20 maja, 2023

16. Sztuka spadania

 

A póki co, dziwi mnie to
Że mimo tych łez
Dobrze mi jest
Przecież i tak czaru mi brak
A na drugie mam
Królowa dram
Królowa dram

 
 
No i przyszedł dzień D.
Jak Do Dupy.
Tak naprawdę do samego końca, jeszcze poprzedniego wieczora, wmawiałam sobie, że to tylko jakaś chora symulacja, zaraz się obudzę i nigdzie nie będę musiała iść, ale rzeczywistość jak zwykle okazała się brutal end full of zasadzkas. Poranek nadszedł. Nie nastała apokalipsa. Jako że dałam obu szczygłom słowo, że przyjdę, to w dzień imprezy nie wypadało zrezygnować. Nawet dla kretynów spędziłam kilka godzin na oglądaniu filmów instruktażowych do makijażu, żeby tę swoją starą gębę jakoś wygładziować i nie narobić wstydu, ale co z tego wyjdzie, tego nie mogłam zagwarantować.
Z ciężkim westchnieniem zwlekłam się z łóżka koło ósmej i zaczęłam ten dzień od śniadania, ale niezbyt obfitego, co by z nadmiaru słodkopierdzenia nie puścić pawia. Pewnie oberwałoby się Skrobotowi, a szkoda garnituru. Żułam więc kanapkę z ponurą miną, sprawdzając co chwilę telefon, ale nic ciekawego się nie pojawiało w internetach. O Treinerze nadal cisza. Nikt nie pisał, nikt nie dzwonił, nie dawał znaku życia… a może po prostu wreszcie wszystko wracało do normy i normą tą było niezawracanie mi dupska o każdej porze dnia i nocy. Po części była to miła odmiana, ale jednocześnie bywały momenty, gdy nie wiedziałam, co zrobić z rękami. Możesz je sobie wsadzić tam, gdzie słońce nie dochodzi – usłyszałam znienacka głos Mendy w głowie. Ten to zawsze poratuje jakąś złotą radą. Możesz opuścić Kubackiego, ale Kubacki nigdy nie opuści ciebie. Aczkolwiek w sprawach matrymonialnych lepiej się go nie radzić, bo oni z Martką-nartką mają jakiś specjalny układ. Nikt zdrowy na umyśle nie chciałby się z nim hajtać.
Potem wzięłam prysznic, z którym wiązałam spore nadzieje na wypłukanie z siebie niechęci. Niestety, nawet najwyższa temperatura ich ze mnie nie odparowała, nie wywołała lepszego krążenia i nie zapewniła większej dawki energii. W takich sytuacjach zwykle bym sobie ponarzekała, Mustaf rzuciłby jakiś obrzydliwy komentarz, więc mogłabym na niego krzyknąć, Zniszczoł zażartowałby durnowato i dostał bęcki, a humor od razu by się poprawił. Tym razem jednego miałam znosić, a drugiego oglądać z daleka, zmuszona więc byłam opracować lepszą strategię. Starałam się znaleźć pozytywy całej sytuacji, ale to naprawdę nie dla kogoś mojego pokroju. Niezaprzeczalnym plusem było jedzenie – nie do końca darmowe, ale jakieś zawsze. Tort pewnie będzie miał masę cukrową na wierzchu, zatem nie był żadnym pocieszeniem. Cała nadzieja w lodach na deser i frytkach na ciepłą kolację…
Po prysznicu siedziałam chwilę z turbanem na głowie, oglądając durne filmiki na YouTubie, po czym zabrałam się za suszenie włosów. Kiedy skończyłam te fascynujące czynności, była dopiero dziesiąta. Skrobot miał przyjechać o dwunastej, ślub miał się rozpocząć o czternastej. Westchnęłam ciężko i obróciłam się na plecy na kanapie, gapiąc się w poszarzały sufit. Kiedyś ścigałabym wszystkie te pająki z odkurzaczem, ale zmieniłam motto na: Żyj i daj żyć innym (*nie dotyczy nielotów), więc pozwalałam im mieszkać ze mną na krzywy ryj. Teraz to i tak będą moi jedyni towarzysze. Chciałam być dobrą współlokatorką.
Przymknęłam oczy.
Wytrzymasz, Socha, bo jesteś badass motherfucker.
Ta.
Po kilku minutach zerwałam się na równe nogi, by z dna szafy wygrzebać tamtą pamiętną kosmetyczkę z pamiętnego Kulm, kiedy wszystkie żony, matki i kochanki zrobiły ze mnie… coś w miarę ładnego. Nie byłam pewna, czy te mazidła były jeszcze zdatne do użytku, ale gdybym dostała reakcji alergicznej, miałabym wymówkę, by wcześniej opuścić imprezę. Starając się przypomnieć sobie cokolwiek z kilku godzin instruktaży makijażowych, zaczęłam smarować gębę podkładem, potem jakiś korektor (choć mojego spierdolenia nie przykrył), brązowy cień do oczu, tusz do rzęs, puder, róż i bordowa pomadka. Spędziłam nad nią naprawdę sporo czasu, kilka razy poprawiałam, ale ostatecznie ten element pacykowania wyszedł mi najlepiej (a wszystkie YouTuberki mówiły, że jest najtrudniejszy; najwyraźniej jestem po prostu bardzo uzdolniona). Przeglądałam się w lusterku, nie mogąc się nadziwić, że moje usta wyglądają tak zajebiście, ale potem sobie uświadomiłam, że przypominam papugę gapiącą się w swoje odbicie i przestałam.
Następnym etapem była fryzura. Bardzo szybko pożałowałam takiej kolejności, bo żeby upiąć kok na frotce (również pamiątka z Kulm), spociłam się i poczułam to również na mordzie. Ostatecznie stwierdziłam, że mogło być gorzej i nie poprawiałam mojego misternego malowidła na ryju. Zeszło na to tylko jakieś trzydzieści wsuwek, ale koniec końców coś w tylu koka stanęło na czubku mojego łba i nawet trzymało się w miejscu, więc mogłam ogłosić sukces.
I wówczas prawie do zawału doprowadził mnie dzwonek do drzwi. Punktualny był skurczybyk.
Otworzyłam drzwi i zanim nartopuc zdążył przemówić, odezwałam się:
– Nie komentuj.
– Ale ja chciałem…
– Po prostu nie komentuj.
Jeszcze chciał burak protestować, ale mój morderczy wzrok przekonał go do szybkiego rozważenia dostępnych opcji. Na swoje szczęście wybrał dobrą, więc bez rozlewu krwi wpuściłam go do środka.
– Jak chcesz coś do picia albo jedzenia, to sobie zrób. – Po tych słowach skierowałam się do salonu, żeby posprzątać bajzel, którego narobiłam.
Skrobot, jeśli był zaskoczony moją bezpośredniością, nie dał tego po sobie poznać i podreptał do kuchni. Po kilkunastu sekundach usłyszałam szum grzejącego się czajnika elektrycznego.
Zanim upchnęłam kuferek z Kulm w jego jedynym słusznym miejscu, to jest kącie do zapomnienia, jeszcze raz przejrzałam się w lusterku i przetarłam zęby palcem, bo odbiła mi się szminka. Może to starał mi się przekazać Skrobot, kto go tam wie. Lepiej, że tego nie zrobił, bo nie ręczyłam za siebie tego dnia. Dołączyłam do niego w kuchni, żeby zrobić sobie ostatnią kanapkę i czułam, jak się cymbał lampi.
– Czego się gapisz jak dupa w sedes?! – warknęłam w końcu.
Przez chwilę miał strach w oczach. Ja może i… zmiękłam, ale gen wojowniczki nie został ze mnie wyrugowany. Strzeżcie się, wrogowie dziedziczki.
– Nic, ja tylko… sama to wszystko zrobiłaś? – Pokazał palcem na łeb i twarz, upijając łyk kawy.
Człowiek dla bliźniego kupuje takie obrzydliwe artykuły i dostaje coś takiego w zamian.
Wywróciłam oczami i wróciłam do nakładania warzyw na kanapkę.
– Nie, święty Walenty przyszedł i wystroił mnie jak szczura na otwarcie kanału – odwarknęłam.
Byłam już głodna i zmęczona, chociaż nawet nie dotarliśmy do kościoła, a ten dręczył mnie pytaniami z dupy.
– Chcesz mi powiedzieć, że wątpisz w moje zdolności manualne?
– Nie, nie, broń Boże, po prostu sądziłem, że…
– No co sądziłeś, Kamilku, opowiedz mi.
– O, Kamilku, tak mi jeszcze nie mówiłaś…
– Ty mnie za słówka nie łap, jełopie, tylko na temat odpowiadaj.
Westchnął głęboko.
– No po prostu myślałem, że naprawdę przyjdziesz w dresach i trampkach, dlatego spakowałem podobny strój na wszelki wypadek.
Odwróciłam głowę znad zlewu, nad którym zamierzałam spożyć moją kanapkę jak najprawdziwszy wieprz i… gapiłam się na Skrobota jak na objawienie boskie. A przecież nawet głupi wie, że to tylko nartopuc jest.
Zamrugałam bardzo elokwentnie.
– No i, wiesz, przyda się na powrót na następny dzień – dodał ze swoim firmowym szczygłowatym uśmiechem numer dziesięć.
Nadal gapiłam się na niego jak na święty obrazek aż się otrząsnęłam i w końcu wrócił mi głos.
– Wcale nie jest powiedziane, że nie założę dresów – odparłam, starając się odzyskać rezon. – Jeszcze jestem w domowych ciuchach.
Skrobot spojrzał na mnie z politowaniem.
– Dla dresów byś się nie stroiła jak prezes Apollo na sesję zdjęciową na stronę PZN-u.
Zaczęłam w końcu jeść tę kanapkę, bo jeszcze trzeba było umyć zęby i z pewnością poprawić pomadkę, ale musiałam się zgodzić z serwismenem naszym narodowym. Dla dresów to bym nawet włosów nie uczesała, nie mówiąc o robieniu faktycznej fryzury.
– Dobra tam, dobra, już się nie wymądrzaj…
– Ty w ogóle nie doceniasz mojego sprytu…

