cię dziś na chwilę w
telewizji, jak się śmiałaś z Sobczykiem.
O borze, oni
to nie mają już kogo pokazywać w tej telewizorni. Wywróciłam oczami.
– Dobra,
dobra, gadaj, co tam widzieliście – wcięła się niepytana Menda.
Po drugiej
stronie usłyszeliśmy westchnięcie.
– No więc za pierwszym razem było całkiem
normalnie, nuda. Drugiej nocy… no, mamy zdjęcia, to wam wyślemy, ale… najpierw
zauważyliśmy, że coś się rusza w krzakach. Potem Biegun wypatrzył, że coś jakby
świeciło telefonem w ich salonie. Kilkanaście minut później jakaś postać wyszła
z domu tylnymi drzwiami z czymś, co wyglądało jak wielki karton. Na zdjęciach
za dużo nie widać, ale wiecie, jakiś tam dowód jest. Następnego wieczora to
samo – z krzaków i do domu, a potem z powrotem z pakunkiem. Więc… albo u
Kruczków straszy, albo mają złodzieja.
Osłupieliśmy.
Tak jakby… totalnie.
Dość długo
trawiłam przekazane zwięźle informacje. Nawet Kubacki, który zazwyczaj kozaczy
w każdej sytuacji, mordę miał wykrzywioną dość sporym zaskoczeniem.
O borze
zielony… to nie dosyć, że trenera nie ma, to jeszcze go OKRADAJĄ?!
ŚWIĘTOKRADZTWO! BEZCZESZCZENIE! BARBARZYŃSTWO!
I w ogóle tak
się nie robi, ludzie.
– Musimy się
natychmiast dowiedzieć, kto za tym stoi! – No tak, Mendzie zawsze szybko wraca
rezon. – Może nie teraz konkretnie… ale musimy to koniecznie zbadać! A jako że
nas tam dalej nie będzie… – Całkiem to odważne było z jego strony – zakładać,
że trener go weźmie do Lillehammer. – …to
ty to będziesz musiał ciągnąć.
– Co to znaczy: musiał? – Czy w głosie Zniszczoła pobrzmiewała nuta… złości?
Gdzie mój
kalendarz?!
– Pisałeś się
na ten event, to teraz musisz pomagać.
– Póki co, to ja odwalam czarną robotę, a ty
tylko się mądrzysz.
Zni-szczoł, Zni-szczoł,
zieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeh!
– Dobra! –
warknął Kubacki pod naciskiem, co by tu nie mówić, sensownych argumentów
Ryżego. – Dobra. Aleksandrze, czy byłbyś tak miły i postarał się jeszcze czasem
poobserwować sytuację? Obiecuję, że sam coś zacznę robić, jak tylko pozwolą nam
wrócić.
Zniszczoł
westchnął teatralnie.
– Niech ci będzie – odparł, ewidentnie z
siebie kontent. – Ale pod jednym
warunkiem! Wyściskaj ode mnie Sochę.
– PO MOIM
TRUPIE! – uderzyliśmy z Kubackim w unisono.
A ten tam się
śmiał.
– Cóż, przynajmniej próbowałem. Dobra, muszę
kończyć. Prześlę wam zdjęcia i się tam zastanówcie.
Tamtego
wieczora wyszłam z pokoju gnoma z wielką nadzieją, że ten się rozmyśli i rzuci
tym całym śledztwem w kąt. I to tak na dniach.
