15 kwietnia, 2023

11. Mroczny Borek powstaje

So if you see me coming 
Down the street then 
You know it's time to 
Go!



– Plecy mnie bolą.
Trzaśnijta ktoś tego Kubackiego w kaczan, bo za siebie nie ręczę. 
Ze złością potrząsnęłam gazetą, którą próbowałam się rozkoszować, nie rozumiejąc ani słowa po norwesku. Ale gębę Beyoncé rozpoznawałam, to się mogłam domyślać. Spojrzałam na tę nowotarską kreaturę, która znowu krzywiła facjatę w grymasie bólu. Gdyby menda nie skakała, to by o plecy nie płakała.
– Już nas zdążyłeś poinformować o tym kilkukrotnie – wycedziłam przez zęby.
– Mój ból zasługuje na szczególną uwagę – odparł.
I na szczególny wpierdol też.
Wzięłam głęboki wdech i wypuściłam ze świstem powietrze, wyobrażając sobie, że gniew to czerwona chmura, która wydmuchuję.
Nie zapowiadało się za dobrze to Lillehammer, ponieważ prognozy pogody pokazywały silny wiatr z tyłu, z przodu, z boku i od spodu pewnie też. W związku z tym Grumpy Cat miał już niewydarzoną minę, a skoro miał niewydarzoną minę, to znaczyło, że nastrój też miał raczej nieprzychylny światu, co z kolei źle rzutowało na moją sytuację kadrową. Znowu całą swoją nadzieję zmuszona byłam pokładać w tym potwornie szczygłowatym Skrobocie Młodszym. Zastępował on w dalszym ciągu Zniszczoła, który nie zdążyłby dolecieć do nas w ciągu dwudziestu czterech godzin. Szkoda, bo byśmy się Ziobera pozbyli, który nieustannie mamrotał gniewnie pod nosem, głównie do siebie. Dlatego Zniszczoł spokojnie klepał bulę w Zakopanem, a ja sama musiałam nieść krzyż Kubackiego. Czym-em zasłużyła sobie na ten los niesprawiedliwy…
W duchu liczyłam jednak, że ta starość kontuzja Mendy może trochę utemperuje jego detektywistyczne zapędy. Musiałam przyznać, że tajemnica „krzaków” Kruczków odrobinę mnie intrygowała, jednak z jakiegoś powodu myśli o kolejnym „sekretnym spotkaniu” z szaflarskim pingwinem powodowały u mnie objawy podobne do stresu pourazowego, więc z dwojga złego wolałam nie wiedzieć, ale przynajmniej mieć święty spokój.
Tylko czy na pewno?
Wreszcie, po tylu tygodniach próżnego szukania, być może znaleźliśmy jedną z poważniejszych poszlak w tej całej pokręconej sprawie. Zniszczoł przesłał Kubackiemu zdjęcia, które udało im się zrobić na czatach, ale póki co, nasz kadrowy Sherlock Holmes o nich nie wspominał, bo trzasnęło mu w plecach i teraz cały świat kręcił się wokół jego kontuzji. Kerstin próbowała go wielokrotnie naprostować, ale tego rodzaju skrzywienia raczej nie naprawi zwykła fizjoterapeutka. Psychoterapeuta też nie… tu potrzebna jest ręka Boga. W każdym razie właśnie pojawiła się pierwsza realna szansa na to, że nasza banda patałachów zdoła odkryć, co się stało z Treneirem i, kto wie, może go nawet ściągnąć z powrotem?
No chyba że już leży dwa metry pod ziemią. Wówczas nie polecam.
– Spotkać się trzeba – wymruczał mi prosto w ucho bałwan szaflarski.
Skrzywiłam się i instynktownie cofnęłam w bok.
– Słyszałeś kiedyś o przestrzeni osobistej?!
– Nie teraz – zignorował mój poirytowany ton. – Trzeba przejrzeć… no wiesz… mejla od Zniszczoła. – Uniósł znacząco brwi, jakbym się nie domyśliła już po pierwszym zdaniu, o co mu chodzi.
– A nie mógłbyś sobie dać siana na dwa dni? – stęknęłam, marząc, by nie musieć spędzać z nim ponadwymiarowych godzin w pracy.
– Dowody trzeba analizować, póki są świeże – odparł tonem znawcy.
Prychnęłam i wróciłam do lektury norweskiego pudelka.
– Dam ci znać, jak się już rozłożymy w hotelu – ciągnął.
– Ty uważaj, żeby ciebie zaraz nie rozłożyła starość i niedołężność – odgryzłam się.
Kubacki zacmokał, kręcąc głową.
– Socha, Socha, Socha… – zaczął z westchnieniem.
Po chwili znowu się do mnie nachylił tak, że widziałam zdecydowanie zbyt dokładnie jego gnomie rysy twarzy i jakoś tak śniadanie przewróciło mi się w żołądku. Dlaczego Zniszczoł skazał mnie na samodzielne przebywanie z tym trollem? – pomyślałam z rozpaczą. Na twarzy Mendy pojawiło się coś na wzór chytrego uśmieszku i gdy się odezwał, miał niski, mruczący głos:
– Czy nie wiesz, że złego diabli nie biorą?
– WYSIADAMY!
Chwała niech będzie Grześkowi! W porę wydarł japę, bo jeszcze dwie sekundy dłużej w oparach trollowatego oddechu tego gamonia, a bym na bank zwróciła zawartość żołądka. Wydałam z siebie pełny obrzydzenia odgłos i odepchnęłam Kubackiego, który ledwie to poczuł, bo sam się wytaczał z busa. 
W Lillehammer, owszem, pogoda była iście zimowa, jak co roku zresztą, ale nie uniknęłam klęcia półgłosem przy przedzieraniu się przez wysokie śnieżne zaspy. Temperatura zamrażała gile w nosie. Po kilku minutach nawet zwykle rozgrzanemu Skrobotowi Młodszemu zaczęły szczękać zęby, a chwilę staliśmy, bo trzeba było powynosić cały ten sprzęt. A wszystko po to, żeby za dwa dni znowu się spakować i jechać, tym razem do Trondheim…
Jak ja kiedyś spotkam tego, co wymyślił ten cały Rower, to go wypatroszę jak karpia na święta.
Zła informacja była taka, że prognozy pogody zdawały się nie kłamać, bo oprócz tego, że zamroziło nam gile do samych zatok, to jeszcze chciało pourywać łby. Grumpy Cat krzątał się wszędzie, warcząc pod nosem szwabskie obelgi, więc starałam się trzymać z dala od linii ognia. Ja może i mam sadystyczne skłonności, ale do masochistki mi daleko, a kto wie, co mu siedzi pod tym jego beretem. Ale jeszcze się taki odważny nie zdarzył, co by z powodu samych prognoz z wyprzedzeniem konkurs odwołał, toteż mając świadomość niechybnej klęski i loterii wiatrowej, wtoczyliśmy się do hotelu, by gdzieś upchnąć nasze bagaże.
Przy recepcji Grzesiek ze współczującą miną wręczył mi klucze. Taaak, wieeem, to przykre, ale co ja mogłam zrobić Szwabowi za to, że mnie odsunął od moich obowiązków? Musiał się trzymać tego tam, no kontraktu czy czegoś, więc generalnie słowa dotrzymywał. A w jakim stylu, to dyskusja na inną okazję. Najlepiej taką na ringu. Po tym, jak Sobczyk przekazał Kerstin drugą parę kluczy zaraz po mnie, wywnioskowałam, że znowu wsadzili mnie z nią do jednej klitki. A może ja bym sobie chciała choć raz z Miszczuniem pomieszkać, hmm? A nie tylko Zniszczoł i Kryśka w kółko. Rzygać się chce od tego mdłego towarzystwa. Nie mając zbyt wielu opcji wyboru, westchnęłam i powłócząc nogami, udałam się do windy na piąte piętro.
Kiedy drzwi otworzyły się na mojej kondygnacji, z zaskoczeniem zauważyłam, że młodsza imitacja Skrobota właśnie wtarabaniła się tu schodami. Uniosłam brwi.
– A tobie co? Gorzej na umyśle?
– Schodami zdrowiej – odparł z paskudnym uśmiechem na tej swojej wiecznie szczęśliwej gębie. – Tobie też to polecam – dodał, przystając przy mnie.
Prychnęłam.
– Dziękuję, radzę sobie. Korzystam z osiągnięć techniki – odpowiedziałam, zadzierając głowę.
Szliśmy kilka sekund w kierunku swoich pokoi ramię w ramię, ale długo nie mogliśmy się rozkoszować ciszą i beztrollowym powietrzem, bo z drugiej windy potoczył się dźwięk dzwonka, któremu zawtórowało stękanie. Nie musiałam wcale się odwracać, żeby wiedzieć, co za lebioda właśnie się zmaterializowała na naszym piętrze, ale zrobiłam to tak czy siak. Pożałowałam tej decyzji prędko.
– Umieram – wyjęczał Kubacki, trzymając się za plecy. 
Zza niego wynurzyła się Kerstin, marszcząc brwi.
– Bez przesady, przeżyjesz – odpowiedziała, mijając go.
Spiorunował ją wzrokiem.
– Tego nie możesz wiedzieć – stwierdził ostro.
Kerstin tylko pokręciła głową, ale wyciągnęła z tylnej kieszeni spodni klucz, stojąc przed drzwiami kolejnego pokoju. Kubacki poczłapał za nią. Kiedy otworzyła pomieszczenie, okazało się nieco większe niż nasze standardowe pokoje, ale to dlatego, że musiało pomieścić stoły do fizjoterapii i dwa takie już tam stały, a między nimi krzątał się ten nowy asystent, Doležal, czy jak mu tam. Krycha przytrzymywała drzwi, czekając, aż Menda przestanie odstawiać teatrzyk i wreszcie wejdzie do środka, a ten chyba na Oscara liczył czy inną Złotą Palmę (większej od tej, co mu odbiła, i tak by nie dostał), bo symulował niemiłosiernie. Wywróciłam oczami i weszłam do swojego pokoju, a Skrobot Młodszy zniknął za drzwiami kilkanaście metrów dalej.
Od razu po wejściu padłam pyskiem na łóżko, nie zdjąwszy plecaka ani żadnej innej części garderoby. Pozwoliłam swojej walizce potoczyć się na kółkach gdzieś do otwartej łazienki, więc po chwili usłyszałam głośny łomot, po którym wywnioskowałam, że wpadła pod prysznic i wywaliła wszystkie hotelowe wersje kosmetyków. Zignorowałam to. Byłam tak potwornie zmęczona, że miałam ochotę zapaść w sen zimowy, obudzić się dopiero na wiosnę… ale to by oznaczało pobudkę od razu na ślub Zniszczoła, więc NIE. Miałam jakieś trzysta godzin niedospania, bo po każdorazowym zamknięciu oczu brałam ślub, którego zwolenniczką, łagodnie rzecz ujmując, nie byłam. 
Rozległo się ciche pukanie, a po sekundzie ktoś wlazł. Mogliby to być i kosmici, byłoby mi absolutnie wszystko jedno. Niech mnie wezmą, gdzie chcą. Chociaż mam lepszego kandydata… albo nawet i dwóch…
– Antek?
– Hmm? – odezwałam się stłumionym głosem z poduszki, nie poruszywszy się ani na milimetr.
– Zostawiam tu rzeczy Kerstin, bo śpieszyła się naprostować Mustafa – wyjaśnił Grzesiek.
Usłyszałam stukanie i coś ewidentnie odbiło się od łóżka mojej tymczasowej współlokatorki.
– No to tego… a ty wiesz, że walizka ci wjechała do prysznica?
– Mhm.
– Aha, no OK. To… odpoczywaj czy coś.
– Mhm…
W Grześku najbardziej lubiłam to, że nie zadawał głupich pytań. I tym razem więc nie próbował się przebić przez milion moich skorup, tylko potulnie zaakceptował fakt, że nie miałam ochoty poruszyć nawet najmniejszym palcem u stopy i wycofał się z pokoju. 
Po kilku minutach spędzonych z pyskiem w poduszce westchnęłam głęboko i odepchnęłam się od materaca. Zdjąwszy plecak, sprawdziłam godzinę na telefonie. Dochodziła dziesiąta.
O trzynastej mieliśmy zejść na obiad, o piętnastej być na skoczni. Teoretycznie miałam baaardzo dużo czasu dla siebie, jako że Szwab okazał mi łaskę i litość, nie dając mi absolutnie żadnego zadania, poprzez które mogłabym wykazać swoją użyteczność dla teamu. Zdjęłam całe odzienie wierzchnie, a potem ostatecznie przebrałam te zimowe spodnie górskiej ratowniczki na swoje niezawodne dresy i postanowiłam się wgramolić pod cieplutką kołderkę i spróbować zamknąć oczy choćby na godzinę. Nie ma bowiem nic lepszego niż położyć po zziębnięciu pod świeżutką, niemal jeszcze sztywną pościel…
Łamania nosa Kubackiemu nie liczę.
Byłam dobrze w połowie drogi do pierwszej fazy snu, już czułam luz w dupie, jednorożce powoli wbiegały na tęczową polanę, kiedy życie postanowiło mi przypomnieć, jaki ogromny błąd popełniłam, dołączając do tej kadry życiowych zasrańców. Zapomniawszy, że tutaj trzeba zupełnie odłączyć się od świata zewnętrznego, żeby zaznać pięciu minut spokoju, nie wyłączyłam swojego telefonu, w dodatku położyłam go prawie przy twarzy. Głośne wibracje wyrwały mnie ze strzępków snu, którego powoli zaczynałam wreszcie doświadczać. Warknęłam wcale nie pod nosem, ale zignorowałam powiadomienie, jakiekolwiek by nie było. Długo jednak nie musiałam czekać, bo następne przyszło dwie minuty później, kiedy znowu zdążyłam się wygodnie ułożyć. Zerwałam się z poduszki.
– NO KTO, DO CHUJA…
Urwałam w połowie zdania, odblokowawszy telefon. Czy ta ruda wesz nie miała za grosz rozumu i godności człowieka, żeby wypisywać do mnie jak na sranie?!
Pierwszy SMS głosił:

Mustaf już w końcu obejrzał te zdjęcia czy nie?

Drugi zaś brzmiał tak:

Weź mnie czymś poratuj. Ja tu zdechnę, jak będę musiał dwa dni dłużej z Kusym przebywać.

Zaczęłam więc agresywnie stukać w ekran:

I dobrze ci tak, mendo przebrzydła, bo mnie obudziłeś.

Położyłam się gwałtownie z powrotem, zakładając ręce na piersi. Ze snu już na tym etapie były nici. Po mojej głowie zaczęły krążyć myśli o tym, co ten bęcwał może odpisać. Odpowiedź przyszła mniej niż minutę później.

ZNISZCZOŁ: Kto normalny śpi o tej porze?
ANTEK: Normalny nikt, ale tacy, co się w nocy nie wysypiają.
ZNISZCZOŁ: I co ci się tym razem śniło? W sumie nie mówiłaś nigdy, co tam masz za koszmary.

Musiałam odrzucić kołdrę, bo w pokoju zrobiło się jakoś gorąco. No ale czego tu oczekiwać, jak w ogrzewanym pomieszczeniu położyło grubo ubranym pod zimową kołdrą.

ANTEK: Nie interesuj się, bo kociej mordy dostaniesz.
ZNISZCZOŁ: Że niby wyglądałbym jak Koty? To faktycznie brzmi jak groźba…

Kącik ust powędrował mi do góry. To na pewno jakiś tik nerwowy.

ANTEK: Może w końcu zacząłbyś JAKOŚ wyglądać…
ZNISZCZOŁ: …
ZNISZCZOŁ: …
ZNISZCZOŁ: …
ZNISZCZOŁ: Ty serio uważasz, że Maciek jest PRZYSTOJNY?
ANTEK: Bez przesady. Ale na pewno na jego korzyść przemawia fakt, że nie jest rudy…
ZNISZCZOŁ: Jaka bezczelna dyskryminacja pięknych rudzielców…
ANTEK: Pięknemu bym tak nie napisała.
ZNISZCZOŁA: Joke’s on you, ja się żenię!

Westchnęłam. Czasem udawałam, że w maju wcale nie ma żadnego wesela, na które byłam zaproszona. Po pierwsze: kiecki, fryzury, makijaż i szpilki to nie moja bajka. Po drugie… Zniszczoł to jeszcze dziecko. Dzieciom nie powinno się zezwalać na śluby! To niemoralne! 
Rudy zdrajca prawdopodobnie coś jeszcze do mnie pisał, ale postanowiłam go zignorować. Podciągnęłam kołdrę pod sam nos i odwróciłam się zadkiem do szafki nocnej, na której leżał mój wyłączony już telefon. Teraz mnie wszystkie Zniszczoły mogły pocałować w dupę… chociaż może nie. Bo najwyraźniej je to jara.