 
Jak już skończyłam toczyć rozmowę na mieliznę intelektualną prowadzącą, poszłam umyć zęby i poprawić pomadkę. Potem wreszcie włożyłam chabrową sukienkę, którą miałam w szafie od wesela kuzynki Ani, zawiesiłam na szyi i w uszach jakąś losową, tandetną biżuterię, wyjęłam z szafy marynarkę i położyłam prezent na stole. Koło trzynastej dwadzieścia wyszliśmy ze Skrobotem z mieszkania, ja z jakimś ustrojstwem, co się zwie kopertówką, pod pachą, on z debilnym wyszczerzem japy. Oboje stwierdziliśmy, że nie będziemy walić sake, więc nie skorzystaliśmy z oferty przewozu na koszt Zniszczoła.
Pod kościołem zaparkowaliśmy o trzynastej czterdzieści pięć. Zostawiliśmy prezenty w bagażniku i zaszliśmy pod drzwi.
Przed wejściem zgromadził się już spory tłum. Być może Rudzielec kiedyś mi wspominał o liczbie zaplanowanych gości, ale w pewnym momencie odcinałam jego głos, bo inaczej bym eksplodowała. Wystarczyło mi, że szczygiełkowaty był i przed zaręczynami. Większości tej hołoty, siłą rzeczy, nie znałam, co wcale nie dodawało mi otuchy. Skrobot był moją jedyną ostoją w całym tym weselnym bajzlu.
…a przynajmniej tak mi się wydawało, dopóki z tłumu nie wyłonił się głos:
– Nie wierzę! WIEDŹMA PRZYSZŁA!
– TOŚKA, HEEEEJ, TU JESTEŚMY!
Oczywiście ani Kubacki, ani Titus nie zaprzątali sobie głowy tym, że stojące po drugiej stronie zgromadzenie rodziny panny młodej spojrzało na nas, jakbyśmy byli niespełna rozumu. Ułomy machały do nas razem z Krychą, Sierściuchem i Biegunem, jakbym miała Boeingiem tu awaryjnie wylądować, a nie po ludzku podejść. Za nimi stali Stochowie, Murańkowie (Klemens już klepał wszystkich po plecach, pytając, o co chodzi), Żyłowie z dzieciarnią, Skrobot Starszy z dziewczyną i reszta sztabu, w którym rozpoznałam Grześka Sobczyka, Zbyszka Klimowskiego, Łukasza Gębalę i paru patałachów, których miałam wątpliwą przyjemność poznać przez ostatnie dwa lata. Kiedy tylko się znaleźliśmy w zasięgu ich rąk, Kryśka rzuciła mi się na szyję cała szczęśliwa, jakbym jej co obiecała. A było przecież dokładnie odwrotnie.
– Grzywa mówił, że… – zaczął Sierściuch.
– Wiem, wiem, zmieniłam zdanie w ostatniej chwili – przerwałam mu, żeby szybko uciąć temat. – Tak mnie prosił, że nie mogłam jełopowi odmówić, bo by się przecież popłakał. – Wywróciłam oczami, mając nadzieję, że mój one man show wyszedł wiarygodnie.
Kilka osób się zaśmiało, więc mogłam to uznać za odpowiedź twierdzącą.
– A czemu z nim? – Kubacki pokazał na stojącego za mną Skrobota.
Odnotowałam w myślach, żeby potem w tańcu odpłacić się Mendzie za wiedźmę.
Wzruszyłam ramionami.
– Komuś trzeba było spierdolić wieczór i tym razem wypadło na niego.
Krycha, nadal cała uradowana, poklepała mnie po plecach.
– Nic się nie bój, w rhazie czego cię przygarhniemy – powiedziała tonem, który miał być pokrzepiający, ale wyszedł… nie do końca uprzejmie.
Czy oni naprawdę uważali, że Skrobot może mnie porzucić w trakcie imprezy? I jeśli tak, to miałaby to być jego wina czy moja?
– Obu ich przyjmiemy – oburzył się Titus. – To będzie nasza ekipa weselna!
Spiorunowałam Miętusa wzrokiem.
– Oboje.
Krzysztof zamrugał.
– Ale że co?
Już miałam odpowiedzieć, ale Skrobot poklepał mnie ze współczuciem po ramieniu i tylko wypuściłam ze świstem powietrze z ust.
– Po alkoholu będzie jeszcze lepiej – odezwał się niepytany Kubacki z jadowitym uśmiechem, przez który obudziła się we mnie uśpiona od dawna agresja.
Ale teraz to bym nie mogła jego lila pod okiem zwalić na wypadek przy pracy. Musiałam nad sobą panować.
Rozmawialiśmy w swoim gronie jeszcze przez kilka minut. Pytałam, co tam się działo u jełopów i jak im się żyje beze mnie, bo z pewnością tragicznie, ale wydawali się zadowoleni z życia. Może Szwabisko się uspokoiło, odkąd odeszłam. On nigdy nie krył się z tym, że byłam wrzodem na jego zadzie. Przestaliśmy gadać, kiedy Krycha zaczęła mnie napierdalać w ramię rękami, jakby sobie bonga znalazła, bo na parking właśnie podjechała biała limuzyna ozdobiona białymi balonami i wstążkami.
Osobiście nie podzielałam jej entuzjazmu, za to byłam gotowa brutalnie się odpłacić.
Biegun podbiegł do auta, z którego wysiadły trzy osoby. Jedna, siedząca z przodu, popędziła pokracznie na szpilkach do tylnych drzwi, które otworzyła. Po chwili ze środka wyłoniło się białe. Dużo białego. Agata miała na sobie prawdopodobnie jakieś dwadzieścia kilo tiulu w sześćdziesięciu warstwach. Całe szczęście, że była ciepła pogoda i mało wiało, bo jestem pewna, że wiatr mógłby ją przypadkiem zdmuchnąć, a przynajmniej porwać jej długi, misternie utkany, koronkowy welon.
Co by nie mówić, brzydko nie wyglądała.
Biegun już stał obok drugich tylnych drzwi i świadczył Zniszczołowi, na razie w gramoleniu się z auta. Rudzielec nie potrzebował aż tak złożonej asysty, bo miał na sobie tylko klasyczny czarny garnitur, choć z daleka było widać, że nie był kupiony w pierwszym lepszym lumpeksie. Za hajs PZN-u baluj. Pod szyją miał czarną, aksamitną muchę.
Para młoda spotkała się przed maską limuzyny i wzięła się pod rękę. Bardzo nie chciałam napotkać wzroku Rudego, więc gdy stanął obok, wbiłam oczy w chodnik. Ach, tak, ta kostka brukowa była niesamowicie interesująca. A te kolory!
Goście wsypali się do środka. Zajęliśmy z ekipą weselną jakieś ławki bardzo na uboczu, byle tylko się wtopić w tło i nie rzucać się w oczy. Ja to zajęłam miejsce w takim cieniu, że sama się zastanawiałam, czy w ogóle jestem w tym kościele. Dzięki temu miałam pewność, że Zniszczoł nie rzuci mi jakiegoś szczygiełkowatego spojrzenia. Nie, żeby miał do tego teraz głowę, ale lepiej nie ryzykować.
Kiedy przechodził obok, przyjrzałam się jego garniturowi, który musiał kosztować małą fortunę. Tak to jest, jak się ma sugar daddych w postaci sponsorów, nieważne jak głupich. Gdy widziałam go jeszcze z przodu, ten materiał coś… w sumie to… nie no, nie, na pewno nie… nieważne.
Msza jak msza. Dużo pierdolenia o miłości, dużo płakania matek w pierwszych ławkach. Jeszcze tylko powiesić się na węźle małżeńskim i tragedia gotowa. W pewnym momencie przysnęłam z głową na ramieniu Skrobota, więc ten szturchnął mnie, kiedy chrapnęłam, ściągając na siebie uwagę kilku ciotek siedzących przed nami. Potem zaburczało mi w brzuchu, na co mój szanowny partner spojrzał na mnie pytająco, a ja tylko wzruszyłam ramionami. Nudne eventy sprawiają, że szybko głodnieję.
Jak już wszyscy zmarnowali miedź i ryż, przetransportowaliśmy się do sali weselnej. To znaczy ja ze Skrobotem jechaliśmy osobno, ale wiedzieliśmy gdzie. Gdy odjeżdżaliśmy, spojrzałam przez ramię na gości honorowych dzisiejszej imprezy, jak odbierali prezenty i życzenia od osób, które nie były zaproszone. Towarzyszyła im dwójka świadków.
Wykosztował się Rudzielec, bo sala była przestronna i przystrojona ze smakiem. Pośrodku ciągu stołów wyróżnione były dwa miejsca, przy których krzesła były ubrane w białą tkaninę i taka sama wisiała za nimi na ścianie. Przyczepiony do niej był napis Sto lat młodej parze!, jakieś kwiatki i inne styropianowe gołąbki. Na widok tej wystawy przewróciło mi się w żołądku. Znaleźliśmy swoje miejsca ze Skrobotem – całe szczęście blisko moich oswojonych jełopów, żebym nie musiała się stresować, że ktoś obcy patrzy, jak jem. Przyjrzałam się pozostałym miejscom i tylko moja kartka była ręcznie podpisana. Reszta była drukowana.
Coś ścisnęło mnie w klacie. To na pewno przez ten głód.
DJ przeciągał przywitanie tak długo, jak mógł i miałam ochotę podejść do jego konsolety, żeby mu ręcznie wytłumaczyć, że niektórzy są głodni. Bardzo żałowałam, że zabrałam szpilki, a nie traperki, bo traperki miały większą siłę przebicia. Potem nastąpił kolejny nudny i długi do porzygu stały fragment zabawy, to jest składanie życzeń. Nie wiem, kto był bardziej zmęczony – goście czy gospodarze. Stałam więc jak cymbał razem ze Skrobotem, słuchając trajkotania Titusa za plecami, i dopiero gdy kolejka przede mną zmniejszyła się do trzech osób, dotarło do mnie, że chcę wiać.
Ja wcale nie chcę im niczego życzyć. Ani dawać prezentu. Ani całować w policzki, FUJ!
Nieubłagane jednak w końcu nadeszło. Zanim się zorientowałam, stałam twarzą w twarz z Agatą, która miała wieszak w gębie zamiast uśmiechu. Podziwiam. Z bliska mogłam się przyjrzeć, jak misterny był jej makijaż (i jak żałośnie prostacko przy nim wyglądał mój), a fryzura staranna. Jej dekolt i ręce świeciły się od brokatu.
– Eeee… yyy…
Tak, kurwa, Socha, zajebiście elokwentna jesteś, nie ma co.
Ku mojemu zaskoczeniu, Agata zachichotała.
– Nie musisz składać wymyślnych życzeń – powiedziała cicho, niemal na ucho. – Tego nikt nie sprawdza!
Próbowałam się uśmiechnąć, ale pewnie znowu przypominałam ratlerka z zatwardzeniem.
– W takim razie wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia! – zawołałam głosem, który nie brzmiał jak mój.
Udałyśmy, że całujemy się w policzki (najbardziej pojebany zwyczaj, jaki znam), po czym przekazałam jej kopertę z moją krwawicą i kwiaty, a ona z gracją je zaakceptowała i podziękowała. Po tym manewrze zamieniliśmy się ze Skrobotem miejscami i wtedy do mnie dotarło, że dopiero teraz miałam przejebane.
Te wielkie niebieskie ślepia już się we mnie wgapiały, a na pysku rozciągał się szczygłowaty uśmiech. Zaczęłam podziwiać balony i kwiaty, którymi przystrojona była sala…
– Gdyby nie ludzie, to bym cię teraz wytarmosił – powiedział półgębkiem.
Wystrzeliłam głową w górę.
– Po moim trupie!
Zniszczoł zaśmiał się serdecznie. Zabijcie ich, zanim złożą jaja!
Zza pleców wyciągnęłam niewielkie pudełko owinięte w papier ze ślubnym motywem (czyli biały z jakimiś chmurami i złączonymi obrączkami tu i tam) i kokardką na wierzchu. Teraz już nie było odwrotu. Westchnęłam ciężko.
– To nie jest jakiś zajeb… bardzo wyszukany prezent. Miałam trochę mało czasu, z własnej winy oczywiście, ale starałam się, żeby było od… ekhem, serca czy jakiegoś organu innego niż jelito i…
– Przecież wcale nie musiała…
– Cicho, ja teraz gadam!
Ku mojemu zaskoczeniu, Rudzielec zachichotał ze ściągniętymi ustami, jakby ledwo powstrzymywał zaciesz.
– W każdym razie bardzo możliwe, że potem będziesz potrzebował specjalisty, ale… pomyślałam, że może wam się spodobać. Ręcznie robiony. W pewnym sensie.
Zniszczoł wziął ode mnie pakunek, przyglądając mu się z zaciekawieniem, ale i nabożną czcią. Miałam ochotę wywrócić oczami.
– No i… wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. Czy coś tam.
Po tych słowach Rudy rzucił mi się na szyję bez ostrzeżenia i wyściskał jak niedźwiedź, teraz już nie zważając na świadków. Trochę stłamszona i niepewna, co zrobić, wyciągnęłam dłonie, by poklepać go po plecach. Ale nawet jak na niego ten przytulas trwał bardzo długo. Z braku laku wyciągnęłam ręce dalej, obejmując nimi większą przestrzeń jego pleców. Mimo kościstej budowy ciała, był zaskakująco miękki. Może to przez ten jego garniak…
Borze, jak niezręcznie.
W końcu mnie puścił, ale nadal się szczerzył. Posłałam mu coś na kształt uśmiechu i wreszcie przestałam zajmować kolejkę. Gdy wracaliśmy do stołu, Skrobot patrzył na mnie pytająco, a ja tylko wzruszyłam ramionami. Zniszczoł po prostu bardzo długo mnie nie widział, może się stęsknił? Skąd ja mam wiedzieć, co mu chodzi po tym rudym wszarzu? Może i znaliśmy się długo, ale czytać w myślach mu nie umiałam.