* * *
Cały ten Rower
męczący był jak kazanie wielkanocne. Zaplanowali to na tyle czasu! Tyle czasu
bez kontaktu z normalnym krajem! I nie, żeby Polska była jakaś normalna, co to,
to nie. Ale po kilku dniach żarcia gofrów na zmianę z łososiami zatęskniłam za
bigosem i pierogami. Tutaj pierogów nawet mrożonych nie było. Co to za naród
jakiś niepełnosprytny! Bierzesz mąkę, jajka, sól, wodę, trochę mięsa albo
kapusty z grzybami wsadzasz, zaklejasz i jest. Ale nie. Może rybkę? A spieprzaj mnie pan z tą rybką. Plusem było jednak to,
że Szwab był za bardzo zabiegany, żeby się mną przejmować, w związku z czym na
przemian błąkałam się samotnie po skoczni, żarłam ciastka od Skrobota,
spławiałam Kerstin albo ignorowałam wiadomości od Zniszczoła. A niech się
chłopak trochę pomartwi, nie? Niech nie myśli, że będę na każde jego zawołanie.
I w taki oto
sposób próbowałam zabić czas podczas drużynówki, która odbyła się dnia
następnego. Szwabisko do zawodów wybrało Miszcza, Wiewióra, Mendę i
Sierściucha. W tej kolejności. W pierwszej serii belka tańcowała równo:
najpierw stopień trzynasty, potem dwunasty, potem jedenasty i znowu trzynasty.
Nie było, żeby wszyscy z jednej, co to, to nie. Druga serio za to była równa –
Hofer w końcu kazał wszystkim skakać z dwunastej i wszyscy byli zadowoleni. No,
prawie. Prócz Norwegów.
Zajęliśmy
miejsce trzecie. Szok, co nie? W zasadzie to nie bardzo. Odkąd zostaliśmy oficjalnymi mistrzami świata, to jakoś
mnie to nie ruszało. To znaczy ruszało, ale dla dobra ogólnego udawałam, że
nie. W każdym razie tą swoją obecnością na podium ratowaliśmy ten konkurs, no
nie czarujmy się. Na dwóch pierwszych miejscach uplasowały się typowo szwabskie
nacje, a więc najpierw Austriacy, a potem Niemcy. Obejść smakiem musiały się te
paskudne Norki, które przegrały z nami o trzy i sześć dziesiątych punktu. Ha!
Wymyślili sobie turniej, żeby wszystkich kosić i w efekcie sami nie skosili
nic. Kto pod kim dołki kopie… Po tym konkursie pozostawaliśmy niezmiennie
liderami Pucharu Narodów (nagle wszyscy w Polsce zaczęli patrzeć na tę
klasyfikację, no popatrz, popatrz…). Nie, żeby ktokolwiek na to spoglądał, ale
liderem tego całego cyrku norweskiego pozostawał pewien Austriak o gębie
szczura, za nim najsłynniejszy słoweński morderca, potem bożyszcze nastolatek,
a czwarty Wiewiór. Dobre, nie? Niezła ekipa im się tam poskładała. Tercet
egzotyczny. Nasz Miszczu z kolei był siódmy.
A Muraniek
nadal wyglądał, jakby mu kto łomem przyłożył w gębę, taki był nieszczęśliwy.
Taka była
sobota.
Za to
niedziela…! Niedziela zacznie się kiepsko. Tako rzekę ja.
– O… BORZE… –
To chyba miało być jęknięcie, ale zabrzmiało jak skrzypiące drzwi.
Stojąc w
naszym szanownym domku, w którym mróz chciał oblodzić twarz, spojrzałam na
Kubackiego, który schylił się, żeby podnieść klucze i już się nie wyprostował.
– Kubacki, co
ci?
Zainteresowałam
się, żeby nie było, że nie pracuję nad sobą. I gdzie ten Doktor Prozak, kiedy
go trzeba? Potem mi powie, że postępów nie robię. A robię.
– Coś mi…
strzykło… w plecach… – skrzypiał dalej.
Trzymał się za
krzyże i stękał jak baba na porodówce. Zaalarmowani Sierściuch wraz z Kerstin
podbiegli do niego gorączkowo, pytając, co mu się dzieje.
Pokręciłam
głową z dezaprobatą.
– Życie to
ból, Kubacki – odparłam, przyglądając się swoim paznokciom.