* * *

Oczywiście, jak człowiekowi wydaje się, że gdy sobie pośpi i będzie się czuł lepiej, to życie robi zamaszystego kopa w zad i przywraca go do rzeczywistości. Trzy godziny później stoczyłam się z łóżka jak głaz i ledwie się doczłapałam do części restauracyjnej. Czekoladofobik Skrobot całą drogę się ze mnie podśmiewywał, za co dostawał ode mnie miażdżące spojrzenia, z których nic a nic sobie nie robił. W czasie obiadu, który składał się z jakichś pieczonych ziemniaków, sałatki i chyba kurczaka, słuchając „planu na konkurs” z ust swojego szwabskiego szefa, niekontrolowanie zamknęłam oczy, o czym poinformował mnie głośny brzęk sztućców obijanych o talerze. Gdy moja ręka się rozluźniła, a głowa spadła prawie do talerza, łokciem strąciłam nóż, który potem walnął w widelec i narobiłam ambarasu. Horngacher spiorunował mnie spojrzeniem tak nienawistnym, że aż mi prawie wątroba zamarzła. Kubacki pokręcił głową ze złośliwą dezaprobatą. W odpowiedzi ściągnęłam brwi i gdy Szwab już nie patrzył, ukradkiem pokazałam mu język.
– Co ty taka nieprzytomna? – spytał mnie cichaczem Skrobot, kątem oka kontrolując, czy się Szwabisko na nas nie gapi znowu.
– Spaaaać – jęknęłam.
– To co ty w nocy robiłaś?
Brałam ślub, a o co chodzi?
– Próbowałam zasnąć – warknęłam. – Dlatego teraz jestem niewyspana.
Skrobot skrzywił się współczująco.
– Więc pewnie perspektywa marznięcia na skoczni przed prologiem, który najprawdopodobniej zostanie odwołany…
– Zamknij się.
Młodsza wersja jedynego słusznego nartopuca zachichotała.
– Aż takie złe są te prognozy? – spytałam niby to od niechcenia.
– Optymistyczne z pewnością nie są…
Miałam ochotę ponownie jęknąć, ale ograniczyłam się do zmęczonego westchnięcia.
– Znowu będzie mi kazał coś sprzątać – burknęłam pod nosem, wspierając głowę na jednej ręce, a drugą bawiąc się serwetką. – Pewnie mnie wyśle, żebym zamiatała skocznię.
Skrobot skwitował to cichym śmiechem.
– W takim wypadku mogę pomóc.
Spojrzałam w jego kierunku i ściągnęłam brwi.
– Co ty taki miły jesteś? Pieniędzy chcesz? – spytałam podejrzliwie.
Wzruszył ramionami, a ten wyszczerz nie schodził mu z paszczy.
– Oferuję doborowe towarzystwo.
– Nie jesteś Zniszczołem.
Wydawało mi się, że burknęłam to pod nosem na tyle cicho, że skowronek nie usłyszał, ale już widziałam, że zabierał się do udzielenia jakiejś odpowiedzi. Niestety, jego próba skomentowania moich słów została brutalnie przerwana przez szwargolenie.
– Czy ja wam tam nie przeszkadzam?!
A więc oficjalnie wróciliśmy mentalnie do podstawówki. Nie, żebyśmy kiedykolwiek ją opuścili.
– Przepraszamy, trenerze – odezwał się Skrobot.
Poniekąd ukontentowany Szwab wrócił do swojego wykładu, ale nie omieszkał rzucić nam ostatniego nienawistnego spojrzenia.
Moja głowa wystrzeliła kierunku Skrobota.
– Ej, ja go wcale nie przepraszam! – żachnęłam się szeptem.
Skrobot pokręcił głową ze śmiechem.
– Ale gdyby Zniszczoł tak powiedział, to byś nie protestowała? – spytał z chytrą miną.
Bez większego namysłu przywaliłam bęcwałowi z pięści w udo. Ten wydał z siebie zduszony okrzyk, który, jak można było się spodziewać, nie umknął uwadze Grumpy Cata. Na jego pomarszczonej, szwabskiej gębie malował się taki gniew, że byłam pewna, że w jego wyobraźni już leżeliśmy w wannie krwi. Zaczęłam się bać jego nieobliczalności, bo posiadał jej spore pokłady. Instynktownie zaczęłam się plecami cofać, przyklejając je niechcący do Skrobota.
Horngacher gwałtownie wstał i agresywnie wystawił palec w kierunku drzwi.
– RAUS!
Zgarnęłam swoje rzeczy i na palcach pognałam za Skrobotem na hol.
Mój szanowny towarzysz śmiał się w najlepsze, a mnie wcale wesoło nie było. Jakoś musiałam dożyć końca sezonu, a nasz wybryk raczej nie pomagał w mojej sytuacji. 
– Ten typ ma nasrane w bani – skomentowałam, siadając na kanapie niedaleko recepcji.
– To mogłoby tłumaczyć, dlaczego Kubackiego naprawił.
– „Naprawił”?! – wykrzyknęłam w zdumieniu. – Jego się nie da naprawić. Jemu się styki w makówie poprzepalały na amen.
– No widzisz, to samo można byłoby powiedzieć o Wiewiórze – odparł zupełnie spokojnie. Jakby miał to już przemyślane czy coś. Hmm, suspish. – A jednak garbik zniknął.
Bardzo zainteresowała mnie ta plamka pod kołnierzem kurtki. Co to było? Frytka? Gołąb? A może zaschnięty smark? Rozpracowanie tego było cholernie ważną sprawą.
Chrząknęłam.
– A może Wiewiór się sam naprawił, co? – spytałam, unikając tych jego uradowanych, zadowolonych z siebie ślepi.
W odpowiedzi usłyszałam serdeczny śmiech.
– A to podobno Mustaf jest przypadkiem beznadziejnym.
Już się zapowietrzyłam, żeby mu nagadać do słuchu, ale drzwi części restauracyjnej się otworzyły, co oznaczało, że biesiada została zakończona. Z głębokim westchnieniem podniosłam dupsko, starając się mentalnie przygotować na mróz i pizgawicę. A przede wszystkim znoszenie Horngachera przez pół godziny na małej przestrzeni busika.
Myślałam, że chociaż na parking przejdę w spokoju, ale nie, musiała się menda z Szaflar przypałętać jak ten bezpański pies, z taką różnicą, że pieski są urocze, a menda ma pysk gnomi i osobowość nieprzyjemną. Dołączył do mnie tuż przed drzwiami, kiedy zapinałam kurtkę i na sam jego widok wydałam z siebie pełne niezadowolenia westchnienie.
– Wpadłem na pomysł. 
Wolałabym, żebyś wpadł na ścianę i sobie ten głupi ryj rozwalił.
– A koniecznie teraz musisz się nim dzielić? – warknęłam cicho.
Słodki jeżu na bananie, tam naprawdę była pizgawica nie z tej ziemi. Miałam wrażenie, że nos mi odmarzł już po pięciu sekundach, bo powietrze to wręcz kłuło w nozdrza. Skuliłam się w sobie i wcisnęłam odziane w najgrubsze możliwe rękawiczki dłonie pod pachy, a i tak szczękałam zębami.
Stanęliśmy wszyscy w grupkach, czekając, aż Grzesiek odblokuje zamki. Oczywiście, blond małpa nie odpuszczała. On to w ogóle niewzruszony tym mrozem się wydawał, ale co się dziwić, jak on jest w środku wykuty z kamienia (i też jak głaz z progu spada).
– Powinniśmy ustalić hasło – ciągnął jak niespełna rozumu, nie odgadując poprawnie mojej mimiki twarzy, która wyraźnie miała odstraszać takich jak on.
– Jakie? – burknęłam, widząc, jak Grzesiek obmacuje się w poszukiwaniu kluczyków.
Szybciej, kurwa, bo gnom zaraz bez głowy zostanie.