Dopiero jakieś pół godziny później stoły się zapełniły, a na nich wylądował rosół. Można powiedzieć, że praktycznie wypiłam go jednym haustem, a zaraz potem byłam gotowa na drugie danie. Rzeczy jasna, gnom ogrodowy z Szaflar się wywodzący ciągle komentował, że „jem jak świnia”, ale to nie ja hodowałam jakąś szczecinę na brodzie, która upodabniała mnie to najbrzydszych ozdób zewnętrznych, więc jego komentarze mnie nie ruszały. No prawie. Tak długo kłapał ozorem, że rzuciłam mu kulką ziela angielskiego między oczy, wywołując salwę śmiechu naszego zgromadzenia. Doszła ona do stolika pary młodej, skąd Zniszczoł znowu posłał mi szeroki uśmiech znad swojego kotleta.
Po jedzeniu wyciągnęłam się na krześle, wywalając bebech i klepiąc się po nim z czułością. Miałam nadzieję, że dadzą nam spokój, a ja będę mogła znaleźć sobie miejsce do poobiedniej drzemki, ale wówczas DJ zmienił cichą muzykę w tle na jakiś głośniejszy beat.
– Zapraszam wszystkich na parkiet na pierwszy taniec młodej pary!
Wywróciłam oczami.
– Ja nie mam siły się podnosić – jęknęłam.
– Było tyle nie żreć – odezwał się Wiewiór, wstając z miejsca.
Zwęziłam niebezpiecznie oczy.
– Przecież ty wsunąłeś dwa razy więcej niż ja!
– Ale ja mam pojemniejszy żołądek! – Wyszczerzył się do mnie zadowolony z siebie.
Westchnęłam, ale pociągnięta za rękę przez Skrobota, podeszłam do kółka, które goście zdążyli uformować na środku parkietu. Ciekawa byłam, ile z naszych lekcji Zniszczoł zapamiętał, ale zważywszy na fakt, że nie zrobiliśmy nigdy żadnych postępów, obawiałam się, że znam odpowiedź. Przez moment myślałam nawet, czy nie podejść do fotografa-kamerzysty i nie powiedzieć mu, żeby nie nagrywał, ale z drugiej strony – im więcej kompromitujących materiałów, tym lepiej dla mnie.
– No, no – odezwał się stojący po mojej lewej stronie Sierściuch. Elegancki był dzisiaj jak model Kelwina Klauna, czy jak mu tam. – Minęły dwie godziny od początku imprezy, a ty nie odstawiłaś żadnej szopki.
– Jeszcze – zaznaczyłam z palcem w górze, gapiąc się na ustawiających się i chichoczących nerwowo Zniszczołów.
O kurwa, Zniszczołowie właśnie stali się rzeczywistością. Tylko trochę inną, niż Kubacki wstępnie założył.
– Masz jakiś teatrzyk w zanadrzu? – spytał kolega Maciej, nie odrywając wzroku od pary młodej.
– Wątpisz w moją dramogenność?
Spojrzałam na Kota wyzywająco, a ten się zaśmiał.
– Ja? Wątpić? W ciebie? W życiu żyjącym.
Sprzedałam mu niezbyt subtelny cios w żebra i z ledwością powstrzymał głośne stęknięcie. Skrobot pokręcił głową z uśmiechem. No dobra, może powinnam była użyć mniejszej siły. Nie potrzeba nam tragedii na tej imprezie. Jeszcze potem Zniszczoł się popłacze i obrazi i co ja zrobię?
– Gdybym chciała, mogłabym rozwalić całe to przedsięwzięcie – dodałam, wypinając klatę dumnie. – Zniszczoł zdążyłby się rozwieść przed północą.
Z wielkiego głośnika popłynęły pierwsze taktyki muzyki. Coś zakąsało mnie w ucho. Jakaś myśl, krótka jak błysk.
Na mordzie gębie Sierściucha pojawił się zawadiacki uśmiech, który nie bardzo zrozumiałam w tym kontekście. Gapił się na mnie, jakby na moim pysku wyświetlały się napisy do filmu czy coś.
– Co?
Kot pokręcił głową i machnął ręką.
Kiedy skierowałam oczy na środek parkietu, wreszcie uderzyła mnie rzeczywistość – znałam tę piosenkę. Oczywiście, że ją znałam. Musiałabym przejść lobotomię, żeby ją zapomnieć.
W sali rozbrzmiewało True Colors w wykonaniu Justina Timberlake’a i Anny Kendrick.
Nasza piosenka. UŻYŁ NASZEJ PIOSENKI NA ŚLUBIE Z TĄ… OSOBĄ. TA ZNIEWAGA KRWI WYMAGA!
Założyłam ręce na piersi i odwróciłam głowę, nie zamierzając dłużej oglądać tego teatrzyku. Ja przepraszam, ale nie przypominam sobie, żeby dawała swoje pozwoleństwo na użycie tego utworu dla celów publicznych! Myślałam, że cymbał rozumiał wagę tego dzieła, ale najwyraźniej trzeba mu wszystko zapisywać, bo inaczej łeb z dupą pomyli! W związku z tym nie interesowało mnie, co działo się na parkiecie. Było siedzieć w domu, jak zamierzałam, a nie! Dałam się pajacowi namówić i co mi z tego przyszło? Jak zwykle – wkurwienie i rozczarowanie!
Muzyka się skończyła, więc ludzie zaczęli bić brawo (nie do końca wiem za co, ale niech im będzie). DJ zachęcił pozostałych gości do dołączenia na parkiet, ale ja z moim pełnym żołądkiem nie zamierzałam puszczać rozłożystego pawia na całe to eleganckie zgromadzenie. Skrobot powiedział, że idzie do kibla i zaraz wróci, więc skierowałam się do naszej loży szyderców. Przyszli Kubaccy i Kotowie już wywijali, stwarzając zagrożenie dla otoczenia (większe niż z nartami u dupy, a to już nie lada wyczyn). Dopiero mniej więcej o tym czasie wóda zaczęła lać się strumieniami. Widząc, ile chleje to niewydarzone dziecko polskich skoków narciarskich Titus zaczęłam się żegnać w duchu. Jeszcze do tego za kompana od kieliszka wziął sobie Murańkę, to już w ogóle porażka na całego.
– I jak samopoczucie? – zagadnął jak filip z konopi Skrobot, zjawiając się na siedzeniu obok.
Wzruszyłam ramionami, rozglądając się za kelnerami. To była idealna pora na deser.
– Chcesz zatańczyć? – Spojrzał na przestrzeń za moimi plecami.
Prychnęłam głośno.
– Obżarta jestem jak bąk. Nie ma mowy.
– To za czym się tak rozglądasz?
Zmroziłam go wzrokiem, na co ten uśmiechnął cwaniacko.
– Nie pana interes, panie Skrobot!
Nartopuc zaśmiał się, choć nie brzmiało to chamsko. A mogłoby.
– Na deser zawsze mam miejsce. – Poczułam się w obowiązku wyjaśnić.
Mój szanowny kompan zapewne planował coś powiedzieć, co niekoniecznie by mi się spodobało, ale uprzedziła go dłoń, która zmaterializowała się na poziomie moich oczu. Odwróciłam się i od razu miałam cofkę.
– Można panią prosić do tańca?
Zamrugałam jak debil.
– Ile wychlałeś?
Kubacki westchnął ciężko.
– Wystarczająco, żeby chcieć z tobą zatańczyć, ale za mało, żeby czerpać z tego autentyczną przyjemność.
Skrzywiłam się na widok tego jadowitego uśmiechu. Po kilku sekundach namysłu i wydaniu z siebie pełnego beznadziei jęku podałam mu swoją dłoń. Ukontentowana Menda zaprowadziła nas na parkiet. DJ właśnie zapodał jakiś polski hit, niestety, nie miał najwolniejszego tempa. Cóż, gdybym obrzygała cymbała, to byłoby to idealne zwieńczenie naszej znajomości, prawda? Pozostali weselnicy rozpoznali tę nutę, bo zaczęli się śmiać do Zniszczoła. Dziwne.
Kubacki złapał mnie pewnie w pasie aż się wystraszyłam. Może nie powinien był pić alkoholu, bo coś mu się ewidentnie odklejało na bani. Myślałam, że jakoś przecierpię te trzy minuty w milczeniu, jak całe dwa lata, a tymczasem pozostali goście prawie doprowadzili mnie do zawału:
– RUDYYY, RUDY SIĘ ŻEEEENI!
Tańczący nadal ze swoją świeżo upieczoną żoną Zniszczoł zaśmiał się głośno i nie wiem, jakim cudem – stawiam na zupełny przypadek, ewentualnie szczygli zmysł – obracając pannę młodą znalazł mnie oczami i posłał mi wyszczerz. W mig odwróciłam głowę, oczywiście dlatego, że na drugiej ścianie wisiały takie piękne dzieła sztuki malarskiej. Jak wiadomo, od zawsze byłam entuzjastką sztuki, całe mieszkanie Van Goghiem zajebane.
– To ten, ekhem, urodziwy uśmiech przekonał cię do zmiany zdania?
Spojrzałam na złośliwie uśmiechającego się Kubackiego z obrzydzeniem.
– A twój ryj to niby taki piękny jest?
– Oczywiście – odparł bez chwili namysłu. – A co ty naszego Grzywka tak bronisz, hmm?
Skrzywiłam się. Kubacki mną zakręcił, a rosołek przez moment nieprzyjemnie zakołysał się w moim żołądku.
– Szczygły zagrożony gatunek, trzeba mieć pod ochroną…
– Dziwne, bo jak go regularnie uszkadzałaś, to jakoś ci jego rychła śmierć nie przeszkadzała.
Prychnęłam z oburzeniem. Ja sobie wypraszam takie insynuacje, ja nie jestem agresywna! Ja przecież bym Zniszczoła nawet kwiatkiem…
…na Dzień Chłopaka nie zaszczyciła.
– Za każdym razem sobie zasłużył, a dzisiaj jest dzień dobroci dla szczygłów! – obruszyłam się.
– Bo wiją nowe gniazdo?
Przypomniało mi się Trondheim i tamta rozmowa spod skoczni, podczas której Zniszczoł próbował się zabawić w swatkę regencką. Teraz się zastanawiam, co mi na banię siadło, że postanowiłam się przed nim wywnętrzyć, ale najwyraźniej musiały to być resztki rozsądku terapii z Doktorem Prozakiem. Zniszczoł zarzekał się wówczas płomiennie, że nigdy o mnie nie zapomni, ale dzisiaj miałam wrażenie, że oglądam go zza szyby, ekranu telewizora, jak Małysza lata świetlne temu. Niby wiedziałam, że miał na głowie organizację tego całego przedsięwzięcia, ale… dlaczego wydawało mi się, że stał dalej niż w rzeczywistości?
– …a przecież ja na pewno mam szansę na medal… Halo, Socha, ciemna maso, słyszysz mnie?!
Wzdrygnęłam się, przestając mieć myśli ulotne jak ulotka. Posłuchajcie starszej koleżanki i nie myślcie nigdy za dużo o ludziach, bo was zmiecie z planszy.
– Tak, taaak, bla, bla, bla, wygrasz medal na mistrzostwach, srali muchy, będzie wiosna. – Wywróciłam oczami. – Wszyscy to już słyszeli, a medalu jak nie było, tak nadal nie ma. Kiedy ty mię jakiś kruszec drogocenny przywieziesz, hę?
Tobie? – Skrzywił się. Znowu mną obrócił. – Kubacki dostaje medale wyłącznie na cześć i chwałę Kubackiego…
– Weź, kurwa, bo brzmisz jak debil…
– Czyli nie zawsze jestem debilem?
Uniosłam brwi w zastanowieniu. Zasadniczo trudno byłoby znaleźć moment, w którym Menda nie byłaby tak bardzo mendą, ale ten jeden raz obił Rudzielcowi mordę, by bronić mego honoru, więc miał swoje potknięcia.
– Miewałeś dobre momenty – odparłam, zanim zdążyłam odciąć sobie jęzor.
– Kiedy?
Pierwszy raz od dawna na jego gnomiej fizjonomii nie widziałam niczego zjadliwego, złośliwego ani jadowitego. Ucieszył się całkiem szczerze.
Niby wyzywał Zniszczoła od cocker spanieli, a sam przypominał teraz pieska. Takiego buldoga francuskiego, jeśli idzie o ścisłość. Najbrzydszego w stawce. Kusiło mnie, żeby sprawdzić, czy usiądzie, jak mu zaproponuję przysmak, to jest bułkę z bananem. Bardzo pożywny posiłek.
– Głównie, kiedy spałeś – odparłam, tym razem mając złośliwy zaciesz na mordzie.
Prychnął oburzony.
– Przyganiał kocioł garnkowi, Socha.
Wzruszyłam ramionami, po czym znowu zostałam okręcona wokół własnej osi, tym razem trzy razy z rzędu i już czułam, jak mi się schabowy cofa w górę przełyku. Kubacki igrał z ogniem bardziej niż kiedykolwiek i nawet o tym nie wiedział.
– Na pocieszenie powiem, że już nie będziesz musiał mnie znosić – odpowiedziałam, kiedy zawartość mojego żołądka wróciła na miejsce.
– Czy ja wiem… – zastanowił się ciężko. – Przynajmniej jakieś urozmaicenie było. A teraz zostaniemy sami ze Szwabem i będzie musiał się wyżywać na nas zamiast na tobie.
Dostał z pięści w ramię aż miło! Kubacki jęknął i zgiął się w pół, ale ręki mojej nie puścił. Zasraniec.
– Ty to naprawdę jesteś psychiczna!
– I właśnie dlatego będziesz za mną płakusiać.
Tym razem to ja posłałam mu wyszczerz i to zupełnie od serca.
Ta zasrana szatańska piosenka wreszcie dobiegła końca i byłam w szoku, jak bardzo brakowało mi oddechu. Ja rozumiem, że już nikt mnie nie wyciągał na przebieżki o szóstej rano w półmetrowych norweskich zaspach, ale żebym była aż TAK sflaczała?!
A Kubacki już celował we mnie swój chuderlawy palec.
– To nie jest nasz ostatni taniec!
Niedoczekanie, mendo.
Planując, jak zaimprowizować taneczną niedyspozycję na kolejnych kilka godzin, dotarłam do stolika. Zdążyłam wziąć łyka coli, kiedy zjawił się przy mnie Skrobot, który KONIECZNIE chciał wyciągnąć mnie na parkiet. A potem był jeszcze jego brat, Titus (kompletna pokraka, gorszy niż ja), Sierściuch, Wiewiór, Miszczunio… A jak zabrakło pomysłów na tańce w parach, to sobie kółka wymyślili. Co za banda pomyleńców.
Moich pomyleńców.