– Jak ja ci
zaraz… ty… ty wiedźmo, ty… – Plecy nie plecy, ale warknąć sobie musiał.
Zaczęłam podejrzewać, że miało to dla niego jakieś właściwości terapeutyczne.
Byłam w stanie to zrozumieć.
– Weź mi nie
słódź tak z rana, bo jeszcze się zarumienię…
Kerstin wzięła
połamańca na swój stół i starała się go naprostować, ale z każdym ruchem było
tylko gorzej. Darł się w niebogłosy przy każdej próbie nastawienia kręgów i już
jęczał, że nie wystartuje w konkursie. W efekcie trzeba było dzwonić do doktora
Winiarskiego, żeby przepisał jakieś cukierki na ból, bo sierota nie była w
stanie ani siedzieć, ani leżeć, ani chodzić.
Nie, żeby to
jakoś przeszkodziło mu w planach podbicia skocznego świata. Po pierwszej serii
liderem był Wellinger, ale gdzieś za jego plecami czaili się Kraft i
Eisenbichler. Dość powiedzieć, że najlepszym z naszych był Wiewiór – to wiele
mówi na temat tych zawodów.
Mnie natomiast
frapowała nieco inna kwestia. Tak, owszem, Mlemens Kurańka nadal siedział jak
widły w gnoju i wyglądał nie za przyjaźnie. Jako że postanowiłam być osobą
dobroduszną, zainteresowałam się tą sprawą.
– Muraniek!
Podskoczył na
mój widok i odsunął się od barierek, jakby się bał, że go przez nie przerzucę. Trochę
miał racji.
– Co ci się
dzieje?
Wzruszył
ramionami, naciągając rękawy swojej jaskrawożółtej kurtki.
– Nic –
wymamrotał.
Westchnęłam. Tylko spokój cię może uratować.
– Bujać to my,
ale nie nas – odparłam. – Zatem?
– Życie nie ma
sensu. – A to ci niespodzianka.
– Bo?
– Bo
Agnieszka… chyba ten… chce się ze mną rozwieść.
O w mordę.
Następnym razem, zanim się kogokolwiek spytam o jego problem, to się trzy razy
zastanowię.
– To… trochę
poważne – odpowiedziałam, starając się uniknąć niezręcznej atmosfery. – Skąd…
skąd taki pomysł?
Murańka
wyjątkowo długo zbierał się do tej wypowiedzi. I nie, żeby normalnie szybko
mówił, ale tym razem wybierał się jak sójka za morze. Nie chciałam naciskać,
ale zaczynał mi działać na nerwy.
– Ciągle
gdzieś dzwoni po kryjomu, odbiera jakieś dziwne telefony… i tak się zachowuje,
jakby miała przede mną jakąś tajemnicę. Ale wiesz? Ja jej się wcale nie dziwię.
Ciągle rozrzucam skarpetki, nie opuszczam deski sedesowej, czasem zapominam
odebrać Klimka z przedszkola… nie dziwię się, że chce się ze mną rozwieść.
Jestem beznadziejny. Życie nie ma sensu. A Aga na pewno się ze mną rozwiedzie.
A mogłem wynieść te śmieci przed wyjazdem…
Patrzyłam tak
na niego, takiego wymizerowanego, bladego i dla odmiany zupełnie ogarniętego.
Brzmiał trochę jak dziecko opowiadające o tym, że ten niegrzeczny Jasiek
rozpruł mu misia w przedszkolu, ale nie zmieniało to faktu, że wyglądał na
poważnie zmartwionego. Na człowieka, któremu wali się świat.
Ćwiczyłam
pocieszanie, ale w praktyce rzadko mi wychodziło. Nie lubię tych sztampowych
„będzie dobrze” i „nie martw się”. To w niczym nie pomaga, tylko doprowadza do
szewskiej pasji. Bo skąd on może wiedzieć? Wróżką nie jest, więc co się
wymądrza. Dlatego rozejrzałam się nerwowo i ludzie za dużą sraczkę mieli przed
drugą serią, żeby na nas zwracać uwagę. Zanim Murańka zdążył zareagować,
objęłam go oburącz, ściskając tak mocno, że nawet nie mógł zgiąć łokci. Trwało
to dwie sekundy i męczyło jak tortura, ale miałam nadzieję, że przekaz został
zrozumiany. Z drugiej strony – rozmawiałam z Klemensem Murańką. To wiele
zmieniało.
Muraniek gapił
się na mnie jak cielę na malowane wrota. Mrugał niemądrze oczami i odniosłam
wrażenie, że nie oddychał, a przecież już go nie trzymałam.
– Nie gap się
tak – wycedziłam przez zęby, zauważając, że ludzie się zaczynają ponownie
zbierać przed drugą serią.
Chrząknęłam,
rżnąc głupa.
– A poza tym
ty to tak pewny jesteś, że ona chce się z tobą… no wiesz? Może się
przesłyszałeś?
Muraniek znowu
posmutniał.
– Jestem
pewny. Bez niej i bez Klimka moje życie nie ma sensu.
– A skoki? –
Próbowałam ratować sytuację.
– Co skoki?
– No… nie mogą
być dla ciebie sensem życia?
Pokręcił
głową.
W powietrzu
rozniosło się głośne umc, umc z
głośników i głos norweskiego spikera, który rozkręcał imprezę na drugą serię.
Lada moment Hofer miał puścić z belki jednego z unartowionych jełopów, a
tymczasem ja i Klemens Murańka staliśmy przy jakiejś opustoszałej barierce: on
smutny jak zbity pies, ja z mieszanką niezręczności i współczucia wypisaną na
gębie.
– A co takiego
mówiła w czasie tych telefonów? Podsłuchałeś?
– Coś o prawnych płodach, więc pewnie już się
zastanawia, jak naszą działkę podzielić… a nie, to było coś o prawym płodzie…
Prawym płodzie? Co to jest prawy płód?
I wtedy
strzeliło mnie to w mordę. O mój…
– MURAŃKA, TY
IDIOTO JEDEN! – wykrzyczałam, potrząsając nim za ramiona aż mu zęby dzwoniły. –
TY BLIŹNIĘTA BĘDZIESZ MIAŁ! OJCEM ZNOWU ZOSTANIESZ!
Murańkowi oczy
urosły do wielkości piłek palantowych. Przez chwilę rozglądał się nerwowo po
ziemi, a potem spojrzał na mnie i wyglądał, jakby miał zemdleć.
– Jesteś
pewna?
– Pewna to
nie, ale na pewno się z tobą nie rozwodzi! – odparłam, nie powiem, z odrobiną
radości na facjacie. – Weź do niej zadzwoń i z nią pogadaj. Może chciała ci
niespodziankę zrobić… jeśli po tylu latach nieogaru cię nie zostawiła, to
dlaczego miałaby teraz zmienić zdanie? Jaki ty głupi jesteś!
Dziecko-mirakl
próbowało nadal pozbierać myśli, tymczasem ja naciągnęłam kurtkę i chrząknęłam.
Nachyliłam się do niego, zatrzymując swój nos tuż przed jego:
– Ale nikomu
nie powiesz o tym, co tu się zdarzyło, tak?
Pokręcił głową
z przestrachem.
Wyprostowałam
się.
– No to
gitara.
Po tych
słowach oparliśmy się na barierce – ja starałam się śledzić konkurs, a on
„znaleźć sens życia”. Kamil niemal nas wszystkich do zawału doprowadził, kiedy
prawie fiknął koziołka po wyjściu z progu i wylądował awaryjnie na sto
czternaście i pół metra. Zakończył ten cyrk na miejscu dwudziestym drugim. Tuż
za nim, stękając z bólu, stanął Kubacki i trzymał się za plecy przez cały czas.