– Nie wiem – odparł bez pardonu. Wywróciłam oczami. – Znaczy się mam pewien pomysł… – Oczy Kubackiego powędrowały gdzieś w bok i kiedy za nimi podążyłam, zobaczyłam najpaskudniejszą mordę, jaka nam się trafiła w kadrze, a przypominam, że stałam koło MENDY. Morda ta mierzyła nas podejrzliwym wzrokiem. – …ale opowiem ci go potem. Wszystkim wam opowiem.
Ponownie westchnęłam i aż mię rynce opadli. Na szczęście Grzesiek wreszcie kurwa znalazł te zasrane kluczyki i wszyscy mogliśmy się wtoczyć do środka busika. Oczywiście próżno tam było szukać jakiegokolwiek źródła ciepła, chyba że to miałby być wieczny wkurw na Kubackiego albo ten absolutnie irytujący wyszczerz na pysku młodszego Skrobota. Wcisnęły się z moich dwóch stron łosie i na ten widok nawet Krycha się skrzywiła, wiedząc, że z całej naszej trójki to oni znaleźli się w najgorszym położeniu.
Na skoczni pojawiliśmy się pół godziny później, wszyscy wymiętoleni i niezadowoleni z życia, to znaczy niektórzy byli bardzo rozczarowani swoją starością i usprawiedliwiali to jakimiś kontuzjami. Ja tam wiedziałam lepiej. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłam, kiedy tylko moja stopa stanęła na śniegu przed skocznią, było szczelniejsze opatulenie się grubym szalem, który w zasadzie bardziej przypominał koc, bo przez moment byłam pewna, że mnie zdmuchnie z powrotem do Wisły. Rzecz jasna, fakt ten nie umknął uwadze Grumpy Cata, który warknął pod nosem i poszedł w stronę domku. Z braku laku i zajęcia utkwiłam koło Grześka. Baśka też nie miał dla mnie czasu, bo musiał smarować i smarować, i na co to komu tyle tego. Nawet najlepsze smary nie pomogą, jeśli jest się Kubackim.
Zgodnie z moimi oczekiwaniami w treningu bula szkliła się niemal kryształ dzięki naszym wspaniałym lotnikom, co to prasa ich wielkimi orłami zowie. Najlepszy okazał się, rzecz jasna, Miszczunio, który był dwunasty, zaraz za nim Sierściuch na miejscu trzynastym. Potem dłuuuugo, długo nic i Żyła ze swoją marną trzydziestą siódmą lokatą, a jeszcze niżej: czterdziesty pierwszy Murańka, czterdziesty czwarty Stefek, pięćdziesiąty pierwszy Menda (!!!) i pięćdziesiąty piąty Ziobro. Pierwsza seria treningowa padła łupem szwabskich dzieci spod wodzy Schustera, to jest wiecznego furiata Eisenbichlera i nastoletniego bożyszcza Wellingera. Między nich wcisnął się Johansson, a nimi zaś Tande, a piąty, ku uciesze tłumu, był Vincent Descombes-Sevoie. Na miejscu szóstym (a więc na pierwszym stopniu do piekła) stał słoweński wynalazek z laboratorium Prevców, Domen. Wynudziłam się jak mops, czego nie można powiedzieć o panach od belki tam na górze, bo ta tańcowała jak nitka z igłą: raz dwunasta, raz dziesiąta, raz ósma, raz dziewiąta, raz jedenasta… nikomu według zasług. 
Druga seria treningowa wyglądała już lepiej, bo jak Wiewióra wypruło z progu, to aż się zapowietrzyliśmy z Grześkiem. Sto trzydzieści sześć metrów! To wcale niegłupio. Niestety, w tej serii już skakał austriacki szczur Kraft i to on ją wygrał, lądując na sto trzydzieści osiem i pół metra. Za nim w tabeli czaił się Prevc, ten najstarszy, dodam. Żyła był trzeci. Reszta nadal gdzieś się tułała po trzecich, czwartych, a nawet szóstych dziesiątkach i przykre to było, choć zbliżało nas do szansy zwolnienia tego szwabskiego pacana, ponoć wielkiego pana selekcjonera. Taki z niego był selekcjoner jak z koziej dupy trąba, bo u nas wyboru nie było za dużego.
Między treningami a kwalifikacjami było pół godziny przerwy, w czasie której Kubacki zdążył nam wszystkim wysłać SMS-a, że nas zaprasza do swojego pokoju po kwalifikacjach, na co zareagowałam głośnym warknięciem. Perspektywa oglądania jego niezbyt urodziwej twarzy nie poprawiała mi wcale humoru. Nie miałam jednak czasu jednak wymyślać nieprawdziwych scenariuszy morderstwa na pewnym gnomie ogrodowym, ponieważ mój tak zwany szef nakazał mi wypełnianie kolejnych papierków (szczęśliwie, tym razem tylko pięć stron), a potem – oczywiście – posprzątanie w domku. Postanowiłam zlitować się nad Szwabem, chociaż wcale nie zasłużył na moją litość, i nie urządziłam karczemnej sceny. Zacisnęłam tylko usta i w niemalże niewidoczny sposób przytaknęłam głową. Nie, żeby go to w ogóle obchodziło. Miszczunio spojrzał na mnie jakoś tak współczująco na odchodnym, za co byłam mu w duchu wdzięczna. Nawet Żyła jakoś smutno wyglądał przez moment, jak Horngacher przydzielił mi to zadanie… jakieś sentymentalne zrobiły się te moje nieloty.
W każdym razie nie płakałam nad swoim losem jakoś wyjątkowo długo, bo w pomieszczeniu został ze mną Baśka, tym razem oferując swoje milczące towarzystwo, ale przede wszystkim zostałam w obecności farelki, źródła ciepła. A ciepło to dobro. A dobro… to dobro. Skrobot koncentrował się na smarowaniu, ja na wypełnianiu druczków i jakoś te trzydzieści minut upłynęło szybko. Nawet poczułam coś na kształt satysfakcji, widząc, że podłoga domku nie wygląda jak w stajni. Po wszystkim brat swojego brata zaoferował, że zostawi mi klucz, żebym mogła spędzić resztę czasu w ciepełku, ale stwierdziłam, że jak już dupsko za darmo po świecie wożę, to szkoda by było tego świata nie zwiedzić, nawet jeśli by to oznaczało oglądanie nieprzytomnej gęby Murańki w locie. 
Już Baśka sięgał klamki, kiedy drzwi się gwałtownie otworzyły z drugiej strony i stanął w nich… tak, Kubacki.
– A ty co tutaj? – Baśka spojrzał na niego z rozbawieniem, a ten wyglądał, jakby się wybudził z drzemki i nie wiedział, jaki mamy rok.
– Plastronu zapomniałem.
Żeby nie narażać się dłużej na nasiąknięcie smrodem trolla, wyszłam na zewnątrz. Baśka stał przy drzwiach. Kubacki dość szybko znalazł swoją głowę zgubę i wybiegł z domku. Baśka już zamykał drzwi, kiedy Menda jeszcze w biegu pokazała na mnie palcem i zawołała na odchodnym:
– Pamiętaj o…
– PAMIĘTAM.
Skrobot spojrzał na mnie podejrzliwie, zamknąwszy budkę na klucz.
Ruszyliśmy w kierunku skoczni. Liczyłam, że bęcwał odpuści, ale te gamonie nie mogą przegapić okazji, by wsadzić nos w nieswoje sprawy, więc pytanie, które nastąpiło sekundę później, było nieuniknione:
– Co to za tajne interesy z Dawidem?
Dawidem. Brrr. Czasem zapominałam, że on ma jakieś imię.
– Ja nie mam żadnych interesów z osobnikiem szaflarskim – ucięłam.