* * *

– Czemu siedzisz tu sama?
Niektórzy ludzie mogliby się nauczyć odczytywać sygnały niewerbalne.
Kerstin właśnie szła w moim kierunku, trzymając Bieguna za rękę. Nadal musiałam powstrzymywać mimowolnie wzdrygnięcie na ten widok, dlatego udałam, że mocno zainteresowało mnie oczko wodne kilka metrów dalej.
Na zewnątrz było tylko jakieś kilkaset decybeli ciszej i chłodniej. W sali było duszo i tłoczno, a discopolowa sieczka, którą DJ serwował bez chwili wytchnienia, przyprawiała o niestrawność. Czy Zniszczołowie naprawdę nie mogli wybrać czegoś, od czego mniej się zwoje mózgowe prostowały?
Zniszczołowie. Ten tytuł sprawiał, że robiło mi się jeszcze gorzej.
W każdym razie ogródek miał jeszcze tę zaletę, że panował na nim półmrok. Gdzieniegdzie w ziemię powbijane były lampki solarne, które teraz świeciły, nadając temu miejscu przyjemny klimat. Mniejsze punkty świetlne były przyczepione do ścianek altanki, pod którą siedziałam sama jak palec. Skrobot wdał się w bardzo zawziętą dyskusję z Miszczuniem na temat ostatniego sezonu Liverpoolu, więc postanowiłam wykorzystać tę okazję, jedną na milion, żeby się wymknąć cichaczem i dać moim myślom dojść do ładu. Kilka innych osób kręciło się gdzieś okolicy, stało też grono smrodziarzy papierosowych, jednak żadna z tych grup mi nie przeszkadzała. Ale mój mózg konsekwentnie odmawiał angażowania się w miłe rozważania, ciągnął mnie w otchłanie, w które wolałabym nie zaglądać. Jedynym konstruktywnym wnioskiem, który wyciągnęłam z dwudziestu minut świętego spokoju, było to, że ledwo minęła dwudziesta druga, a ja bardzo chciałam być daleko stąd. Najlepiej w łóżeczku, z włączonym obok wiatraczkiem…
Krycha z Biegunem dosiedli się, jakby ich kto zapraszał. A ja sobie nie przypominam!
– Chciałam trochę ochłonąć – odpowiedziałam, po czym zerknęłam na godzinę na telefonie. – I pooddychać innym powietrzem niż pot Kubackiego.
Zaśmiali się. Znowu zajęłam się smartfonem, podobnie jak oni oboje i przez kilkanaście sekund była cisza. To był słodki, acz wyjątkowo krótki moment.
– Jak się trzymasz?
Moja głowa wystrzeliła w kierunku szanownej fizjoterapeutki. Skrzywiłam mordę chyba do granic możliwości.
– Hę?
Krycha wyglądała na zmieszaną.
– No bo… wiesz. Zniszczoł. Ślub.
Zamrugałam, nadal marszcząc ryja.
– Nie lubisz takich imprhez, co nie?
Odetchnęłam z ulgą w duchu. Czemu odetchnęłam z ulgą? Czego spodziewałam się po Kryśce? Tego nie wiedziałam. Pozostało mi tylko wzruszyć ramionami.
– Bywało gorzej – odmruknęłam, śledząc pęknięcia na ciemnobrązowej, drewnianej ławie. Nieoczekiwanie gębę rozdarł mi potężny ziew. – Ale poszłabym już stąd.
– Ogromna szkoda – skomentował Biegun z jadowitym uśmieszkiem – bo właśnie zamierzaliśmy cię ściągnąć do środka na zabawę.
Znając polskie gry weselne, zaczęłam się mimowolnie cofać z obrzydzeniem na mordzie. Krzesełka jeszcze bym przeżyła, ale zdarzały się jakieś obrzydliwe macania po kolanach i inne rżnięcie drewna… Nie pytajcie. Na samo wspomnienie mam cofkę.
– Co za gówno znowu wymyśliliście? – Mój głos wyszedł trochę bardziej warkliwy, niż chciałam.
– SOCHA, DUPO WOŁOWA!
Odwróciłam się gwałtownie. W drzwiach sali stał Kubacki i trzeźwy to on nie był.
– W TEJ CHWILI PROSZĘ MI TU PRZYJŚĆ, BO BĘDZIEMY SIĘ BAWIĆ!
Już nabierałam powietrza w płuca, żeby mu odpowiedzieć adekwatnie do jego poziomu, ale wówczas spostrzegłam, że inni goście przebywający w ogrodzie gapią się na nas jak na bandę debili, którą byliśmy. Posłałam im swój firmowy uśmiech ratlerka z zatwardzeniem i pociągnąwszy Kerstin za nadgarstek, stąpając nieco za mocno, udałam się w kierunku drzwi. Mendy Szaflarskiej już w nich nie było.
Jeżu kolczasty, tam nie było czym oddychać.
Większość gości stała w bardzo dużym okręgu na środku parkietu. DJ już był w trakcie tłumaczenia zasad, kiedy gnom szaflarski pociągnął nas i wcisnął do kółka. Kilku gości się skrzywiło, ale nie tak, jak ja, bo ja wylądowałam obok Wiewióra. Skrobot pomachał mi z naprzeciwka. Z opisu gry wynikało, że miał to być taniec odbijany. Wywróciłam oczami.
– …czy mamy więc ochotników?
Zanim jednak zdążyłam się ucieszyć jak prosię w deszcz, że tylko to odbębnię i będzie spokój, poczułam, że coś szarpie mnie za rękę na środek parkietu. Próbowałam się zapierać nogami, ale miałam na stopach szpilki i dość późno zorientowałam się w swoim położeniu oraz w tym, czemu ta wąsata mądrala ciągnie mnie gdzieś, żebym była w centrum uwagi. Zaczęłam się rozpaczliwie rozglądać za opcjami ucieczki, ale wszystkie nartonogie istoty były ewidentnie zadowolone, że po dwóch latach mordęgi zrealizują zemstę idealną.
JA JUŻ ZBŁAŹNIŁAM SIĘ W TAUPLITZ, JUŻ MI WYSTARCZY!
– Gotowi? No to zaczynamy!
Spojrzałam na Sierściucha z przerażeniem i chęcią mordu jednocześnie. Tak się da, tego nikt nie sprawdza. Ten jednak uśmiechał się złośliwie, a mnie ręka świerzbiła…
Nie miałam jednak czasu odwalać szopki, bo z głośników popłynął Scenariusz dla moich sąsiadów i musieliśmy na oczach około sześćdziesięciu osób udawać, że wiemy, co się robi z nogami, kiedy leci muzyka. To znaczy – on wiedział. Nie mogę powiedzieć tego samego na swój temat.
– Chcesz w nasz ostatni dzień jeszcze limo zarobić? – wysyczałam przez zaciśnięte zęby, uśmiechając się do zgromadzenia, które klaskało.
Nigdzie nie było szacownego pana młodego. Może to i lepiej, bo jeszcze by burak na mnie dowody zebrał, a wtedy nieuchronnie musiałabym go zlikwidować.
– Dobra, dobra, nie strasz, nie strasz – zakpiła jawnie menda wąsata z moich gróźb. – Oboje wiemy, że już siły nie używasz.
Prychnęłam, ale dupsko trochę mi się podpaliło.
– Nie testuj mnie!
Zachichotał jak złośliwy chochlik, po czym okręcił mnie wokół własnej osi. Gdy tylko świat mi się zatrzymał, zamierzałam wgnieść robala w podłogę, ale zamiast wąsatej mądrali przed oczami miałam już Miszczunia.
– Witam serdecznie pannę Sochę – zaanonsował wesoło, łapiąc mnie w pasie. – Jak panience wieczór mija?
– Eee… – Moja elokwencja działa zawsze wtedy, kiedy trzeba, jak widać.
– Jesteś pewna, że te lekcje tańca z Olkiem coś dały?
– EJ!
Zmarszczyłam brwi, ale Miszczu tylko zaśmiał się serdecznie. Pasowałby do mojej kolecji szczygłów.
– Żartowałem, żartowałem. – Dobrze wiedziałam, że wcale nie. – Nie żal ci zostawiać nas tak na pastwę nowego trenera?
– Myślałam, że bardzo ci odpowiada.
– No nie mówię, że nie, ale wiesz… bez ciebie to szarzyzna straszna będzie! Kto Mustafowi da popalić?
To była bardzo słuszna uwaga.
– To Kubacki, chętnych nie zabraknie – odpowiedziałam. – Nie można mu dać obrosnąć w piórka, bo jeszcze rzeczywiście jakiś medal wygra i tragedia będzie…
Miszczunio zaśmiał się, a muzyka zmieniła się na jakieś disco polo. Znowu.
– Mam szczerą nadzieję, że w przyszłości czekają cię same sukcesy – dodał Stochu, a mnie coś ścisnęło w klacie. – No i wpadnij czasem na jakiś konkurs w Wiśle albo inny trening w Zakopanem. Powołaj się na mnie, a na pewno cię wpuszczą.
Zamierzałam uczynić wyjątek i uśmiechnąć się, ale w tym momencie chuderlawy nasz multimedalista został brutalnie odepchnięty biodrem przez Titusa.
– Przepraszam, Kamil, ale teraz wypada moja kolej!
Mistrzu z bólem rozmasowywał bok nogi i kulejąc, wracał do kółka.
– Titus, jełopie, jeszcze nam Stocha połamiesz i skakać nie będzie komu! – syknęłam do niego, kiedy razem imitowaliśmy taniec.
Połączenie dwóch największych pokrak tanecznych w promieniu pięćdziesięciu kilometrów. Co mogłoby pójść nie tak, prawda? Jeszcze w dodatku DJ zmienił muzykę na Wyginam śmiało ciało, więc trzeba było tempo dostosować, a moje płuca powoli nie wyrabiały. Na szczęście to wybitne działo zaczerpnięte z kinematografii dla dzieci jest na tyle poronione, że nie musieliśmy trzymać żadnej ramy i mogliśmy wyglądać jak dwoje osób niepełnosprytnych. Adekwatnie.
– Antek, ja wiem, że ty musisz odejść… – usłyszałam gdzieś koło mojego ucha, kiedy się jednocześnie obracaliśmy – …ale wiedz, że…
Tutaj wzięliśmy się pod rękę, jakby to było prawdziwe góralskie wesele. Po przyklasku i zmianie stron, okraszonych salwami śmiechu gości, Titus nabrał powietrza w płuca jeszcze raz:
– …będzie mi cię bardzo brakować!
Naprawdę chciałam mu odpowiedzieć, ale z powodu tempa już brakowało mi tchu, tymczasem ten jełop zaserwował mi solidną porcję obrotów, od których w moim żołądku odezwały się lody. Zdołałam tylko przytaknąć, bo Miętus został oderwany ode mnie za rękę przez Wiewióra.
No tego to się drugi raz tego wieczoru nie spodziewałam. Tym razem DJ gwałtownie przerwał utwór i zmienił go na Zawsze z tobą chciałbym być. Z deszczu pod rynnę, ale przynajmniej tempo nieco wolniejsze.
Wiewiór z kolei pływał najbardziej ze wszystkich moich dotychczasowych partnerów w tej grze. Spodziewałam się, że i on będzie chciał przekazał mi jakieś słowo na pożegnanie, skoro taki (najwyraźniej) był motyw tej zabawy.
– Tooośkaaaa! Zawsze z tobą chciałbym być, przez całe laaaato! – zaintonował głosem mocno alkoholickim.
Przytaknęłam, starając się uśmiechać, ale chyba wychodziło mi to mocno średnio, bo mając okazję, Pieter się nachylił i dodał:
– Co ty żeś zrobiła, mendo jedna? Samą nas z Mustafem zostawiasz, nieładnie…
Postanowiłam przejąć inicjatywę, bo Wiewiórowi nogi chodziły same, ale w najgorszym możliwym znaczeniu. Zakręciłam nim i był to błąd, z czego brutalnie zdałam sobie sprawę dwie sekundę później. Żyła zatoczył się w kierunku kółka jak Tomasz Hajto w starą babę na pasach kula do kręgli w kierunku pionków i musiałam go z całej siły targać w swoją stronę. Justyna Żyła zorientowała się w sytuacji i udając, że odbija Piotrka, przejęła stery, a mi po cichu podziękowała. Poklepałam Wiewióra w ramię, mrucząc, że też mi będzie go brakować.