Plus był taki, że faszerowali go ketonalem i przez to był milszy. I tak koniec
końców najlepszym z naszych okazał się Żyła, który skończył na miejscu
dziewiątym. Sierściuch zrobił ogromny postęp, awansując z lokaty dwudziestej
piątej na jedenastą.
Wygrał,
niestety, Kraft i tym zwycięstwem zapewnił sobie żółty plastron. Całe
szczęście, że miał tylko trzydzieści jeden punktów więcej niż Miszczunio.
Sierściuch był jakiś tam sobie piąty w tej nieszczęsnej generalce.
A przede mną rozciągała
się perspektywa kolejnego tygodnia bez przerwy w towarzystwie tej szwabskiej
mendy.
– Myślisz, że
kiedyś go znajdziemy? – spytałam refleksyjnie, patrząc, jak Kraft suszy swoje
szczurze kły w hymnem austriackim w tle.
– Ale co? Sens
życia? – odparł inteligentnie Murańka.
– Nie,
trenera, matole – warknęłam.
– A –
skomentował elokwentnie. – Z Mustafem jako śledczym? Nie sądzę.
Jęknęłam
żałośnie i oparłam głowę na rękach oplatających barierkę.
Wyglądało na
to, że ten jeden raz Muraniek powiedział coś mądrze i ten jeden raz musiałam
się z nim zgodzić.
Pio-trek, Pio-trek, ZIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEH!
Co za dzień! Gratulacje, Iga, gratulacje, Wiewiór!
Mój mózg nadal nie pojmuje tego, co wydarzyło się w sobotę. Jeszcze w poprzednim rozdziale opisywałaś Lahti i konkurs, w którym Pietrek zdobył brązowy medal, a dziś wspomniany jegomość jest świeżo upieczonym mistrzem świata. Co za nieprzewidywalny gość! Nigdy nie wiesz, czy przydzwoni nartami o bulę, czy będzie miał dzień konia i pozostawi wszelką konkurencję daleko w tyle.
OdpowiedzUsuńNo dobra, bo ja tu o nowym rozdziale pisać przyszłam. Śledztwo zaczyna się powoli rozkręcać, choć do rozwiązania zagadki pt. „Gdzie jest Kruczek?” chyba nadal daleko. Chociaż… może wcale nie? Wszak nigdy nie wiadomo, co zaserwujesz nam następnym razem. Szaflarska Menda Poirotem raczej nie zostanie, ale co nakarmi swoje ego, to jego (aż się zrymowało). Oczywiście niezmiennie uwielbiam słowne nawalanki z Tośką. Między nimi nie może być normalnie, nawet jeśli Antek ma przebłyski jakby cieplejszego myślenia o Kubackim. Skoro już mowa o Dawidzie, to niedawno obejrzałam jakąś kompilację różnych jego wypowiedzi z wywiadów i faktycznie, jest w nim coś z Twojej Mendy. ;) Wielu kibiców zwraca uwagę na cięty język Kamila, a tu kolega z kadry też ma wiele do zaoferowania w tej materii.
Było o Kubackim, teraz będzie o Tośce i Zniszczole. Jak sobie tak spontanicznie zaczęli tańcować w mieszkaniu Antka, to automatycznie przypomniała mi się scena z filmowej wersji „Insygniów Śmierci”, kiedy to Harry i Hermiona uczynili podobnie. I tak mi się jakoś ciepło na serduszku zrobiło. Zapewne te pląsy wyszły im o wiele lepiej niż jakakolwiek lekcja tańca z instruktorem. Nie czuli żadnej presji, nikt na nich nie patrzył, nie kazał trzymać ramy… Pełen luz… aż chciałoby się napisać, że tam, gdzie preferuje Jasiek Ziobro. Właściwie to w tańcu takowy również się przydaje.
Sochę wzięło na rozkminy, czy przypadkiem Zniszczoł nie zapomni o jej istnieniu, gdy poślubi Agatkę i założą rodzinę i ta myśl spowodowała, że poczuła się nieswojo. Ee, tak łatwo się go nie pozbędzie. Aleks może i ma za sobą niechlubną przeszłość „Ryżego Brutusa”, ale widać, że zależy mu na przyjaźni z Tośką. Owszem, zdarzają się ludzie, którzy po znalezieniu drugiej połówki zachowują się jakby nic innego już nie miało dla nich znaczenia, ale myślę, że on do nich nie należy. Zresztą kto pojawił się pierwszy w jego życiu, Tośka czy Agata? No właśnie. A przyjaźń często potrafi być trwalsza od miłości. Zniszczoł przyjął Antoninę z całym dobrodziejstwem inwentarza, w dodatku potrafi otwierać w niej te drzwi, których nikomu do tej pory nie udało się otworzyć (nawet jeżeli dziewczyna usiłuje z powrotem zatrzasnąć je z hukiem). Poza tym przy niej może czuć się swobodnie i być w stu procentach sobą (i vice versa, ale Tośka akurat nigdy nikogo nie udaje, nawet przed potężnym i gniewnym Apollem :D). Dlatego też ja wierzę w trwałość tej relacji.
No i last but not least - Klimek i jego Weltschmerz. Przez większość rozdziału zastanawiałam się, o cóż to może chodzić z tym jego (bez)sensem życia. I znów okazało się, że Murańka nie do końca ogarnął tę kuwetę zwaną rzeczywistością. Swoją drogą Klimek jest kolejnym po Miszczuniu polskim Orłem, u którego wiadomość o ojcostwie wywołała ciężki szok. Taki Zniszczoł pewnie łaziłby przez tydzień ze swoim typowym szczygiełkowatym wyszczerzem, aż w końcu Tośka straciłaby cierpliwość i wybiła mu zęby. I tym pozytywnym akcentem zakończę swój wywód. Pozdrawiam ciepło i życzę weny do pisania kolejnego chaptersa!
PS Jeżeli nawet żyjący w swoim świecie Muraniek dostrzega detektywistyczną nieudolność Mendy, to znaczy, że apokalipsa jest blisko. :D
Sobota była absolutnie fenomenalna! Złoto Piotrka cieszyło mi mordkę bardzo długo. Zasłużył za całą swoją karierę.
UsuńAno Kubacki jest letko mendowaty. :D Co prawda, nie aż tak jak tutaj, ale ma cięty język i lubi sobie zażartować z kolegów, zwłaszcza młodszych. Według mnie Kamil nie jest nawet w połowie tak złośliwy jak Kubacki – co najwyżej lekko sarkastyczny i to rzadko, głównie kiedy dziennikarze go zdenerwują głupimi pytaniami. Dawid powie coś uszczypliwego w każdym wywiadzie. :D
O kurczę, a wiesz, że mnie ta scena z „Pottera” totalnie nie przyszła do głowy? Ale od czego ma się czytelników… Tośka puszcza „wodze fantazji”, tzn. ogólnie pozwala sobie na większe przemyślenia i podpowiem, że w tej kwestii tendencja będzie raczej wzrostowa. A widzisz, Ty jesteś pewna, że Zniszczoł Tośki nie zostawi, ale Tośka niezupełnie jest bezstronna, więc jakieś lęki zaczynają się wkradać do jej duszy, której, bądź co bądź, dopiero się uczy.
„Dlatego też ja wierzę w trwałość tej relacji.” Miód na moje oczy! <3
No, Murańkowy zwrot fabularny zdecydowanie największy szok wywołuje, kiedy Muraniek klei całkiem sensowne zdanie na temat Mendy. :D Przyznam, że samej końcówki nie planowałam, ale cieszę się, że wyszła, jak wyszła!
Dziękuję za komentarz, mam nadzieję, że ze mną tu zostaniesz! <3