Skrobot zmarszczył brwi podejrzliwie.
– A wydawało mi się…
– Masz rację, wydawało ci się – warknęłam.
Nie dość, że nerwy mi bałwan nowotarski psuł, to jeszcze przez swoją głupotę narażał to swoje pożal się, Boże, śledztwo i znowu JA musiałam mu ratować tę jego chudą dupę.
A ten tam szczygłowaty cymbał numer dwa nie popuszczał.
– Moment, moment, moment… czy ty się… potajemnie spotykasz z Kubackim?
JAK ON TAK…
– A niech mnie ręka Boska broni! – zawołałam. Docieraliśmy już powoli pod odjazd. – Raz mi wystarczy.
– Raz?! – wykrzyknął zdumiony mój interlokutor od siedmiu boleści. – Kiedy wy…
– NIGDY! – zaznaczyłam ostrym tonem, zatrzymując się raptownie z emocji. – Ja i ten… paszczur szaflarski… – Skrzywiłam się na samą myśl. Borze szumiący, jakby mi kleik z siemienia lnianego kazali pić. – Nigdy ze sobą nie byliśmy. Raz, podkreślam, RAZ, przez około dwadzieścia cztery godziny, udawałam jego dziewczynę.
Ponownie ruszyliśmy bliżej skoczni.
– W jakim niby celu? – dziwił się Skrobot.
Ha, czyli nie tylko ja uważałam, że to miało tyle sensu, co czesanie łysego.
– Żeby wzbudzić zazdrość w Martce-nartce – odpowiedziałam z obrzydzeniem. Obowiązkowe wywrócenie oczami też nastąpiło.
– I zadziałało?
– W dłuższej perspektywie tak.
Stanęliśmy, opierając się o bandy reklamowe. Gdzieś za naszymi plecami Doležal dyskutował z Grześkiem przez krótkofalówkę.
– A w krótszej? – podjął nieustępliwie Skrobot.
– A w krótszej to zadzwoniła do niego, żeby mu przekazać, że jest największym kretynem, jakiego poznała i nie chce mieć z nim nic wspólnego.
Przez kilka sekund było cicho. Słyszałam Kacpra Merka nadającego wprost ze skoczni i kilku innych, zagranicznych dziennikarzy. Na telebimie zaczęła się wyświetlać transmisja, a kibice zachowywali się głośniej niż do tej pory. Nie było ich jakoś wyjątkowo dużo, ale wystarczająco, żeby zrobić tłum.
– Ty to chyba lubisz tego Kubackiego, co? – spytał Skrobot z chytrym uśmieszkiem.
No co za…
– Toleruję go z przymusu – odburknęłam w szalik.
Zaczynały mi odmarzać nawet cycki, a temu się na jakieś sentymenta zebrało. Nie zdążył mi jednak odpowiedzieć, bo spiker na skoczni dał sygnał, że zaczął się już ten cały prolog, więc się mocno musieliśmy skupić na tym, co się działo na górze.
Jak zwykle konkurs otworzyli Kazachowie, Włosi i inne buloklepy. Gdy już pierwszy śnieg na buli został równiutko rozjeżdżony, przyszła pora, by polskie pacany poprawiły. Stawkę naszych otworzył Murańka, który jak zwykle na belce rozejrzał się trochę z przestrachem po okolicy. Wiatr kręcił w każdą możliwą stronę, ale ostatecznie Borek Spaślak dał zielone z mroczną satysfakcją i Murańka ruszył.
Ku mojemu zaskoczeniu trochę w tym powietrzu powisiał, bo skoczył sto dwadzieścia siedem i pół metra. Wyszedł na prowadzenie, jako że wśród nielotów aktualnie poleciał najdłużej – głównie dlatego, że pod narty miał huragan – ale długo miejsca nie zagrzał, bo wiatr szczęśliwie odkręcił i ludzie skakali lepiej. Następny z naszych z numerem czterdziestym trzecim był Stefek Hula, jednak on już skakał z belki ósmej, więc o jedną niżej niż Cudowne Dziecko. On z kolei ładnie klapnął pół metra dalej od swojego kolegi i mogliśmy być spokojni, że w konkursie się pojawi. Dwóch zawodników później w całej okazałości pokazał się Ziobro i skoczył sto dwadzieścia pięć i pół i przez moment nie było takie pewne, czy dostanie się do konkursu, ale ostatecznie kilku nielotów go tam wcisnęło.
Jednym z nich był nasz najwspanialszy talent, celebryta nowotarski, Dawid Kubacki. Na belce startowej (tym razem już siódmej) zasiadł z numerem pięćdziesiątym czwartym. Pech chciał, że razem ze zmianą belki przyszła zmiana wiatru, czyli typowy ciąg przyczynowo-skutkowy wprost proporcjonalny do aktualnych zamiarów organizatorów. Borek Spaślak z maniackim uśmiechem i obłędem w oczach zacierał ręce, rozgrzewał zielony guzik. Kubacki w swoim stylu przeżegnał się, jakby przeczuwał mroczne zamiary sędziego technicznego i ruszył z całym impetem.
Nie byłby sobą, gdyby nie próbował przytulić się do prawej bandy reklamowej, jednak tym razem nie mógł się do niej zanadto zbliżyć, bo jego lot trwał tyle, co mrugnięcie oka. Zanim zdążyłam się zorientować, że Menda leci, ten już wylądował. 
Bez gracji. 
Z rezygnacją. 
Na sto ósmym metrze.
Już szykowałam jakąś celną ripostę, ale potem wyświetliła się bonifikata za wiatr i o ile poprzednikom odejmowano za korzystny, tak Mendzie dodali aż dziewięć i pół. Stało się oczywiste, że jedyne, w czym będzie mógł wystąpić, to konkurs na najlepszego gnoma ogrodowego. Wobec tego tylko obserwowałam, jak ten się przebiera z dupą pełną złości, ale dla ogólnego dobra udawaliśmy, że się nie widzimy. Nasza rozmowa mogłaby wysadzić tę skocznię w powietrze.
Najlepszy z naszych był Wiewiór, bo skoczył sto trzydzieści jeden i pół metra i dość długo utrzymywał się na prowadzeniu. Ostatecznie skończył na miejscu dziesiątym. Sierściuch zajął lokatę dwunastą. Najwięcej pecha – no dobra, być może po Kubackim – miał Miszczunio. Przy nim wiatr tak kręcił, tak mącił, że trzy razy go z belki ściągali. Borek Spaślak czuł, że jego diaboliczny plan doprowadzenia polskiej kadry do zagłady bliski jest powodzeniu. Liczba zaskoczonych: zero. W efekcie Stoch skoczył tylko sto siedemnaście metrów, uzyskując koniec końców dwudziesty piąty wynik z rekompensatą rzędu dziewięć i osiem dziesiątych punktu za wiatr. Na Sedlakowych wybrykach przejechał się jak Zabłocki na mydle Tande, który skoczył zaskakujące sto dwanaście i pół metra. Przez moment ożyła w nas nadzieja, że może chociaż powtórzy ten swój wyczyn w konkursie…
Gdzieś tam szanowny pan Borek spoglądał dumnie przez okno swojego Batmobilu swojej wieżyczki, a w kąciku jego spierzchniętych ust malował się uśmieszek satysfakcji. Na dole, w wielkim skoczniowym garze, gotował Słowaków się los polskich skoczków.
W czołowej trójce znalazły się osobniki narodowości niemieckich i niemieckopodobnych, to jest Eisenbichler, Freitag i Kraft. Nie można tym Szwabom jakiegoś zakazu stadionowego dać czy coś?
Myślałam, że najgorsze miałam za sobą, bo co może być od marznięcia w norweskiej pizgawicy? Otóż spotkanie w pokoju Kubackiego po kolacji.
Z jękiem udałam się do busika.