Wróciłam do kółka i Sierściucha. Zabawa trwała jeszcze kilka minut, aż wrócili goście specjalni dzisiejszego programu: Zniszczoł odbił pannę młodą z rąk jakiegoś wujka i wszyscy musieli udawać, że to takie super i klaskać jak stado fok w ZOO.
Po tym cyrku DJ zaprosił wszystkich na jednego, teraz idziemy wódkę pić, co przyjęłam z ulgą. Posiedzieliśmy w swoim gronie, rozmawiając, choć niektórym słowa lały się bardziej niż gorzoł na stołach, więc możliwości były ograniczone. Spoglądałam co chwilę na godzinę w telefonie, szacując, za ile mogę pójść. Wydawało mi się, że pierwsza to idealny moment, by nie być posądzoną o uciekanie bez zostawania do momentu aż konieczne będzie trzymanie powiek na zapałkach. Już w pewnym momencie, im bliżej było przeklętej północy, musiałam wypić sporo coli, by nie paść jak kawka. Wiedziałam, że skończy się to tak, że w nocy będę leżeć w łóżku zmęczona z walącym sercem, ale musiałam spróbować.
DJ zaczął puszczać nieco wolniejsze kawałki, co wcale nie pomagało. Żeby nie wpaść łbem do talerza z kanapką, spoglądałam w kierunku stołu gołąbeczków i od razu mi senność przechodziła.
– Antonino, czy można cię prosić do tańca?
No i spanie przeszło jak ręką odjął.
Spojrzałam w górę na Zniszczoła, któremu paraliż z gęby nie schodził, a zmęczenia nie było widać ani trochę. Boże, i jak go tu nie nienawidzić?
Wywróciłam oczami.
– A musisz?
– Jeszcze dziś nie tańczyliśmy.
I nikt nic nie stracił.
Westchnęłam ciężko, bo nie chciało mi się podnosić zadka z krzesła. Zaczęłam za to czuć, jak Skrobot motywuje mnie do zmiany decyzji, podszczypując mnie w plecy. Wsadziłam za siebie rękę i odgoniłam go na oślep. Rudzielec zmarszczył brwi.
– Ugh, dobra! – Zerwałam się na równe nogi, po czym odwróciłam się na pięcie do mojego partnera. – A ty przygotuj się na wykręcanie rąk, jak wrócę.
Skrobot przytaknął ironicznie głową, jakby ani trochę mi nie wierzył.
Nie bez zawahania podałam Zniszczołowi rękę, który wyprowadził nas na parkiet. Całe szczęście nie byliśmy jedyną parą, a światło zostało przytłumione. Pech chciał, że DJ akurat puścił Life Is A Rollercoaster. Cóż za niefart… Już zaczynałam pokazywać kciukiem na mój stolik, chcąc zasugerować, że możemy przeczekać do lepszej piosenki (akurat!), ale Zniszczoł zupełnie to zignorował. Objął mnie w pasie i dopiero wtedy poczułam, jak każdy mięsień w mojej dupie się spina.
Z dobrych informacji: nie waliło od niego potem, nawet jeszcze została na nim jakaś resztka perfum.
Zaczęliśmy się bujać bez słowa. Połączenie coli z artymią kopnęło mnie w dupę, bo prawie muzyki nie słyszałam. Zamiast tego uszy mi wypełniało bicie serca. Zniszczoł najwyraźniej się odprężał, bo oparł podbródek na moim ramieniu, a ja miałam ochotę odginać się w drugą stronę.
– Jak ci się podoba? – wymruczał tuż obok mojego ucha.
Prawie się wzdrygnęłam.
– Meh – wymamrotałam elokwentnie w odpowiedzi.
Zaczęłam się trochę rozglądać za ratunkiem, ale Skrobot tylko szczerzył zęby z oddali, a Agata nam machała. Serio, nie mogła zacząć być zazdrosna czy cokolwiek? Byłam osobą w ewidentnej potrzebie… Choć z drugiej strony, kiedy ma się moją mordę, trudno być o kogoś takiego zazdrosnym.
Poczułam wibracje. No tak, szczygieł się zaśmiał. Co innego mógł zrobić?
– Sugerujesz, że jestem kiepskim gospodarzem imprezy?
Dopiero wtedy odsunął głowę na tyle, żeby mi spojrzeć tymi swoimi niebieskimi gałami proste w moje, bardzo podobne, tylko mniej wyłupiaste.
– A byłeś kiedykolwiek dobrym? – odparłam w odpowiedzi, udając, że interesują mnie własne szpilki (które już powoli zamierzałam spalić jak kosmiczne kurtki w Planicy). – Bo ja sobie przypominam, że na pierwszej imprezie, na którą mnie zaprosiłeś, rzygałam.
Zniszczoł udał urazę.
– Ej, to nie moja wina, że taki masz żołądek…
– Nie zwalaj teraz na mój żołądek! W tej pizzy na pewno coś było.
– Pizzę zamawiał Biegun.
– Jako gospodarz nie powinieneś próbować pierwszy, żeby się upewnić, że nie jest zatruta?
Zamiast odpowiedzieć, Zniszczoł znowu się odsunął i ze śmiechem patrzył mi w oczy. Tym razem starałam się nie liczyć plam na podłodze czy pajęczyn na ścianach, ale te jego gały były wielkie. A jakby mi z nich co wyskoczyło?! To było niebezpieczne! Ten jednak po chwili pokręcił głową i obracając mnie, zawtórował wykonawcy:
We found love so don’t fight it…
Mogłabym mu wygarnąć, że użył naszej piosenki do swojego pierwszego tańca, ale stwierdziłam, że nie będę mu robić przykrości.
Life is a rollercoaster, just gotta ride it…
Patrzcie buraka, jaki romantyk się z niego zrobił.
Mimo wszystko przypomniało mi się tamto feralne popołudnie w moim mieszkaniu, po lekcji tańca, kiedy też tańczyliśmy i śpiewaliśmy, wówczas do Eda Sheerana. Jeśli to porównać do naszej pierwszej imprezy, wykonaliśmy milowy krok. Kto wie, czy i nie większy. Czy Tośka z 2015 roku pozwoliłaby się dotykać w ten sposób, nie mówiąc o zaufaniu w tańcu? Raczej nie. Podejrzewam, że skończyłoby się to wielkim limem i prawdziwą szopką. Czy to znaczy, że dojrzałam, czy zmiękłam jak jakaś faja? Pozostawało to dla mnie zagadką. Żadne z tych tłumaczeń mnie nie satysfakcjonowało. Bo jeśli dojrzewanie oznacza pozwolenie na poufałość, to ja dziękuję. Od tego bardzo prosta droga, żeby ktoś wziął twoje serce i przydeptał jak jakiegoś papierosa.
– Dobrze wiedzieć, że nasze lekcje tańca na gówno się zdały.
– I wzajemnie, łamago.
Od głupich przytyków na skoczni w Malince poprzez wzloty i upadki, kłótnie, medale, zwycięstwa i porażki, hulanki i swawole aż do teraz. Do tańczenia na jego weselu do piosenki, w której gościu mówi jakiejś babie, że życie jest jak kolejka górska i ma przestać chować się z tą całą swoją miłością do niego. A skąd on w ogóle wie, że ona go kocha, co? A może to jakiś creep, któremu się uroiło, że go typiara kocha, bo mu drzwi do biura otworzyła, a on teraz fantazjuje?
– Dziękuję, że przyszłaś.
Nawet nie zauważyłam, że piosenka się skończyła, a my nadal staliśmy twarzą w twarz. Zniszczoł wyglądał, jakby coś liczył na tej mojej mordzie, a ja się skrzywiłam. Już miałam go zapytać, czy się dobrze czuje, kiedy DJ doprowadził mnie prawie do zawału:
– WYBIŁA PÓŁNOC! PORA NA OCZEPINY!
Ugh, czas na tę gównianą tradycję.
Wywróciłam oczami i skorzystałam z okazji, że Zniszczoł został zaangażowany w zebranie wszystkich gości w jednym miejscu, by wymknąć się do swojego stolika. Tym razem napiłam się zimnej wody, bo od tego tłoku zrobiło się jeszcze cieplej. Klapnęłam zadem na swoim siedzeniu.
– Nie dołączasz do tłumu niezamężnych panien?
– To bardzo dobra uwaga.
Wzięłam szklankę z colą i popędziłam w kierunku najbliższego filara, żeby się za nim schować. Skrobot pokręcił głową.
Tymczasem na środku parkietu zostało ustawione krzesło, a wokół pojawił się wianuszek kobiet, jak mniemam niezamężnych. Na krześle została usadowiona Agata, a dziewczyny dookoła zaczęły rozmawiać ze sobą z podekscytowaniem. Widziałam, jak Kerstin kręci łbem, prawdopodobnie próbując mnie znaleźć, ale ja stanęłam w idealnym cieniu. Mogła szukać bardzo długo. Skrobot odwrócił się i spojrzał na mnie z podniesioną brwią. Machnęłam dłonią, żeby się odwrócił (jeszcze by burak ściągnął na mnie uwagę), a ten pokręcił głową, ale posłusznie wykonał rozkaz.
Potem nastąpił żałosny teatrzyk podszyty bardzo obrzydliwym przekonaniem, że jako kobiety powinnyśmy się zabijać o to, żeby mieć męża oraz jak to stajemy się męskimi własnościami w momencie wymiany obrączek. Kobiety, uzbrojone w drewniane warzechy, otoczyły Agatę, tworząc wokół niej mur. Za każdym razem, kiedy Zniszczoł starał się wcisnąć gdzieś swoje chude łapsko, dostawał po nim z warzechy. Ta część akurat mi się podobała. W końcu jednak udało mu się wyjąć welon z włosów, co zostało skwitowane licznymi oklaskami. Potem Zniszczoł zwrócił welon swojej żonie, a DJ puścił muzykę i kazał pannom tańczyć dookoła niej. Zabawa była przednia. W pewnym momencie wszystko ucichło, a sekundę później Agata rzuciła za siebie welon z zamkniętymi oczami. Złapała go jakaś jej psiapsia.
Po salwie śmiechu i braw przyszła kolej na Rudzielca. Tym razem to jego usadzili na krześle, a wokół niego stanął męski mur, w którym znalazły się oczywiście wszystkie chudzielce. Gdy muzyka rodem z Benny’ego Hilla zaczęła grać nam wszystkim na nerwach, Agata rozpoczęła swój rajd dookoła męskiej ściany. Patałachy jednak stanęli tak zwarcie wokół Rudego, że biedaczka nie miała nawet jak wepchnąć swojej wymanikiurowanej łapy, żeby odebrać mu ostatni symbol kawalerstwa. Po bardzo długim spektaklu, od którego jeszcze bardziej zaczynały mnie cisnąć te szatańskie szpilki, a oczy chciały mi na stałe spoglądać na mózg od środka, ktoś wreszcie zlitował się nad panną młodą (a także resztą gości, którzy już nie bardzo byli w stanie skupiać się tak długo na jednym obrazku) i wpuścił ją, a ona z sukcesem zerwała swojemu świeżo upieczonemu mężowi muchę z szyi. Zostało to nagrodzone falą oklasków.
Ja jednak nie podzielałam entuzjazmu tłumu. Z jakiegoś powodu… chyba nie kibicowałam Agacie w jej oczepinowych staraniach.
Nastąpiła Zniszczoła kolej, by rzucać muchą. Tłum kawalerów zebrał się za nim, a on rzucił muchą. Złapał jakiś jego dalszy kuzyn.
DJ znowu kazał wszystkim uformować kółko, a tymczasem nowożeńcy przypinali wyrzucone dopiero co artefakty „przyszłorocznej” parze młodej, która teraz miała zatańczyć swój pierwszy taniec. Z głośników popłynęło Thinking Out Loud, bo zgodnie z tradycją na żadnym weselu nie może zabraknąć tandetnie romantycznej muzyki Eda Sheerana. W tym samym momencie poczułam mocny zacisk na sercu, jakby ktoś próbował je zmiażdżyć w dłoni. W panice pomyślałam o hektolitrach coli, które wyżłopałam w ciągu tych kilku godzin. Dlaczego z wszystkich momentów, żeby się poddać, moja pikawa wybrała akurat ten? Zastanawiałam się gorączkowo, jak tu umrzeć, nie psując innym humorów, podczas gdy po skończonym strojeniu Zniszczołowie wstąpili w kółko, uśmiechnięci od ucha do ucha.
Zbadałam sobie tętno i, ku mojemu zdziwieniu, było ono zaskakująco spokojne.
Przyszli nowożeńcy zaczęli niezręcznie tańczyć, ale po minucie się rozkręcili. Nawet w tym improwizowanym tańcu wyglądali lepiej niż my kiedykolwiek na próbie zaplanowanego układu.
Spojrzałam po raz kolejny na Zniszczoła, tym razem schowanego nieco w cieniu jako że światła zostały skierowane na środek parkietu, i wywróciłam oczami. Wydawało mi się, że do tej pory czułam obrzydzenie, a przynajmniej tak to interpretowałam. Rudzielec znowu miał na pysku wyszczerz, szczęśliwy jak prosię w deszcz. Zwróciłam też oczy na Agatę, która absorbowała go rozmową, i kolejny raz coś mnie ścisnęło w sercu.
W tej jednej, bardzo krótkiej chwili zrozumiałam, że mój brak aprobaty dla tej imprezy wcale nie był podyktowany rzekomą lekkomyślnością Zniszczoła ani niechęcią do tego typu spędów. To nie tak, że nie chciałam patrzeć, jak Aleks popełnia błąd.
Nie chciałam patrzeć, jak poślubia inną.
Moment, w którym ta myśl stała się dla mnie jaśniejsza niż kiedykolwiek, niemal zwalił mnie z nóg. Szklanka z colą niebezpiecznie osunęła się w mojej dłoni, ale zdołałam w porę mocniej zacisnąć na niej palce, żeby nie zepsuć tego jakże radosnego etapu wesela. Mogłam to wypierać, nazywać wrodzonym sceptycyzmem, uporem albo negatywnym nastawieniem do życia, ale koniec końców prawda wyszła na jaw. Może nie tak gwałtownie jak rok temu w Willingen, ale oba doświadczenia były porównywalnie bolesne. Tym razem jednak to ja zdradziłam samą siebie.
Nie wiem, kiedy się to zaczęło. Wątpię, że już dwa lata temu na skoczni w Malince. Nie jestem typem, który wierzy w uczucia od pierwszego wejrzenia, bo cudów nie ma. Ale gdzieś po drodze, kiedy sądziłam, że po prostu pozwalam mu się ze mną zaprzyjaźnić, straciłam kontrolę, czego nie lubię, i wpuściłam go głębiej. Oczywiście moje życie nie byłoby moim życiem, gdyby Zniszczoł odwzajemniał te uczucia. Jakby nie było, ślub z kimś innym stanowił dobitny dowód na to, że było dokładnie odwrotnie. Walcząc o moją obecność, udowodnił, że jestem dla niego ważna. Ważna jako przyjaciółka i tylko to.
Wcale nie martwiłam się, że Zniszczoł o mnie zapomni, jak już będzie oficjalnie żonaty. Szansa, by znaleźć się na jej miejscu, nieważne, czy w małżeństwie, czy nie, wyślizgiwała mi się z rąk i jakaś bardzo podświadoma część mnie starała się temu zapobiec, szukała pocieszenia.
Żałosne. Socha, ty obrzydliwie żałosna babo.
Sala na moment zawirowała mi przed oczami, a potem poczułam ucisk w gardle. Nie mogłam tu pozostać ani minuty dłużej. Ani sekundy. Nie mogłam tego dłużej oglądać.
Czy był choć moment, w którym miałam szansę…? Nie wydaje mi się. Jestem Antonina Socha. Moje życie uczuciowe jest z góry skazane na porażkę. Dlatego muszę mieć twardą dupę i gardę w górze. Tak to właśnie jest, kiedy idzie się przez życie samej.
Spojrzałam na swoje miejsce przy stole i zorientowałam się, że Skrobot stoi w kółku i obserwuje oczepinowy pierwszy taniec. Wykalkulowałam, że to moja najlepsza szansa. Naprędce podbiegłam do stołu, na który odłożyłam szklankę, zebrałam z oparcia marynarkę i kopertówkę z siedzenia i, przemknąwszy za plecami zbitych w krąg gości, wydostałam się z sali.
Chłodniejsze powietrze przyjemnie orzeźwiło mi twarz. Dotknęłam swoich policzków i poczułam, że były rozgrzane, jakbym spędziła kilka godzin na plaży, a nie w sali bankietowej. Na szczęście oczepiny skutecznie zapędziły wszystkich do środka, nie licząc obsługi, więc mogłam bezpiecznie przejść przez plac. Mimo wszystko dla pewności zerkałam przez ramię, czy komuś nie wpadło do łba mnie poszukać. Przyśpieszyłam kroku, słysząc DJ-a i oklaski z sali. Za bramą jeszcze tylko upewniłam się, że mój telefon jest w kopertówce i ruszyłam przed siebie. Zastanawiałam się, czy nie wezwać taksówki. Katowice o tej porze były ciemne i puste. Powrót na piechotę mógł mi zająć dobrą godzinę, a nie miałam ze sobą odpowiednich butów, że tak to eufemistycznie ujmę.
Nie uszłam jednak nawet dziesięciu kroków, kiedy usłyszałam, że ktoś za mną biegnie. Byłam gotowa krzyczeć, ale sekundę później dotarło do mnie:
– Tośka! Zaczekaj!
Naprawdę miałam nadzieję wyjść po angielsku.
Nie bardzo uśmiechała mi się ta konfrontacja. Po pierwsze nie bardzo wiedziałam, jak na niego patrzeć, biorąc pod uwagę nowe informacje na swój temat. Po drugie ten ucisk w gardle wcale nie zelżał.
Zatrzymałam się, ale odczekałam kilka sekund zanim odwróciłam się na pięcie. Postaraj się nie odpierdalać, Socha, motywowałam się.
– Czemu już idziesz? Zaraz będzie tort!
Zaśmiał się, a ja próbowałam wymusić na sobie choćby i tego ratlerka z zaparciami, ale wyszło mi coś zdecydowanie gorszego.
– Przepraszam, trochę zmęczona jestem – wymamrotałam, a nerwowy uśmiech zaczynał doprowadzać moje mięśnie twarzy do bólu.
– To dlaczego nie powiedziałaś, że wychodzisz?
Do tej pory stał jakieś bezpieczne półtora metra ode mnie, ale zrobił kilka kroków i znalazł się o wiele bliżej. Z całych sił powstrzymałam odruch, żeby się cofnąć. Bałam się, że mogłoby to zwrócić jego uwagę.
Pikawa waliła mi jak oszalała. Bardzo mocno pożałowałam wychlania tylu litrów coli. Żałosny głąb z ciebie, Socha.
Wzruszyłam ramionami, tocząc wzrokiem po chodniku.
Tym razem stanął dwadzieścia centymetrów ode mnie i już musiałam spojrzeć w górę. W jego wielkich niebieskich ślepiach pojawił się niepokój, a ogromne czoło było zmarszczone.
– Stało się coś? – spytał cicho, usilnie starając się wyczytać cokolwiek z moich oczu. – Kubacki coś powiedział, tak? Wkurzył cię? Mam mu obić mordę? Należy mu się za zeszłoroczną Planicę.
Zaśmiał się cicho. Nawet moje usta uformowały nieco bardziej szczery uśmiech. Pokręciłam jednak głową, żeby cymbał nie robił chryi jeszcze na własnym weselu.
– Po prostu muszę iść – odparłam półszeptem, gapiąc się w czubki swoich szpilek.
W tym momencie poczułam, jak coś łaskocze mnie w rękę. Jego palce nieśmiało wspinały się po wnętrzu mojej lewej dłoni. Podniosłam głowę z półświadomie otwartymi ustami. Teraz to pikawa chciała mi wyskoczyć uszami. Zniszczoł wpatrywał się we mnie z niczego nieświadomym uśmiechem, powoli splatając nasze palce. Moje pozostały sztywne.
Co. Się. Odpierdala?
Byłam pewna, że lada moment padnę trupem na środku ulicy, podczas wesela.
– Pozwól się chociaż odwieźć – powiedział ze śmiechem.
Pokręciłam znowu głową.
– Dam sobie radę – wymamrotałam. – Może zadzwonię po taksówkę, jak się zmęczę, czy coś.
Zniszczoł trochę posmutniał.
– Jeszcze raz dzięki, że mimo wszystko przyszłaś – powiedział, uznając najwyraźniej, że własny ślub to nie najlepszy moment na kłótnie z upartą Sochą. Przy okazji ścisnął trzymaną moją dłoń. – Prawdę mówiąc do teraz nie wiem, czy byłbym dziś aż tak szczęśliwy, gdyby cię nie było.
No cóż, mogłam z ręką na sercu przyznać, że rozumiałam jego perspektywę. Mimo że gdzieś podskórnie mnie to bolało, chyba po prostu nie mogłabym nie przyjść na to wesele. Może to moja wewnętrzna masochistka, a może po prostu zrobiła się ze mnie przyzwoita przyjaciółka.
Tylko przyjaciółka.
Na samą myśl robiło mi się aż gorzko w ustach.
Patrzyliśmy sobie w milczeniu w oczy. Gorączkowo starałam się odczytać z jego twarzy, czy zdążyłam się już zdradzić, czy zdołał odczytać tę jedną zmarszczkę więcej, te łzy, które jeszcze kilka minut temu balansowały na granicy dolnych powiek. Patrzył na mnie jednak wciąż tak samo, więc była spora szansa, że jeszcze się nie zorientował. Pewnie nawet przez myśl by mu nie przeszło. I to w dodatku na własnym weselu! Ale nie myślałam zbyt logicznie, wolałam się trząść ze strachu.
– Dlaczego właściwie nie chciałaś przyjść?
Jak miałam mu to wyjaśnić? Musiałam wybrać którąś z moich standardowych wymówek. Bo okazało się, że coś do ciebie czuję mogłoby skomplikować sprawę.
Patrzyłam w jego błękitne, wielkie oczy i zacisnęłam usta, marszcząc do tego brwi. Chciałam je takimi zapamiętać. Choć nie było ich widać dobrze w brudnożółtym świetle latarni, znałam je na pamięć. Chciałam zapisać w pamięci każdy detal jego twarzy, rudawy huragan włosów i wątłą, acz dziwacznie muskularną posturę.
Byłam gotowa zacisnąć swoje drętwe palce na jego dłoni. Co ja robiłam?! Dlaczego zamierzałam brnąć w tę dziwną sytuację z żonatym mężczyzną, zamiast uzmysłowić sobie, że spóźniłam się o jakieś sześć godzin? Tylko że teraz, gdy pozwoliłam sobie na zalew fali hormonów szczęścia, trudno było mi odeprzeć pokusę.
Z ogrodu ponad hałas wybiło się głośne pytanie: Nie widzieliście gdzieś Olka?, co skutecznie odwróciło jego uwagę, bo spojrzał za siebie. Puścił mnie gwałtownie. Całe szczęście.
To już zaraz. Za chwilę. Za kilka sekund. Ucisk w gardle tężał.
– Muszę już wracać, ale… zgadamy się w poniedziałek, co nie?
Wykonałam drobny krok w tył, potem następny. Z całych sił powstrzymywałam twarz, by nie skrzywiła się od płaczu. Zanim zdążyłam jakkolwiek odpowiedzieć, z ogrodu rozległo się głośne: OLEK!, które sprawiło, że Zniszczoł odwrócił się na pięcie i pobiegł z powrotem w kierunku hotelu. Ostatnim, co zobaczyłam, były jego plecy.
Stałam jeszcze kilka sekund, próbując przetrawić wszystko, co się właśnie wydarzyło. Lewa dłoń niemal mnie piekła. Nie mogłam mu powiedzieć.
Szybko jednak otrzeźwiałam. Z całą pewnością lada chwila Skrobot zacząłby wypytywać, gdzie jestem. Na wszelki wypadek włączyłam tryb samolotowy w telefonie i pośpiesznym krokiem oddaliłam się od przyjęcia.

 
Dobre pół godziny snułam się niemal bezcelowo po Katowicach. W ogóle nie przeszkadzał mi fakt, że ryczałam jak pięcioletnie dziecko, co prawdopodobnie zrobiło ze mnie pandę, biorąc pod uwagę cały makijaż, jaki zaaplikowałam rano. Prawdę mówiąc chyba zabłądziłam, mimo że wiedziałam, jak wrócić. W pewnym momencie też ze złością zdjęłam szpilki, które z moich pięt zrobiły krwawą łaźnię i od kilkunastu minut przemierzałam katowickie ulice boso. Nawet zimny beton i kamienie były przyjemniejsze od tych szatańskich butów. Ktokolwiek je wymyślił, mam nadzieję, że już się smaży w piekle. Dupek.
Dopiero po trzydziestu minutach, kiedy wysuszyły mi się (z pewnością wyłącznie tymczasowo) kanaliki łzowe, a poziom hormonów opadł, doszło do mnie, że jak zwykle zachowałam się jak nieodpowiedzialna gówniara i niektórzy (czytaj: Skrobot) mogą się zamartwiać o mnie na śmierć. Tak, to byłoby bardzo w jego stylu. Upewniwszy się, że już potrafię oddychać bez łkania, a mój mózg nie jest mokrą, smutną papką, wyjęłam z kopertówki telefon i wyłączyłam tryb samolotowy. Odczekałam chwilę na przyjście wszystkich powiadomień, a w tym czasie zastanawiałam się, jaką wymówkę podać interesantom. Nic jednak nie przyszło.
Ciekawe czemu. To wcale nie tak, że zawsze dla wszystkich byłaś wredną pizdą.
Doszłam do przejścia dla pieszych i byłam gotowa z nowym powodem do płaczu schować telefon z powrotem do torebki, kiedy poczułam wibracje w dłoni. Starałam się szybko otworzyć wiadomość od nieznanego numeru.
W tym samym momencie wydarzyły się dwie rzeczy: z wywalonymi gałami nad ekranem telefonu zamierzałam postąpić krok naprzód, żeby wejść na pasy, a z mojej lewej strony nadjechało auto, które z piskiem opon starało się zahamować.
Potem było już tylko ciemno.
Szit.
 


 
Nawet nie wiecie, jak bardzo chciałam się z Wami wreszcie podzielić tym rozdziałem!
 
Tak naprawdę miałam go w głowie mniej więcej od połowy Tośków 1, bo rozplanowałam sobie całą trylogię dość szybko … ale o tym kiedy indziej. W każdym razie – z powodu tego rozdziału (między innymi) pluję sobie w brodę, że zostawiłam tę historię na tak długo, że została zapomniana. Wszakże TOLEK mieli zawsze rzeszę wiernych fanów, którzy ani na moment nie zwątpili w ich happy end. Co prawda, ten end bardzo trudno nazwać happy, ale myślę, że to jakieś malutkie zwycięstwo shipperów? Teraz jednak, mimo że komentarz pod ostatnim rozdziałem dał mi dużo radochy i tchnął we mnie optymizm, to myślę, że cały misterny plan w pizdu. Wielka Tośkowa epifania przejdzie bez echa… A może to i lepiej, bo rozdział nie wyszedł tak dobry, jakbym chciała, ale nie miałam już siły go całkowicie zmieniać.
 
Z pewnością pojawiło się u Was w głowie pytanie, czy skoro tak prędko wymyśliłam scenę, to czy to znaczy, że Tośka cimcirimcim teges szmeges fą fą fą od początku? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie w kolejnym rozdziale. No i pozostaje kwestia tego, czy Zniszczoł to odwzajemnia, ale na to mogę odpowiedzieć już teraz: właśnie wziął ślub z inną kobietą. Jak Wam się wydaje?
 
A, i jeszcze – jak myślicie, jaki prezent dała Tośka Rudzielcowi? Zapraszam do dzielenia się swoimi przypuszczeniami.

2 komentarze:

  1. No, no, no... ciężka sprawaa... biedny Tosiak. Urwałaś w takim momencie, że ciekawość mnie zjada co będzie dalej :D. No i rzeczywiście chcę się dowiedzieć czy to tak od początku czy może był jakiś przełomowy moment... Dobra to czekam :D i pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie już się można przekonać. :) Również pozdrawiam!

      Usuń