* * *

– Dobre info jest takie – zaczął Kubacki, przechadzając się w tę i z powrotem po pokoju – że przejrzałem już zdjęcia podesłane przez Grzywę i są obiecujące. Złe jest takie, że sami sobie nie poradzimy i trzeba będzie zaangażować osobę trzecią.
Świetnie. Więcej półgłówków, którym może się przypadkiem ulać.
Próbowałam wyobrazić sobie reakcję Horngachera na wieść, że zamiast robić rzeczy pożyteczne, my robimy z siebie debili, udając, że znamy się na robocie detektywistycznej i szukamy poprzedniego trenera. Tak, myślę, że zdecydowanie przypadłoby mu go gustu podważanie jego autorytetu.
Nie wiem, czy Grumpy Cat gdzieś nad kominkiem ma rozwieszone jelenie rogi, ale po takich wieściach z pewnością czyjeś głowy by tam zawisły…
– …bo to skrajnie niebezpieczne. – O, zdaje się, że Sierściuch właśnie wypowiadał na głos moje myśli.
Kubacki już jednak kręcił głową z przeświadczeniem o własnym geniuszu wymalowanym na pysku.
– Ktoś musi zrobić analizę tych zdjęć, ktoś, kto się zna na tych wszystkich… fotoszopenach, czy czymś tam.
Wydałam z siebie zduszony okrzyk, który w rzeczywistości był niekontrolowanym atakiem śmiechu. Wszyscy spojrzeli na mnie jak na debila, a ja chrząknęłam i przeprosiłam pod nosem. Menda zwęziła oczy i już otwierała paszczę, żeby mnie z pewnością (w jego mniemaniu) obrazić, kiedy wtrąciła się Kerstin:
– Myślałam nad wujkiem… ale to rhyzykowne.
– No raczej – przyznał Kubacki sarkastycznym tonem, po czym pokręcił głową z politowaniem. – Nie, musimy znaleźć specjalistę, ale tutaj tego raczej nie zrobimy. – Zamilkł na chwilę i było to najcudowniejsze dziesięć sekund w ciągu tego dnia. – Dobra, jakoś to rozkminię. Jeśli w międzyczasie coś wam wpadnie do głowy, to dajcie znać.
Z ulgą pomyślałam o czymkolwiek, co będę mogła robić, a nie będzie wymagało oglądania gnomiej facjaty, ale ledwo wstaliśmy, a ten się oburzył:
– A wy dokąd?! – Łypał na nas „groźnie”. – Nie powiedziałem, że można iść.
– A kim ty jesteś, żebyś nam mówił, co mamy robić? – prychnął Sierściuch.
– SIAD!
Najwyraźniej na koty takie komendy działają, bo bez dalszych pretensji klapnął z powrotem na łóżko. Minę miał jednak taką, jakby planował, do których butów mu nasrać, jak tylko skończymy. Ja jednak pozostałam w pozycji stojącej.
– Pomyślałem sobie, że żeby nie kombinować jak koń pod górę… – Kto kombinuje? Że niby my? Absurd! – …to wymyślimy sobie hasło, żeby dać sobie znać, że po zawodach widzimy się u mnie. 
– Jakie to hasło? – spytałam od niechcenia.
Szwab ma słabe zwieracze.
Zapadła cisza. Wszyscy gapili się w tę niegrzeszącą inteligencją facjatę Kubackiego, który najwyraźniej spodziewał się z naszej strony jakieś aplauzu. Zamiast tego każdy z nas marszczył gębę, mrugając z nadzieją, że być może wymrugamy sobie ten debilizm sprzed twarzy.
– Mustaf, a matka zdrowa…? – spytał przeciągając sylaby Sierściuch.
Gnom westchnął z rezygnacją i wywrócił oczami.
– Jak jesteście bezguścia, to nic nie poradzę – skwitował z jadowitym uśmieszkiem na gębie. – W każdym razie to będzie nasz tajny kod. Wkrótce dam wam znać, czy coś wymyśliłem.
Byłam przeszczęśliwa, mogąc już opuścić jaskinię trolla pokój Mendy, ale w tym samym momencie zawibrowała moja komórka. Westchnęłam i będąc już na korytarzu, wyjęłam ją z kieszeni, przekonana, że Zniszczoł już skończył swoją sesję amorów z narzeczoną treningi i postanowił mi potruć dupsko wieczorem, co bym mogła znowu mieć koszmary, tym razem o rudych szczygłach. Odblokowałam ekran i aż mną potrzepało.

GRUMPY CAT: Spotkanie trenerów. Trzeba zapisywać.

Wydałam z siebie pełny frustracji warkot, ale zanim zdążyłam dobrze wejść do pokoju, przyszedł kolejny SMS:

GRUMPY CAT: Punkt 20:00. NIE SPÓŹNIJ SIĘ ZNOWU.

Zaczęłam googlować frazę: kraj + morderstwo + legalne. Okazało się, że nie ma dla mnie szczególnej nadziei, pozostała mi fałszywa tożsamość i ucieczka do Argentyny. 
Spotkanie trwało dwie godziny. Zważywszy na moje niewyspanie, ledwo je przeżyłam – co jakiś czas głowa sama mi spadała na notes, co spotykało się z nienawistnym spojrzeniami trenera. Grzesiek patrzył na to wszystko z niepokojem, a ten cały Doležal rzucał mi pełne współczucia spojrzenia. Ryzykowne było to jego sprzymierzanie się z wrogiem, bo z pewnością tak to właśnie mógł widzieć Horngacher, skoro Czech był jego pierwszym asystentem. Dużo gadali na temat przeszywania strojów i nowych butów, ogólnie nudy, więc kiedy cymbał nie patrzył, rysowałam sobie las na marginesie. Niestety, Grumpy Cat w pewnym momencie spojrzał na mój notes i dostał ataku szału, podczas którego wyzywał mnie od „bezużytecznych mamei” oraz „bezmózgich sprzątaczek”, na co ja nie reagowałam, rysując dalej. Człowiek się z czasem przyzwyczaja. Coś tam szwargolił bez sensu, a ja po niemiecku nie umiem, więc nie mogłabym go mieć bardziej w odbycie. Na koniec pochylił się nade mną i rzucił: Verstehst du?!, na co ja pokiwałam głową i w swoim lesie dorysowałam jeziorko. Po tej przyjemnej pogawędce spotkanie zostało uznane za zakończone.
Jedyny (mniejszy lub większy) pozytyw wyniesiony z tego meetingu to fakt powrotu Zniszczoła do Pucharu Świata na konkursy w Trondheim. Ziobera wysyłaliśmy do domu. Niech sobie chłopak pohebluje to i owo, może mu przejdzie nienawiść do świata.
Bezużyteczna mameja, też coś. A on kiedyś takiego Murańkę, na przykład, widział? Bo nie sądzę. 
Leżałam tak bezsensownie w nocy z gałami na wierzchu praktycznie, obawiając się, że ponownie spróbują udusić związać mnie węzłem małżeńskim z jakimś typiarzem, którego nie miałam wcale ochoty poznawać. Z braku innego zajęcia moje myśli zaczęły skręcać w (czasem niebezpiecznych) kierunkach… ale jeden z nich bardzo mi się spodobał. I to tak mi się spodobał, że zaczęłam sobie wszystko układać w głowie. Musiałam tylko bardzo wcześnie wstać… co, zważywszy na mój absolutnie beznadziejny przypadek bezsenności, nie wydawało się wcale trudne.


Mój budzik zadzwonił na dobrą chwilę przed szóstą. Przekląwszy moje życie i zasranego Szwaba po tysiąckroć, wygramoliłam się z łóżka. Upewniwszy się, że moja współlokatorka nadal śpi jak zabita, wyszłam na palcach na korytarz, a nim w dół do recepcji. Po kilku minutach otworzyłam w pokoju okno, wystawiając zewnętrzny termometr na kilka minut. Pokazał ujemną temperaturę. Pominę, że chciało urwać mi łeb, więc kolejny dzień skakania zapowiadał się wprost obiecująco. O szóstej obudziłam patałachów, wliczając w to trenerów. Po śniadaniu i rozgrzewce mieliśmy dużo wolnego. Wyruszyć na skocznię można było dopiero po obiedzie. Oczywiście nie obyło się bez typowego dla Grumpy Cata jojczenia na pogodę, na Hofera, na Sedlaka i na wszystkich świętych. Przy okazji znowu się nasłuchałam o sobie, że wszystko zrobiłam źle, chociaż od rana nie poprosił mnie absolutnie o nic. Wzruszyłam ramionami.
Już mieliśmy odjeżdżać, kiedy Horngacher, obmacawszy się po kurtce, ze zdumieniem odkrył:
– Telefon zostawiłem w pokoju. – Jego świńskie oczka powędrowały w moim kierunku. – Ty mi go przyniesiesz.
Zrobiłam skwaszoną minę, ale pobiegłam na górę. To się akurat świetnie złożyło…
Wróciłam dziesięć minut później, nasłuchałam się o tym, co mi tyle zajęło i wówczas ruszyliśmy.
Ledwośmy zdążyli zaparkować auto, Szwab dostał telefon, że zaplanowana na szesnastą seria próbna została odwołana. Decyzją jury konkurs został również przesunięty o pół godziny.
Jęknęliśmy, ale skoczkowie poszli się rozgrzewać, a ja razem ze Skrobotem i Kerstin ogarnialiśmy budkę. Kiedy nadszedł czas konkursu, przenieśli się pod odjazd.
Flagi łopotały jak szalone, no ale Hofer się uparł, to Hofer będzie miał, inaczej być nie mogło. Pierwszego makaroniarza Insama trzy razy ściągali, a gdzieś tam w wieżyczce Borek Sedlak śmiał się ze mściwą satysfakcją wypisaną na gębie. Zanim doszli do piątego Murańki, to trwało to prawie piętnaście minut. Ten zaś nikogo szczególnie nie zachwycił tym swoim tak zwanym „lotem” na sto siedemnaście i pół metra. Zasraniec Sedlak wygrywał.
Umierałam z nudów i zimna, i w sumie nie wiem, co było gorsze. 
Chyba tylko Krycha, która stała obok.
– Jak to było z tobą i Zniszczołem? – spytała, patrząc, jak Gregora Deschwandena po raz drugi ściągają z belki.
A tej się skąd to urwało?
– Co jak było? – burknęłam w szalik.
– No kiedy się rhozstaliście i w ogóle.
Skrzywiłam się, jakby mi kto cytrynę kazał lizać. Spojrzałam na nią jak na kretynkę, którą wówczas do złudzenia przypominała.
– Jak to kiedy? – odezwałam się i pewna nutka w moim głosie powinna była jej zasugerować, żeby jak najprędzej porzucić temat. – Jak go wysłali do domu. Co to za pytanie jest w ogóle?
Szwabka pokręciła głową.
– Chodziło mi o to, kiedy zerhwaliście.
Deschwanden właśnie też kręcił głową, schodząc z rozbiegu. Sto jedenaście i pół metra. Przydałby się taki Schlierenzauer, co by się na wizji po kasku popukał i może by ruszyło dziadzisko Hoferowe dupę, żeby odwołać ten cyrk nieśmieszny. Niestety, tym razem i on padł ofiarą złowieszczych zamiarów Spaślaka i nawet szczególnie tego nie skomentował.
Nabrałam mroźnego powietrza w płuca aż mnie zakłuło.
– NIE MOGŁAM Z NIM ZERWAĆ, BO Z NIM NIE BYŁAM.
Kryśka, trochę zaskoczona decybelami, otrząsła się nieznacznie. Wyglądała na skonfundowaną.
Sakuyamę Spaślak puścił dość szybko i trafił z tym jak kulą w płot, bo ten wybulił jakieś marne sto piętnaście metrów i cześć pieśni. Jako że dobrego wiatru było jak na lekarstwo, to szybko wepchnął na belkę Aune, tego, co to niby problemy z błędnikiem ma. Najwyraźniej jednak norweskie huragany mu niestraszne, bo jako pierwszy przekroczył punkt K, lądując z gracją na sto dwudziestym szóstym metrze. Aj, jak musiał zgrzytać Spaślak w budce…
– Skąd tobie takie pomysły przychodzą do łba? – warknęłam.
Ja i Zniszczoł parą. Tak, tak… równie realistyczne jak mój udawany związek z Mendą.
Czy tak właśnie rodzą się durne fanfikszyny?
– Nooo… nie wiem – odparła zbita z tropu Krycha. – Bo się tak dobrze znacie i często byliście rhazem w pokoju…
Wywróciłam oczami. Ville Larinto skoczył właśnie sto dwadzieścia i pół metra.
– Bo jesteśmy przyjaciółmi, Krycha – odparłam, używając całej swojej mocy, by nie wdeptać ją w śnieg na miejscu. – Przyjaciele dobrze się znają i dogadują. Chociaż u nas to kwestia sporna. – Zasadniczo nasza umowa polegała na tym, że on był irytująco radosnym szczygłem, a ja starałam się go nie uszkadzać… zbyt często. – I tylko z nim dostawałam pokoje, bo wyobraź sobie mnie na przykład z Kubackim. Nikt nie ma tyle hajsu, żeby szkody pokrywać co tydzień.
Krycha się zaśmiała, a ja liczyłam, że temat został zamknięty.
Johann Andre Forfang pobudził nas trochę do życia swoim skokiem na sto trzydzieści dwa metry. Następny, który tak daleko, a nawet dalej, poleciał, był Markus Schiffner, bo on wygrzmocił sto trzydzieści siedem i pół. Ten sam wynik kilkanaście minut później osiągnął nasz stary poczciwy Stefek Hula Kryształowa Kula. Nawet Ziober nas szczególnie nie zhańbił, bo skoczył sto trzydzieści jeden metrów i zakwalifikował się już do drugiej serii wraz z pięcioma innymi nartonogimi.
Pech chciał, że na tym etapie konkurs trwał już godzinę, a skoczków wystąpiło zaledwie dwudziestu sześciu. W takim tempie to by dzieci Zniszczoła zdążyły zdać maturę, a oni dalej by próbowali ciągnąć ten cyrk. I nawet by do końca pierwszej serii nie doszli. Jednak skoczne show mściwego Borka musiało trwać.
– Czyli cieszysz się ze ślubu Olka, tak? – wyskoczyła znowu Krycha jak filip z konopi.
Eee…
– KONIEC! ODWOŁANE!
Głos Grześka po raz kolejny uratował dzień, bo dzięki ogólnemu zamieszaniu moja odpowiedź na pytanie stała się nieważna. Wszyscy zaczęli się zbierać, chociaż kibice z minami niewydarzonymi akurat, a ja byłam najszczęśliwsza pod słońcem, że tego kabaretu powietrznego nastąpił zasłużony koniec.
W ten sposób zakończył się etap Rowera w Lillehammer.
No... prawie.
Było już dobrze po kolacji, leżałyśmy z Krychą w łóżkach, marząc, by wreszcie wyjechać z tej Norwegii zasranej. Pod kołderką wszystkie problemy magicznie znikały – szkoda jednak, że tylko na jakieś osiem godzin. Rozpaczałam już w duchu nad kolejną wizją bezsennej nocy, gdy nagle ciszę w hotelu przerwał wrzask:
– TY!
Na mojej gębie niekontrolowanie pojawił się wyszczerz. 
Krycha spojrzała na mnie z niepokojem, ale zanim Szwab wlazł, zdążyłam zmienić wyraz twarzy. Nasze drzwi walnęły z impetem o ścianę. Horngacher był na pysku czerwony jak pomidor i dyszał jak koń zaprzęgowy po mistrzostwach świata, świdrując mnie swoimi małymi szwabskimi oczkami. 
Zamrugałam niewinnie.
– Tak?
– CO TY ZROBIŁAŚ Z MOIMI RZECZAMI?!
– Jakimi rzeczami? – spytałam, mrugając dalej.
Podziałało jak płachta na byka.
– JAK JA TERAZ… zasrana umowa… – Wymamrotał coś pod nosem po niemiecku, po czym znowu spojrzał na mnie z chęcią mordy wypisaną na szpetnym pysku. – ZAPŁACISZ MI ZA TO, GŁUPIA KOBIETO!
– Ale za co?
W odpowiedzi otrzymałam tylko głośne warknięcie, a potem głośne zatrzaśnięcie drzwi.
Krycha spojrzała na mnie z przerażeniem na gębie, a ja z zadowoleniem założyłam ręce za głowę i wyszczerzyłam się sama do siebie.
– Co mu zrobiłaś?
– Powiedzmy, że… – Zastanowiłam się, jak to ubrać w słowa. – Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie.
No cóż, jak ktoś wprowadza sztywne zasady i stara się mi pokazać, że do nich nie pasuję, to odpowiadam pięknym za nadobne. A tak się składa, że mokre ubrania wyrzucone za okno w mróz nie do końca są elastyczne, co nie?
Na to pytanie w tej chwili odpowiedź najlepiej zna sam pan wielmożny trener polskich skoczków narciarskich, Stefan Horngacher, Szwabiskiem zwany.
W Trondheim czekały mnie tylko dwie rzeczy: niechybna śmierć i powrót Zniszczoła. Z dwojga złego towarzystwo rudego dekla wydawało się zdecydowanie lepszą opcją. I tej myśli trzymałam się kurczowo, kiedy moje oczy niechcący się zamknęły, wpychając mnie na nowo przed ołtarz.
Niech mnie ktoś uratuje, zanim będą straty w ludziach.




Kilka lat temu powiedziałam mojej kochanej Oli (ElusivE_ArtisT; pozdrawiam, choć jestem pewna, że nigdy tego nie przeczyta), że „napiszę Tośkowych 2, choćby mi miało to zająć 10 lat!”. Jest to zabawne, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że prolog został opublikowany w grudniu 2016, więc pisałam tę opowieść ponad sześć lat.
Nie sądzę, by interesowało Was, co się ze mną działo w tym czasie, ale nie zawsze były to dobre rzeczy. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że były to głównie złe rzeczy. Faktem pozostaje jednak to, że zawsze miałam Tośkowych gdzieś z tyłu głowy i to, że chcę ich dokończyć, bo na to zasłużyli.

Tośkowi wracają. Tym razem na dobre. Skąd wiem? Stąd, że już napisałam do końca wszystkie rozdziały. Ostatecznie jeden wyrzuciłam, ale myślę, że wyszło to na plus dla całości. Wracają inni. Być może nie będą już przypominać tych Tośkowych, których znacie, ale przyznam, że bardzo trudno wchodziło się w głowę dwudziestotrzyletniej, wkurzonej na świat Tośki mojej skromnej dwudziestodziewięcioletnej osobie, która czuje się jak babulinka. Mam nadzieję, że choćby z sentymentu zostaniecie do końca.

Nie spodziewam się tłumów. Prawdę mówiąc, będę w szoku, jeśli ktokolwiek przypomni sobie o tym zakątku internetu. Wszyscy moi czytelnicy zdążyli dorosnąć, znudzić się być może „opkami” (choć mam nadzieję, że Tośkowi nigdy nie zasługiwali na to pejoratywne miano). Niemniej robię to dla siebie. Dlatego, że obiecałam to sobie.

Będę jednak niezmiernie zaszczycona, jeśli ktokolwiek zechce mi towarzyszyć w tej podróży.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz