A
póki co, dziwi mnie to
Że mimo tych łez
Dobrze mi jest
Przecież i tak czaru mi brak
A na drugie mam
Królowa dram
Królowa dram
No i przyszedł
dzień D.
Jak Do Dupy.
Tak naprawdę
do samego końca, jeszcze poprzedniego wieczora, wmawiałam sobie, że to tylko jakaś
chora symulacja, zaraz się obudzę i nigdzie nie będę musiała iść, ale rzeczywistość
jak zwykle okazała się brutal end full of zasadzkas. Poranek nadszedł.
Nie nastała apokalipsa. Jako że dałam obu szczygłom słowo, że przyjdę, to w
dzień imprezy nie wypadało zrezygnować. Nawet dla kretynów spędziłam kilka
godzin na oglądaniu filmów instruktażowych do makijażu, żeby tę swoją starą gębę
jakoś wygładziować i nie narobić wstydu, ale co z tego wyjdzie, tego nie mogłam
zagwarantować.
Z ciężkim
westchnieniem zwlekłam się z łóżka koło ósmej i zaczęłam ten dzień od śniadania,
ale niezbyt obfitego, co by z nadmiaru słodkopierdzenia nie puścić pawia.
Pewnie oberwałoby się Skrobotowi, a szkoda garnituru. Żułam więc kanapkę z
ponurą miną, sprawdzając co chwilę telefon, ale nic ciekawego się nie pojawiało
w internetach. O Treinerze nadal cisza. Nikt nie pisał, nikt nie dzwonił, nie
dawał znaku życia… a może po prostu wreszcie wszystko wracało do normy i normą
tą było niezawracanie mi dupska o każdej porze dnia i nocy. Po części była to
miła odmiana, ale jednocześnie bywały momenty, gdy nie wiedziałam, co zrobić z
rękami. Możesz je sobie wsadzić tam, gdzie słońce nie dochodzi –
usłyszałam znienacka głos Mendy w głowie. Ten to zawsze poratuje jakąś złotą
radą. Możesz opuścić Kubackiego, ale Kubacki nigdy nie opuści ciebie.
Aczkolwiek w sprawach matrymonialnych lepiej się go nie radzić, bo oni z
Martką-nartką mają jakiś specjalny układ. Nikt zdrowy na umyśle nie chciałby
się z nim hajtać.
Potem wzięłam
prysznic, z którym wiązałam spore nadzieje na wypłukanie z siebie niechęci.
Niestety, nawet najwyższa temperatura ich ze mnie nie odparowała, nie wywołała
lepszego krążenia i nie zapewniła większej dawki energii. W takich sytuacjach
zwykle bym sobie ponarzekała, Mustaf rzuciłby jakiś obrzydliwy komentarz, więc
mogłabym na niego krzyknąć, Zniszczoł zażartowałby durnowato i dostał bęcki, a
humor od razu by się poprawił. Tym razem jednego miałam znosić, a drugiego
oglądać z daleka, zmuszona więc byłam opracować lepszą strategię. Starałam się
znaleźć pozytywy całej sytuacji, ale to naprawdę nie dla kogoś mojego pokroju. Niezaprzeczalnym
plusem było jedzenie – nie do końca darmowe, ale jakieś zawsze. Tort pewnie
będzie miał masę cukrową na wierzchu, zatem nie był żadnym pocieszeniem. Cała
nadzieja w lodach na deser i frytkach na ciepłą kolację…
Po prysznicu siedziałam
chwilę z turbanem na głowie, oglądając durne filmiki na YouTubie, po czym zabrałam
się za suszenie włosów. Kiedy skończyłam te fascynujące czynności, była dopiero
dziesiąta. Skrobot miał przyjechać o dwunastej, ślub miał się rozpocząć o
czternastej. Westchnęłam ciężko i obróciłam się na plecy na kanapie, gapiąc się
w poszarzały sufit. Kiedyś ścigałabym wszystkie te pająki z odkurzaczem, ale zmieniłam
motto na: Żyj i daj żyć innym (*nie dotyczy nielotów), więc pozwalałam im
mieszkać ze mną na krzywy ryj. Teraz to i tak będą moi jedyni towarzysze.
Chciałam być dobrą współlokatorką.
Przymknęłam
oczy.
Wytrzymasz,
Socha, bo jesteś badass motherfucker.
Ta.
Po kilku
minutach zerwałam się na równe nogi, by z dna szafy wygrzebać tamtą pamiętną
kosmetyczkę z pamiętnego Kulm, kiedy wszystkie żony, matki i kochanki zrobiły
ze mnie… coś w miarę ładnego. Nie byłam pewna, czy te mazidła były jeszcze zdatne
do użytku, ale gdybym dostała reakcji alergicznej, miałabym wymówkę, by
wcześniej opuścić imprezę. Starając się przypomnieć sobie cokolwiek z kilku godzin
instruktaży makijażowych, zaczęłam smarować gębę podkładem, potem jakiś
korektor (choć mojego spierdolenia nie przykrył), brązowy cień do oczu, tusz do
rzęs, puder, róż i bordowa pomadka. Spędziłam nad nią naprawdę sporo czasu,
kilka razy poprawiałam, ale ostatecznie ten element pacykowania wyszedł mi
najlepiej (a wszystkie YouTuberki mówiły, że jest najtrudniejszy; najwyraźniej
jestem po prostu bardzo uzdolniona). Przeglądałam się w lusterku, nie mogąc się
nadziwić, że moje usta wyglądają tak zajebiście, ale potem sobie uświadomiłam,
że przypominam papugę gapiącą się w swoje odbicie i przestałam.
Następnym
etapem była fryzura. Bardzo szybko pożałowałam takiej kolejności, bo żeby upiąć
kok na frotce (również pamiątka z Kulm), spociłam się i poczułam to również na
mordzie. Ostatecznie stwierdziłam, że mogło być gorzej i nie poprawiałam mojego
misternego malowidła na ryju. Zeszło na to tylko jakieś trzydzieści wsuwek, ale
koniec końców coś w tylu koka stanęło na czubku mojego łba i nawet trzymało się
w miejscu, więc mogłam ogłosić sukces.
I wówczas prawie
do zawału doprowadził mnie dzwonek do drzwi. Punktualny był skurczybyk.
Otworzyłam
drzwi i zanim nartopuc zdążył przemówić, odezwałam się:
– Nie
komentuj.
– Ale ja chciałem…
– Po prostu
nie komentuj.
Jeszcze chciał
burak protestować, ale mój morderczy wzrok przekonał go do szybkiego rozważenia
dostępnych opcji. Na swoje szczęście wybrał dobrą, więc bez rozlewu krwi
wpuściłam go do środka.
– Jak chcesz
coś do picia albo jedzenia, to sobie zrób. – Po tych słowach skierowałam się do
salonu, żeby posprzątać bajzel, którego narobiłam.
Skrobot, jeśli
był zaskoczony moją bezpośredniością, nie dał tego po sobie poznać i podreptał
do kuchni. Po kilkunastu sekundach usłyszałam szum grzejącego się czajnika
elektrycznego.
Zanim
upchnęłam kuferek z Kulm w jego jedynym słusznym miejscu, to jest kącie do
zapomnienia, jeszcze raz przejrzałam się w lusterku i przetarłam zęby palcem,
bo odbiła mi się szminka. Może to starał mi się przekazać Skrobot, kto go tam
wie. Lepiej, że tego nie zrobił, bo nie ręczyłam za siebie tego dnia. Dołączyłam
do niego w kuchni, żeby zrobić sobie ostatnią kanapkę i czułam, jak się cymbał lampi.
– Czego się
gapisz jak dupa w sedes?! – warknęłam w końcu.
Przez chwilę
miał strach w oczach. Ja może i… zmiękłam, ale gen wojowniczki nie został
ze mnie wyrugowany. Strzeżcie się, wrogowie dziedziczki.
– Nic, ja
tylko… sama to wszystko zrobiłaś? – Pokazał palcem na łeb i twarz, upijając łyk
kawy.
Człowiek dla bliźniego
kupuje takie obrzydliwe artykuły i dostaje coś takiego w zamian.
Wywróciłam
oczami i wróciłam do nakładania warzyw na kanapkę.
– Nie, święty
Walenty przyszedł i wystroił mnie jak szczura na otwarcie kanału – odwarknęłam.
Byłam już głodna
i zmęczona, chociaż nawet nie dotarliśmy do kościoła, a ten dręczył mnie
pytaniami z dupy.
– Chcesz mi
powiedzieć, że wątpisz w moje zdolności manualne?
– Nie, nie,
broń Boże, po prostu sądziłem, że…
– No co
sądziłeś, Kamilku, opowiedz mi.
– O, Kamilku,
tak mi jeszcze nie mówiłaś…
– Ty mnie za
słówka nie łap, jełopie, tylko na temat odpowiadaj.
Westchnął
głęboko.
– No po prostu
myślałem, że naprawdę przyjdziesz w dresach i trampkach, dlatego spakowałem
podobny strój na wszelki wypadek.
Odwróciłam
głowę znad zlewu, nad którym zamierzałam spożyć moją kanapkę jak najprawdziwszy
wieprz i… gapiłam się na Skrobota jak na objawienie boskie. A przecież nawet głupi
wie, że to tylko nartopuc jest.
Zamrugałam
bardzo elokwentnie.
– No i, wiesz,
przyda się na powrót na następny dzień – dodał ze swoim firmowym szczygłowatym
uśmiechem numer dziesięć.
Nadal gapiłam się
na niego jak na święty obrazek aż się otrząsnęłam i w końcu wrócił mi głos.
– Wcale nie
jest powiedziane, że nie założę dresów – odparłam, starając się odzyskać rezon.
– Jeszcze jestem w domowych ciuchach.
Skrobot spojrzał
na mnie z politowaniem.
– Dla dresów
byś się nie stroiła jak prezes Apollo na sesję zdjęciową na stronę PZN-u.
Zaczęłam w
końcu jeść tę kanapkę, bo jeszcze trzeba było umyć zęby i z pewnością
poprawić pomadkę, ale musiałam się zgodzić z serwismenem naszym narodowym.
Dla dresów to bym nawet włosów nie uczesała, nie mówiąc o robieniu faktycznej
fryzury.
– Dobra tam,
dobra, już się nie wymądrzaj…
– Ty w ogóle
nie doceniasz mojego sprytu…
Jak już skończyłam
toczyć rozmowę na mieliznę intelektualną prowadzącą, poszłam umyć zęby i
poprawić pomadkę. Potem wreszcie włożyłam chabrową sukienkę, którą miałam w
szafie od wesela kuzynki Ani, zawiesiłam na szyi i w uszach jakąś losową,
tandetną biżuterię, wyjęłam z szafy marynarkę i położyłam prezent na stole. Koło
trzynastej dwadzieścia wyszliśmy ze Skrobotem z mieszkania, ja z jakimś
ustrojstwem, co się zwie kopertówką, pod pachą, on z debilnym wyszczerzem japy.
Oboje stwierdziliśmy, że nie będziemy walić sake, więc nie
skorzystaliśmy z oferty przewozu na koszt Zniszczoła.
Pod kościołem
zaparkowaliśmy o trzynastej czterdzieści pięć. Zostawiliśmy prezenty w
bagażniku i zaszliśmy pod drzwi.
Przed wejściem
zgromadził się już spory tłum. Być może Rudzielec kiedyś mi wspominał o liczbie
zaplanowanych gości, ale w pewnym momencie odcinałam jego głos, bo inaczej bym
eksplodowała. Wystarczyło mi, że szczygiełkowaty był i przed zaręczynami. Większości
tej hołoty, siłą rzeczy, nie znałam, co wcale nie dodawało mi otuchy. Skrobot był
moją jedyną ostoją w całym tym weselnym bajzlu.
…a
przynajmniej tak mi się wydawało, dopóki z tłumu nie wyłonił się głos:
– Nie wierzę! WIEDŹMA
PRZYSZŁA!
– TOŚKA,
HEEEEJ, TU JESTEŚMY!
Oczywiście ani
Kubacki, ani Titus nie zaprzątali sobie głowy tym, że stojące po drugiej stronie
zgromadzenie rodziny panny młodej spojrzało na nas, jakbyśmy byli niespełna
rozumu. Ułomy machały do nas razem z Krychą, Sierściuchem i Biegunem, jakbym
miała Boeingiem tu awaryjnie wylądować, a nie po ludzku podejść. Za nimi stali
Stochowie, Murańkowie (Klemens już klepał wszystkich po plecach, pytając, o co
chodzi), Żyłowie z dzieciarnią, Skrobot Starszy z dziewczyną i reszta sztabu, w
którym rozpoznałam Grześka Sobczyka, Zbyszka Klimowskiego, Łukasza Gębalę i paru
patałachów, których miałam wątpliwą przyjemność poznać przez ostatnie dwa
lata. Kiedy tylko się znaleźliśmy w zasięgu ich rąk, Kryśka rzuciła mi się na
szyję cała szczęśliwa, jakbym jej co obiecała. A było przecież dokładnie
odwrotnie.
– Grzywa mówił,
że… – zaczął Sierściuch.
– Wiem, wiem,
zmieniłam zdanie w ostatniej chwili – przerwałam mu, żeby szybko uciąć temat. –
Tak mnie prosił, że nie mogłam jełopowi odmówić, bo by się przecież popłakał. –
Wywróciłam oczami, mając nadzieję, że mój one man show wyszedł
wiarygodnie.
Kilka osób się
zaśmiało, więc mogłam to uznać za odpowiedź twierdzącą.
– A czemu z
nim? – Kubacki pokazał na stojącego za mną Skrobota.
Odnotowałam w
myślach, żeby potem w tańcu odpłacić się Mendzie za wiedźmę.
Wzruszyłam
ramionami.
– Komuś trzeba
było spierdolić wieczór i tym razem wypadło na niego.
Krycha, nadal
cała uradowana, poklepała mnie po plecach.
– Nic się nie
bój, w rhazie czego cię przygarhniemy – powiedziała tonem, który miał być
pokrzepiający, ale wyszedł… nie do końca uprzejmie.
Czy oni
naprawdę uważali, że Skrobot może mnie porzucić w trakcie imprezy? I jeśli tak,
to miałaby to być jego wina czy moja?
– Obu ich
przyjmiemy – oburzył się Titus. – To będzie nasza ekipa weselna!
Spiorunowałam
Miętusa wzrokiem.
– Oboje.
Krzysztof
zamrugał.
– Ale że co?
Już miałam odpowiedzieć,
ale Skrobot poklepał mnie ze współczuciem po ramieniu i tylko wypuściłam ze
świstem powietrze z ust.
– Po alkoholu
będzie jeszcze lepiej – odezwał się niepytany Kubacki z jadowitym uśmiechem, przez
który obudziła się we mnie uśpiona od dawna agresja.
Ale teraz to
bym nie mogła jego lila pod okiem zwalić na wypadek przy pracy. Musiałam
nad sobą panować.
Rozmawialiśmy
w swoim gronie jeszcze przez kilka minut. Pytałam, co tam się działo u jełopów
i jak im się żyje beze mnie, bo z pewnością tragicznie, ale wydawali się
zadowoleni z życia. Może Szwabisko się uspokoiło, odkąd odeszłam. On nigdy nie
krył się z tym, że byłam wrzodem na jego zadzie. Przestaliśmy gadać, kiedy
Krycha zaczęła mnie napierdalać w ramię rękami, jakby sobie bonga znalazła, bo
na parking właśnie podjechała biała limuzyna ozdobiona białymi balonami i wstążkami.
Osobiście nie podzielałam
jej entuzjazmu, za to byłam gotowa brutalnie się odpłacić.
Biegun
podbiegł do auta, z którego wysiadły trzy osoby. Jedna, siedząca z przodu, popędziła
pokracznie na szpilkach do tylnych drzwi, które otworzyła. Po chwili ze środka
wyłoniło się białe. Dużo białego. Agata miała na sobie prawdopodobnie
jakieś dwadzieścia kilo tiulu w sześćdziesięciu warstwach. Całe szczęście, że
była ciepła pogoda i mało wiało, bo jestem pewna, że wiatr mógłby ją przypadkiem
zdmuchnąć, a przynajmniej porwać jej długi, misternie utkany, koronkowy welon.
Co by nie
mówić, brzydko nie wyglądała.
Biegun już
stał obok drugich tylnych drzwi i świadczył Zniszczołowi, na razie w gramoleniu
się z auta. Rudzielec nie potrzebował aż tak złożonej asysty, bo miał na sobie
tylko klasyczny czarny garnitur, choć z daleka było widać, że nie był kupiony w
pierwszym lepszym lumpeksie. Za hajs PZN-u baluj. Pod szyją miał czarną, aksamitną
muchę.
Para młoda spotkała
się przed maską limuzyny i wzięła się pod rękę. Bardzo nie chciałam napotkać
wzroku Rudego, więc gdy stanął obok, wbiłam oczy w chodnik. Ach, tak, ta kostka
brukowa była niesamowicie interesująca. A te kolory!
Goście wsypali
się do środka. Zajęliśmy z ekipą weselną jakieś ławki bardzo na uboczu, byle
tylko się wtopić w tło i nie rzucać się w oczy. Ja to zajęłam miejsce w takim
cieniu, że sama się zastanawiałam, czy w ogóle jestem w tym kościele. Dzięki
temu miałam pewność, że Zniszczoł nie rzuci mi jakiegoś szczygiełkowatego
spojrzenia. Nie, żeby miał do tego teraz głowę, ale lepiej nie ryzykować.
Kiedy
przechodził obok, przyjrzałam się jego garniturowi, który musiał kosztować małą
fortunę. Tak to jest, jak się ma sugar daddych w postaci sponsorów, nieważne
jak głupich. Gdy widziałam go jeszcze z przodu, ten materiał coś… w sumie to…
nie no, nie, na pewno nie… nieważne.
Msza jak msza.
Dużo pierdolenia o miłości, dużo płakania matek w pierwszych ławkach. Jeszcze
tylko powiesić się na węźle małżeńskim i tragedia gotowa. W pewnym momencie
przysnęłam z głową na ramieniu Skrobota, więc ten szturchnął mnie, kiedy
chrapnęłam, ściągając na siebie uwagę kilku ciotek siedzących przed nami. Potem
zaburczało mi w brzuchu, na co mój szanowny partner spojrzał na mnie pytająco, a
ja tylko wzruszyłam ramionami. Nudne eventy sprawiają, że szybko głodnieję.
Jak już
wszyscy zmarnowali miedź i ryż, przetransportowaliśmy się do sali weselnej. To
znaczy ja ze Skrobotem jechaliśmy osobno, ale wiedzieliśmy gdzie. Gdy
odjeżdżaliśmy, spojrzałam przez ramię na gości honorowych dzisiejszej imprezy,
jak odbierali prezenty i życzenia od osób, które nie były zaproszone. Towarzyszyła
im dwójka świadków.
Wykosztował
się Rudzielec, bo sala była przestronna i przystrojona ze smakiem. Pośrodku
ciągu stołów wyróżnione były dwa miejsca, przy których krzesła były ubrane w
białą tkaninę i taka sama wisiała za nimi na ścianie. Przyczepiony do niej był
napis Sto lat młodej parze!, jakieś kwiatki i inne styropianowe gołąbki.
Na widok tej wystawy przewróciło mi się w żołądku. Znaleźliśmy swoje miejsca ze
Skrobotem – całe szczęście blisko moich oswojonych jełopów, żebym nie musiała
się stresować, że ktoś obcy patrzy, jak jem. Przyjrzałam się pozostałym miejscom
i tylko moja kartka była ręcznie podpisana. Reszta była drukowana.
Coś ścisnęło
mnie w klacie. To na pewno przez ten głód.
DJ przeciągał
przywitanie tak długo, jak mógł i miałam ochotę podejść do jego konsolety, żeby
mu ręcznie wytłumaczyć, że niektórzy są głodni. Bardzo żałowałam, że zabrałam
szpilki, a nie traperki, bo traperki miały większą siłę przebicia. Potem nastąpił
kolejny nudny i długi do porzygu stały fragment zabawy, to jest składanie
życzeń. Nie wiem, kto był bardziej zmęczony – goście czy gospodarze. Stałam
więc jak cymbał razem ze Skrobotem, słuchając trajkotania Titusa za plecami, i
dopiero gdy kolejka przede mną zmniejszyła się do trzech osób, dotarło do mnie,
że chcę wiać.
Ja wcale
nie chcę im niczego życzyć. Ani dawać prezentu. Ani całować w policzki, FUJ!
Nieubłagane
jednak w końcu nadeszło. Zanim się zorientowałam, stałam twarzą w twarz z Agatą,
która miała wieszak w gębie zamiast uśmiechu. Podziwiam. Z bliska mogłam się
przyjrzeć, jak misterny był jej makijaż (i jak żałośnie prostacko przy nim wyglądał
mój), a fryzura staranna. Jej dekolt i ręce świeciły się od brokatu.
– Eeee… yyy…
Tak, kurwa,
Socha, zajebiście elokwentna jesteś, nie ma co.
Ku mojemu
zaskoczeniu, Agata zachichotała.
– Nie musisz składać
wymyślnych życzeń – powiedziała cicho, niemal na ucho. – Tego nikt nie sprawdza!
Próbowałam się
uśmiechnąć, ale pewnie znowu przypominałam ratlerka z zatwardzeniem.
– W takim
razie wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia! – zawołałam głosem, który
nie brzmiał jak mój.
Udałyśmy, że
całujemy się w policzki (najbardziej pojebany zwyczaj, jaki znam), po czym
przekazałam jej kopertę z moją krwawicą i kwiaty, a ona z gracją je
zaakceptowała i podziękowała. Po tym manewrze zamieniliśmy się ze Skrobotem
miejscami i wtedy do mnie dotarło, że dopiero teraz miałam przejebane.
Te wielkie niebieskie
ślepia już się we mnie wgapiały, a na pysku rozciągał się szczygłowaty uśmiech.
Zaczęłam podziwiać balony i kwiaty, którymi przystrojona była sala…
– Gdyby nie ludzie,
to bym cię teraz wytarmosił – powiedział półgębkiem.
Wystrzeliłam
głową w górę.
– Po moim trupie!
Zniszczoł
zaśmiał się serdecznie. Zabijcie ich, zanim złożą jaja!
Zza pleców wyciągnęłam
niewielkie pudełko owinięte w papier ze ślubnym motywem (czyli biały z jakimiś
chmurami i złączonymi obrączkami tu i tam) i kokardką na wierzchu. Teraz już
nie było odwrotu. Westchnęłam ciężko.
– To nie jest
jakiś zajeb… bardzo wyszukany prezent. Miałam trochę mało czasu, z własnej winy
oczywiście, ale starałam się, żeby było od… ekhem, serca czy jakiegoś organu
innego niż jelito i…
– Przecież
wcale nie musiała…
– Cicho, ja
teraz gadam!
Ku mojemu zaskoczeniu,
Rudzielec zachichotał ze ściągniętymi ustami, jakby ledwo powstrzymywał
zaciesz.
– W każdym
razie bardzo możliwe, że potem będziesz potrzebował specjalisty, ale… pomyślałam,
że może wam się spodobać. Ręcznie robiony. W pewnym sensie.
Zniszczoł
wziął ode mnie pakunek, przyglądając mu się z zaciekawieniem, ale i nabożną czcią.
Miałam ochotę wywrócić oczami.
– No i…
wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. Czy coś tam.
Po tych
słowach Rudy rzucił mi się na szyję bez ostrzeżenia i wyściskał jak niedźwiedź,
teraz już nie zważając na świadków. Trochę stłamszona i niepewna, co zrobić,
wyciągnęłam dłonie, by poklepać go po plecach. Ale nawet jak na niego ten przytulas
trwał bardzo długo. Z braku laku wyciągnęłam ręce dalej, obejmując nimi większą
przestrzeń jego pleców. Mimo kościstej budowy ciała, był zaskakująco miękki. Może
to przez ten jego garniak…
Borze, jak
niezręcznie.
W końcu mnie
puścił, ale nadal się szczerzył. Posłałam mu coś na kształt uśmiechu i wreszcie
przestałam zajmować kolejkę. Gdy wracaliśmy do stołu, Skrobot patrzył na mnie
pytająco, a ja tylko wzruszyłam ramionami. Zniszczoł po prostu bardzo długo
mnie nie widział, może się stęsknił? Skąd ja mam wiedzieć, co mu chodzi po tym
rudym wszarzu? Może i znaliśmy się długo, ale czytać w myślach mu nie umiałam.
Dopiero jakieś
pół godziny później stoły się zapełniły, a na nich wylądował rosół. Można
powiedzieć, że praktycznie wypiłam go jednym haustem, a zaraz potem byłam gotowa
na drugie danie. Rzeczy jasna, gnom ogrodowy z Szaflar się wywodzący ciągle
komentował, że „jem jak świnia”, ale to nie ja hodowałam jakąś szczecinę na
brodzie, która upodabniała mnie to najbrzydszych ozdób zewnętrznych, więc jego
komentarze mnie nie ruszały. No prawie. Tak długo kłapał ozorem, że rzuciłam mu
kulką ziela angielskiego między oczy, wywołując salwę śmiechu naszego
zgromadzenia. Doszła ona do stolika pary młodej, skąd Zniszczoł znowu posłał mi
szeroki uśmiech znad swojego kotleta.
Po jedzeniu
wyciągnęłam się na krześle, wywalając bebech i klepiąc się po nim z czułością. Miałam
nadzieję, że dadzą nam spokój, a ja będę mogła znaleźć sobie miejsce do
poobiedniej drzemki, ale wówczas DJ zmienił cichą muzykę w tle na jakiś głośniejszy
beat.
– Zapraszam
wszystkich na parkiet na pierwszy taniec młodej pary!
Wywróciłam
oczami.
– Ja nie mam
siły się podnosić – jęknęłam.
– Było tyle
nie żreć – odezwał się Wiewiór, wstając z miejsca.
Zwęziłam
niebezpiecznie oczy.
– Przecież ty wsunąłeś
dwa razy więcej niż ja!
– Ale ja mam pojemniejszy
żołądek! – Wyszczerzył się do mnie zadowolony z siebie.
Westchnęłam,
ale pociągnięta za rękę przez Skrobota, podeszłam do kółka, które goście
zdążyli uformować na środku parkietu. Ciekawa byłam, ile z naszych lekcji Zniszczoł
zapamiętał, ale zważywszy na fakt, że nie zrobiliśmy nigdy żadnych postępów,
obawiałam się, że znam odpowiedź. Przez moment myślałam nawet, czy nie podejść
do fotografa-kamerzysty i nie powiedzieć mu, żeby nie nagrywał, ale z drugiej strony
– im więcej kompromitujących materiałów, tym lepiej dla mnie.
– No, no –
odezwał się stojący po mojej lewej stronie Sierściuch. Elegancki był dzisiaj
jak model Kelwina Klauna, czy jak mu tam. – Minęły dwie godziny od początku
imprezy, a ty nie odstawiłaś żadnej szopki.
– Jeszcze – zaznaczyłam
z palcem w górze, gapiąc się na ustawiających się i chichoczących nerwowo
Zniszczołów.
O kurwa,
Zniszczołowie właśnie stali się rzeczywistością. Tylko trochę inną, niż
Kubacki wstępnie założył.
– Masz jakiś
teatrzyk w zanadrzu? – spytał kolega Maciej, nie odrywając wzroku od pary
młodej.
– Wątpisz w
moją dramogenność?
Spojrzałam na
Kota wyzywająco, a ten się zaśmiał.
– Ja? Wątpić? W
ciebie? W życiu żyjącym.
Sprzedałam mu
niezbyt subtelny cios w żebra i z ledwością powstrzymał głośne stęknięcie.
Skrobot pokręcił głową z uśmiechem. No dobra, może powinnam była użyć mniejszej
siły. Nie potrzeba nam tragedii na tej imprezie. Jeszcze potem Zniszczoł się popłacze
i obrazi i co ja zrobię?
– Gdybym
chciała, mogłabym rozwalić całe to przedsięwzięcie – dodałam, wypinając klatę dumnie.
– Zniszczoł zdążyłby się rozwieść przed północą.
Z wielkiego
głośnika popłynęły pierwsze taktyki muzyki. Coś zakąsało mnie w ucho. Jakaś
myśl, krótka jak błysk.
Na mordzie
gębie Sierściucha pojawił się zawadiacki uśmiech, który nie bardzo zrozumiałam
w tym kontekście. Gapił się na mnie, jakby na moim pysku wyświetlały się napisy
do filmu czy coś.
– Co?
Kot pokręcił
głową i machnął ręką.
Kiedy
skierowałam oczy na środek parkietu, wreszcie uderzyła mnie rzeczywistość –
znałam tę piosenkę. Oczywiście, że ją znałam. Musiałabym przejść
lobotomię, żeby ją zapomnieć.
Nasza
piosenka. UŻYŁ NASZEJ PIOSENKI NA ŚLUBIE Z TĄ… OSOBĄ. TA ZNIEWAGA KRWI
WYMAGA!
Założyłam ręce
na piersi i odwróciłam głowę, nie zamierzając dłużej oglądać tego teatrzyku. Ja
przepraszam, ale nie przypominam sobie, żeby dawała swoje pozwoleństwo na użycie
tego utworu dla celów publicznych! Myślałam, że cymbał rozumiał wagę tego
dzieła, ale najwyraźniej trzeba mu wszystko zapisywać, bo inaczej łeb z dupą
pomyli! W związku z tym nie interesowało mnie, co działo się na parkiecie. Było
siedzieć w domu, jak zamierzałam, a nie! Dałam się pajacowi namówić i co mi z
tego przyszło? Jak zwykle – wkurwienie i rozczarowanie!
Muzyka się
skończyła, więc ludzie zaczęli bić brawo (nie do końca wiem za co, ale niech im
będzie). DJ zachęcił pozostałych gości do dołączenia na parkiet, ale ja z moim pełnym
żołądkiem nie zamierzałam puszczać rozłożystego pawia na całe to eleganckie
zgromadzenie. Skrobot powiedział, że idzie do kibla i zaraz wróci, więc
skierowałam się do naszej loży szyderców. Przyszli Kubaccy i Kotowie już
wywijali, stwarzając zagrożenie dla otoczenia (większe niż z nartami u dupy, a
to już nie lada wyczyn). Dopiero mniej więcej o tym czasie wóda zaczęła lać się
strumieniami. Widząc, ile chleje to niewydarzone dziecko polskich skoków
narciarskich Titus zaczęłam się żegnać w duchu. Jeszcze do tego za kompana od
kieliszka wziął sobie Murańkę, to już w ogóle porażka na całego.
– I jak
samopoczucie? – zagadnął jak filip z konopi Skrobot, zjawiając się na siedzeniu
obok.
Wzruszyłam
ramionami, rozglądając się za kelnerami. To była idealna pora na deser.
– Chcesz
zatańczyć? – Spojrzał na przestrzeń za moimi plecami.
Prychnęłam
głośno.
– Obżarta
jestem jak bąk. Nie ma mowy.
– To za czym
się tak rozglądasz?
Zmroziłam go
wzrokiem, na co ten uśmiechnął cwaniacko.
– Nie pana
interes, panie Skrobot!
Nartopuc zaśmiał
się, choć nie brzmiało to chamsko. A mogłoby.
– Na deser zawsze
mam miejsce. – Poczułam się w obowiązku wyjaśnić.
Mój szanowny
kompan zapewne planował coś powiedzieć, co niekoniecznie by mi się spodobało,
ale uprzedziła go dłoń, która zmaterializowała się na poziomie moich oczu. Odwróciłam
się i od razu miałam cofkę.
– Można panią
prosić do tańca?
Zamrugałam jak
debil.
– Ile
wychlałeś?
Kubacki
westchnął ciężko.
–
Wystarczająco, żeby chcieć z tobą zatańczyć, ale za mało, żeby czerpać z tego
autentyczną przyjemność.
Skrzywiłam się
na widok tego jadowitego uśmiechu. Po kilku sekundach namysłu i wydaniu z
siebie pełnego beznadziei jęku podałam mu swoją dłoń. Ukontentowana Menda
zaprowadziła nas na parkiet. DJ właśnie zapodał jakiś polski hit, niestety, nie
miał najwolniejszego tempa. Cóż, gdybym obrzygała cymbała, to byłoby to idealne
zwieńczenie naszej znajomości, prawda? Pozostali weselnicy rozpoznali tę nutę,
bo zaczęli się śmiać do Zniszczoła. Dziwne.
Kubacki złapał
mnie pewnie w pasie aż się wystraszyłam. Może nie powinien był pić alkoholu, bo
coś mu się ewidentnie odklejało na bani. Myślałam, że jakoś przecierpię te trzy
minuty w milczeniu, jak całe dwa lata, a tymczasem pozostali goście prawie
doprowadzili mnie do zawału:
– RUDYYY, RUDY
SIĘ ŻEEEENI!
Tańczący nadal
ze swoją świeżo upieczoną żoną Zniszczoł zaśmiał się głośno i nie wiem, jakim
cudem – stawiam na zupełny przypadek, ewentualnie szczygli zmysł – obracając pannę
młodą znalazł mnie oczami i posłał mi wyszczerz. W mig odwróciłam głowę,
oczywiście dlatego, że na drugiej ścianie wisiały takie piękne dzieła sztuki malarskiej.
Jak wiadomo, od zawsze byłam entuzjastką sztuki, całe mieszkanie Van Goghiem
zajebane.
– To ten,
ekhem, urodziwy uśmiech przekonał cię do zmiany zdania?
Spojrzałam na
złośliwie uśmiechającego się Kubackiego z obrzydzeniem.
– A twój ryj
to niby taki piękny jest?
– Oczywiście –
odparł bez chwili namysłu. – A co ty naszego Grzywka tak bronisz, hmm?
Skrzywiłam
się. Kubacki mną zakręcił, a rosołek przez moment nieprzyjemnie zakołysał się w
moim żołądku.
– Szczygły
zagrożony gatunek, trzeba mieć pod ochroną…
– Dziwne, bo jak
go regularnie uszkadzałaś, to jakoś ci jego rychła śmierć nie przeszkadzała.
Prychnęłam z
oburzeniem. Ja sobie wypraszam takie insynuacje, ja nie jestem agresywna! Ja
przecież bym Zniszczoła nawet kwiatkiem…
…na Dzień Chłopaka
nie zaszczyciła.
– Za każdym
razem sobie zasłużył, a dzisiaj jest dzień dobroci dla szczygłów! –
obruszyłam się.
– Bo wiją nowe
gniazdo?
Przypomniało
mi się Trondheim i tamta rozmowa spod skoczni, podczas której Zniszczoł
próbował się zabawić w swatkę regencką. Teraz się zastanawiam, co mi na banię siadło,
że postanowiłam się przed nim wywnętrzyć, ale najwyraźniej musiały to być
resztki rozsądku terapii z Doktorem Prozakiem. Zniszczoł zarzekał się wówczas
płomiennie, że nigdy o mnie nie zapomni, ale dzisiaj miałam wrażenie, że
oglądam go zza szyby, ekranu telewizora, jak Małysza lata świetlne temu. Niby
wiedziałam, że miał na głowie organizację tego całego przedsięwzięcia, ale…
dlaczego wydawało mi się, że stał dalej niż w rzeczywistości?
– …a przecież
ja na pewno mam szansę na medal… Halo, Socha, ciemna maso, słyszysz mnie?!
Wzdrygnęłam
się, przestając mieć myśli ulotne jak ulotka. Posłuchajcie starszej
koleżanki i nie myślcie nigdy za dużo o ludziach, bo was zmiecie z planszy.
– Tak, taaak,
bla, bla, bla, wygrasz medal na mistrzostwach, srali muchy, będzie wiosna. –
Wywróciłam oczami. – Wszyscy to już słyszeli, a medalu jak nie było, tak nadal
nie ma. Kiedy ty mię jakiś kruszec drogocenny przywieziesz, hę?
– Tobie?
– Skrzywił się. Znowu mną obrócił. – Kubacki dostaje medale wyłącznie na cześć
i chwałę Kubackiego…
– Weź, kurwa,
bo brzmisz jak debil…
– Czyli nie
zawsze jestem debilem?
Uniosłam brwi
w zastanowieniu. Zasadniczo trudno byłoby znaleźć moment, w którym Menda nie
byłaby tak bardzo mendą, ale ten jeden raz obił Rudzielcowi mordę, by bronić
mego honoru, więc miał swoje potknięcia.
– Miewałeś
dobre momenty – odparłam, zanim zdążyłam odciąć sobie jęzor.
– Kiedy?
Pierwszy raz
od dawna na jego gnomiej fizjonomii nie widziałam niczego zjadliwego, złośliwego
ani jadowitego. Ucieszył się całkiem szczerze.
Niby wyzywał
Zniszczoła od cocker spanieli, a sam przypominał teraz pieska. Takiego
buldoga francuskiego, jeśli idzie o ścisłość. Najbrzydszego w stawce. Kusiło
mnie, żeby sprawdzić, czy usiądzie, jak mu zaproponuję przysmak, to jest bułkę
z bananem. Bardzo pożywny posiłek.
– Głównie,
kiedy spałeś – odparłam, tym razem mając złośliwy zaciesz na mordzie.
Prychnął
oburzony.
– Przyganiał
kocioł garnkowi, Socha.
Wzruszyłam
ramionami, po czym znowu zostałam okręcona wokół własnej osi, tym razem trzy
razy z rzędu i już czułam, jak mi się schabowy cofa w górę przełyku. Kubacki
igrał z ogniem bardziej niż kiedykolwiek i nawet o tym nie wiedział.
– Na
pocieszenie powiem, że już nie będziesz musiał mnie znosić – odpowiedziałam,
kiedy zawartość mojego żołądka wróciła na miejsce.
– Czy ja wiem…
– zastanowił się ciężko. – Przynajmniej jakieś urozmaicenie było. A teraz
zostaniemy sami ze Szwabem i będzie musiał się wyżywać na nas zamiast na tobie.
Dostał z
pięści w ramię aż miło! Kubacki jęknął i zgiął się w pół, ale ręki mojej nie
puścił. Zasraniec.
– Ty to
naprawdę jesteś psychiczna!
– I właśnie
dlatego będziesz za mną płakusiać.
Tym razem to
ja posłałam mu wyszczerz i to zupełnie od serca.
Ta zasrana
szatańska piosenka wreszcie dobiegła końca i byłam w szoku, jak bardzo brakowało
mi oddechu. Ja rozumiem, że już nikt mnie nie wyciągał na przebieżki o szóstej
rano w półmetrowych norweskich zaspach, ale żebym była aż TAK sflaczała?!
A Kubacki już
celował we mnie swój chuderlawy palec.
– To nie jest
nasz ostatni taniec!
Niedoczekanie,
mendo.
Planując, jak
zaimprowizować taneczną niedyspozycję na kolejnych kilka godzin, dotarłam do
stolika. Zdążyłam wziąć łyka coli, kiedy zjawił się przy mnie Skrobot, który
KONIECZNIE chciał wyciągnąć mnie na parkiet. A potem był jeszcze jego brat,
Titus (kompletna pokraka, gorszy niż ja), Sierściuch, Wiewiór, Miszczunio… A
jak zabrakło pomysłów na tańce w parach, to sobie kółka wymyślili. Co za banda
pomyleńców.
Moich
pomyleńców.
*
* *
– Czemu
siedzisz tu sama?
Niektórzy
ludzie mogliby się nauczyć odczytywać sygnały niewerbalne.
Kerstin
właśnie szła w moim kierunku, trzymając Bieguna za rękę. Nadal musiałam powstrzymywać
mimowolnie wzdrygnięcie na ten widok, dlatego udałam, że mocno zainteresowało
mnie oczko wodne kilka metrów dalej.
Na zewnątrz
było tylko jakieś kilkaset decybeli ciszej i chłodniej. W sali było duszo i
tłoczno, a discopolowa sieczka, którą DJ serwował bez chwili wytchnienia,
przyprawiała o niestrawność. Czy Zniszczołowie naprawdę nie mogli wybrać
czegoś, od czego mniej się zwoje mózgowe prostowały?
Zniszczołowie.
Ten tytuł sprawiał, że robiło mi się jeszcze gorzej.
W każdym razie
ogródek miał jeszcze tę zaletę, że panował na nim półmrok. Gdzieniegdzie w ziemię
powbijane były lampki solarne, które teraz świeciły, nadając temu miejscu
przyjemny klimat. Mniejsze punkty świetlne były przyczepione do ścianek altanki,
pod którą siedziałam sama jak palec. Skrobot wdał się w bardzo zawziętą
dyskusję z Miszczuniem na temat ostatniego sezonu Liverpoolu, więc postanowiłam
wykorzystać tę okazję, jedną na milion, żeby się wymknąć cichaczem i dać moim myślom
dojść do ładu. Kilka innych osób kręciło się gdzieś okolicy, stało też grono smrodziarzy
papierosowych, jednak żadna z tych grup mi nie przeszkadzała. Ale mój mózg
konsekwentnie odmawiał angażowania się w miłe rozważania, ciągnął mnie w
otchłanie, w które wolałabym nie zaglądać. Jedynym konstruktywnym wnioskiem,
który wyciągnęłam z dwudziestu minut świętego spokoju, było to, że ledwo minęła
dwudziesta druga, a ja bardzo chciałam być daleko stąd. Najlepiej w łóżeczku, z
włączonym obok wiatraczkiem…
Krycha z Biegunem
dosiedli się, jakby ich kto zapraszał. A ja sobie nie przypominam!
– Chciałam trochę
ochłonąć – odpowiedziałam, po czym zerknęłam na godzinę na telefonie. – I pooddychać
innym powietrzem niż pot Kubackiego.
Zaśmiali się.
Znowu zajęłam się smartfonem, podobnie jak oni oboje i przez kilkanaście sekund
była cisza. To był słodki, acz wyjątkowo krótki moment.
– Jak się trzymasz?
Moja głowa
wystrzeliła w kierunku szanownej fizjoterapeutki. Skrzywiłam mordę chyba do
granic możliwości.
– Hę?
Krycha
wyglądała na zmieszaną.
– No bo… wiesz.
Zniszczoł. Ślub.
Zamrugałam,
nadal marszcząc ryja.
– Nie lubisz
takich imprhez, co nie?
Odetchnęłam z
ulgą w duchu. Czemu odetchnęłam z ulgą? Czego spodziewałam się po Kryśce? Tego
nie wiedziałam. Pozostało mi tylko wzruszyć ramionami.
– Bywało
gorzej – odmruknęłam, śledząc pęknięcia na ciemnobrązowej, drewnianej ławie.
Nieoczekiwanie gębę rozdarł mi potężny ziew. – Ale poszłabym już stąd.
– Ogromna
szkoda – skomentował Biegun z jadowitym uśmieszkiem – bo właśnie zamierzaliśmy cię
ściągnąć do środka na zabawę.
Znając polskie
gry weselne, zaczęłam się mimowolnie cofać z obrzydzeniem na mordzie. Krzesełka
jeszcze bym przeżyła, ale zdarzały się jakieś obrzydliwe macania po kolanach i
inne rżnięcie drewna… Nie pytajcie. Na samo wspomnienie mam cofkę.
– Co za gówno znowu
wymyśliliście? – Mój głos wyszedł trochę bardziej warkliwy, niż chciałam.
– SOCHA, DUPO
WOŁOWA!
Odwróciłam się
gwałtownie. W drzwiach sali stał Kubacki i trzeźwy to on nie był.
– W TEJ CHWILI
PROSZĘ MI TU PRZYJŚĆ, BO BĘDZIEMY SIĘ BAWIĆ!
Już nabierałam
powietrza w płuca, żeby mu odpowiedzieć adekwatnie do jego poziomu, ale wówczas
spostrzegłam, że inni goście przebywający w ogrodzie gapią się na nas jak na
bandę debili, którą byliśmy. Posłałam im swój firmowy uśmiech ratlerka z
zatwardzeniem i pociągnąwszy Kerstin za nadgarstek, stąpając nieco za mocno, udałam
się w kierunku drzwi. Mendy Szaflarskiej już w nich nie było.
Jeżu
kolczasty, tam nie było czym oddychać.
Większość
gości stała w bardzo dużym okręgu na środku parkietu. DJ już był w trakcie
tłumaczenia zasad, kiedy gnom szaflarski pociągnął nas i wcisnął do kółka.
Kilku gości się skrzywiło, ale nie tak, jak ja, bo ja wylądowałam obok
Wiewióra. Skrobot pomachał mi z naprzeciwka. Z opisu gry wynikało, że miał to
być taniec odbijany. Wywróciłam oczami.
– …czy mamy
więc ochotników?
Zanim jednak
zdążyłam się ucieszyć jak prosię w deszcz, że tylko to odbębnię i będzie
spokój, poczułam, że coś szarpie mnie za rękę na środek parkietu. Próbowałam
się zapierać nogami, ale miałam na stopach szpilki i dość późno zorientowałam
się w swoim położeniu oraz w tym, czemu ta wąsata mądrala ciągnie mnie gdzieś,
żebym była w centrum uwagi. Zaczęłam się rozpaczliwie rozglądać za opcjami
ucieczki, ale wszystkie nartonogie istoty były ewidentnie zadowolone, że po dwóch
latach mordęgi zrealizują zemstę idealną.
JA JUŻ
ZBŁAŹNIŁAM SIĘ W TAUPLITZ, JUŻ MI WYSTARCZY!
– Gotowi? No to
zaczynamy!
Spojrzałam na
Sierściucha z przerażeniem i chęcią mordu jednocześnie. Tak się da, tego nikt
nie sprawdza. Ten jednak uśmiechał się złośliwie, a mnie ręka świerzbiła…
Nie miałam jednak
czasu odwalać szopki, bo z głośników popłynął Scenariusz dla moich sąsiadów
i musieliśmy na oczach około sześćdziesięciu osób udawać, że wiemy, co się robi
z nogami, kiedy leci muzyka. To znaczy – on wiedział. Nie mogę powiedzieć tego
samego na swój temat.
– Chcesz w nasz
ostatni dzień jeszcze limo zarobić? – wysyczałam przez zaciśnięte zęby,
uśmiechając się do zgromadzenia, które klaskało.
Nigdzie nie
było szacownego pana młodego. Może to i lepiej, bo jeszcze by burak na mnie
dowody zebrał, a wtedy nieuchronnie musiałabym go zlikwidować.
– Dobra,
dobra, nie strasz, nie strasz – zakpiła jawnie menda wąsata z moich gróźb. – Oboje
wiemy, że już siły nie używasz.
Prychnęłam,
ale dupsko trochę mi się podpaliło.
– Nie testuj
mnie!
Zachichotał
jak złośliwy chochlik, po czym okręcił mnie wokół własnej osi. Gdy tylko świat mi
się zatrzymał, zamierzałam wgnieść robala w podłogę, ale zamiast wąsatej
mądrali przed oczami miałam już Miszczunia.
– Witam
serdecznie pannę Sochę – zaanonsował wesoło, łapiąc mnie w pasie. – Jak
panience wieczór mija?
– Eee… – Moja
elokwencja działa zawsze wtedy, kiedy trzeba, jak widać.
– Jesteś
pewna, że te lekcje tańca z Olkiem coś dały?
– EJ!
Zmarszczyłam
brwi, ale Miszczu tylko zaśmiał się serdecznie. Pasowałby do mojej kolecji
szczygłów.
– Żartowałem,
żartowałem. – Dobrze wiedziałam, że wcale nie. – Nie żal ci zostawiać nas
tak na pastwę nowego trenera?
– Myślałam, że
bardzo ci odpowiada.
– No nie
mówię, że nie, ale wiesz… bez ciebie to szarzyzna straszna będzie! Kto Mustafowi
da popalić?
To była bardzo
słuszna uwaga.
– To Kubacki,
chętnych nie zabraknie – odpowiedziałam. – Nie można mu dać obrosnąć w piórka,
bo jeszcze rzeczywiście jakiś medal wygra i tragedia będzie…
Miszczunio
zaśmiał się, a muzyka zmieniła się na jakieś disco polo. Znowu.
– Mam szczerą
nadzieję, że w przyszłości czekają cię same sukcesy – dodał Stochu, a mnie coś
ścisnęło w klacie. – No i wpadnij czasem na jakiś konkurs w Wiśle albo inny
trening w Zakopanem. Powołaj się na mnie, a na pewno cię wpuszczą.
Zamierzałam
uczynić wyjątek i uśmiechnąć się, ale w tym momencie chuderlawy nasz
multimedalista został brutalnie odepchnięty biodrem przez Titusa.
– Przepraszam,
Kamil, ale teraz wypada moja kolej!
Mistrzu z
bólem rozmasowywał bok nogi i kulejąc, wracał do kółka.
– Titus,
jełopie, jeszcze nam Stocha połamiesz i skakać nie będzie komu! – syknęłam do
niego, kiedy razem imitowaliśmy taniec.
Połączenie
dwóch największych pokrak tanecznych w promieniu pięćdziesięciu kilometrów. Co
mogłoby pójść nie tak, prawda? Jeszcze w dodatku DJ zmienił muzykę na Wyginam
śmiało ciało, więc trzeba było tempo dostosować, a moje płuca powoli nie
wyrabiały. Na szczęście to wybitne działo zaczerpnięte z kinematografii dla
dzieci jest na tyle poronione, że nie musieliśmy trzymać żadnej ramy i mogliśmy
wyglądać jak dwoje osób niepełnosprytnych. Adekwatnie.
– Antek, ja
wiem, że ty musisz odejść… – usłyszałam gdzieś koło mojego ucha, kiedy się jednocześnie
obracaliśmy – …ale wiedz, że…
Tutaj wzięliśmy
się pod rękę, jakby to było prawdziwe góralskie wesele. Po przyklasku i zmianie
stron, okraszonych salwami śmiechu gości, Titus nabrał powietrza w płuca
jeszcze raz:
– …będzie mi cię
bardzo brakować!
Naprawdę
chciałam mu odpowiedzieć, ale z powodu tempa już brakowało mi tchu, tymczasem ten
jełop zaserwował mi solidną porcję obrotów, od których w moim żołądku odezwały
się lody. Zdołałam tylko przytaknąć, bo Miętus został oderwany ode mnie za rękę
przez Wiewióra.
No tego to się
drugi raz tego wieczoru nie spodziewałam. Tym razem DJ gwałtownie przerwał
utwór i zmienił go na Zawsze z tobą chciałbym być. Z deszczu pod rynnę,
ale przynajmniej tempo nieco wolniejsze.
Wiewiór z
kolei pływał najbardziej ze wszystkich moich dotychczasowych partnerów w tej
grze. Spodziewałam się, że i on będzie chciał przekazał mi jakieś słowo na pożegnanie,
skoro taki (najwyraźniej) był motyw tej zabawy.
– Tooośkaaaa! Zawsze
z tobą chciałbym być, przez całe laaaato! – zaintonował głosem mocno
alkoholickim.
Przytaknęłam,
starając się uśmiechać, ale chyba wychodziło mi to mocno średnio, bo mając okazję,
Pieter się nachylił i dodał:
– Co ty żeś zrobiła,
mendo jedna? Samą nas z Mustafem zostawiasz, nieładnie…
Postanowiłam przejąć
inicjatywę, bo Wiewiórowi nogi chodziły same, ale w najgorszym możliwym
znaczeniu. Zakręciłam nim i był to błąd, z czego brutalnie zdałam sobie sprawę
dwie sekundę później. Żyła zatoczył się w kierunku kółka jak Tomasz Hajto w starą
babę na pasach kula do kręgli w kierunku pionków i musiałam go z całej siły
targać w swoją stronę. Justyna Żyła zorientowała się w sytuacji i udając, że
odbija Piotrka, przejęła stery, a mi po cichu podziękowała. Poklepałam Wiewióra
w ramię, mrucząc, że też mi będzie go brakować.
Wróciłam do kółka
i Sierściucha. Zabawa trwała jeszcze kilka minut, aż wrócili goście specjalni
dzisiejszego programu: Zniszczoł odbił pannę młodą z rąk jakiegoś wujka i wszyscy
musieli udawać, że to takie super i klaskać jak stado fok w ZOO.
Po tym cyrku
DJ zaprosił wszystkich na jednego, teraz idziemy wódkę pić, co przyjęłam
z ulgą. Posiedzieliśmy w swoim gronie, rozmawiając, choć niektórym słowa lały
się bardziej niż gorzoł na stołach, więc możliwości były ograniczone.
Spoglądałam co chwilę na godzinę w telefonie, szacując, za ile mogę pójść.
Wydawało mi się, że pierwsza to idealny moment, by nie być posądzoną o
uciekanie bez zostawania do momentu aż konieczne będzie trzymanie powiek na
zapałkach. Już w pewnym momencie, im bliżej było przeklętej północy, musiałam
wypić sporo coli, by nie paść jak kawka. Wiedziałam, że skończy się to tak, że
w nocy będę leżeć w łóżku zmęczona z walącym sercem, ale musiałam spróbować.
DJ zaczął
puszczać nieco wolniejsze kawałki, co wcale nie pomagało. Żeby nie wpaść łbem
do talerza z kanapką, spoglądałam w kierunku stołu gołąbeczków i od razu
mi senność przechodziła.
– Antonino,
czy można cię prosić do tańca?
No i spanie
przeszło jak ręką odjął.
Spojrzałam w górę
na Zniszczoła, któremu paraliż z gęby nie schodził, a zmęczenia nie było widać
ani trochę. Boże, i jak go tu nie nienawidzić?
Wywróciłam
oczami.
– A musisz?
– Jeszcze dziś
nie tańczyliśmy.
I nikt nic
nie stracił.
Westchnęłam
ciężko, bo nie chciało mi się podnosić zadka z krzesła. Zaczęłam za to czuć,
jak Skrobot motywuje mnie do zmiany decyzji, podszczypując mnie w plecy.
Wsadziłam za siebie rękę i odgoniłam go na oślep. Rudzielec zmarszczył brwi.
– Ugh, dobra! –
Zerwałam się na równe nogi, po czym odwróciłam się na pięcie do mojego
partnera. – A ty przygotuj się na wykręcanie rąk, jak wrócę.
Skrobot
przytaknął ironicznie głową, jakby ani trochę mi nie wierzył.
Nie bez
zawahania podałam Zniszczołowi rękę, który wyprowadził nas na parkiet. Całe
szczęście nie byliśmy jedyną parą, a światło zostało przytłumione. Pech chciał,
że DJ akurat puścił Life
Is A Rollercoaster. Cóż za niefart… Już zaczynałam pokazywać kciukiem
na mój stolik, chcąc zasugerować, że możemy przeczekać do lepszej piosenki
(akurat!), ale Zniszczoł zupełnie to zignorował. Objął mnie w pasie i dopiero
wtedy poczułam, jak każdy mięsień w mojej dupie się spina.
Z dobrych informacji:
nie waliło od niego potem, nawet jeszcze została na nim jakaś resztka perfum.
Zaczęliśmy się
bujać bez słowa. Połączenie coli z artymią kopnęło mnie w dupę, bo prawie
muzyki nie słyszałam. Zamiast tego uszy mi wypełniało bicie serca. Zniszczoł
najwyraźniej się odprężał, bo oparł podbródek na moim ramieniu, a ja miałam
ochotę odginać się w drugą stronę.
– Jak ci się
podoba? – wymruczał tuż obok mojego ucha.
Prawie się
wzdrygnęłam.
– Meh –
wymamrotałam elokwentnie w odpowiedzi.
Zaczęłam się
trochę rozglądać za ratunkiem, ale Skrobot tylko szczerzył zęby z oddali, a
Agata nam machała. Serio, nie mogła zacząć być zazdrosna czy cokolwiek? Byłam
osobą w ewidentnej potrzebie… Choć z drugiej strony, kiedy ma się moją mordę,
trudno być o kogoś takiego zazdrosnym.
Poczułam
wibracje. No tak, szczygieł się zaśmiał. Co innego mógł zrobić?
– Sugerujesz,
że jestem kiepskim gospodarzem imprezy?
Dopiero wtedy
odsunął głowę na tyle, żeby mi spojrzeć tymi swoimi niebieskimi gałami proste w
moje, bardzo podobne, tylko mniej wyłupiaste.
– A byłeś kiedykolwiek
dobrym? – odparłam w odpowiedzi, udając, że interesują mnie własne szpilki (które
już powoli zamierzałam spalić jak kosmiczne kurtki w Planicy). – Bo ja sobie
przypominam, że na pierwszej imprezie, na którą mnie zaprosiłeś, rzygałam.
Zniszczoł udał
urazę.
– Ej, to nie
moja wina, że taki masz żołądek…
– Nie zwalaj
teraz na mój żołądek! W tej pizzy na pewno coś było.
– Pizzę
zamawiał Biegun.
– Jako gospodarz
nie powinieneś próbować pierwszy, żeby się upewnić, że nie jest zatruta?
Zamiast odpowiedzieć,
Zniszczoł znowu się odsunął i ze śmiechem patrzył mi w oczy. Tym razem starałam
się nie liczyć plam na podłodze czy pajęczyn na ścianach, ale te jego gały były
wielkie. A jakby mi z nich co wyskoczyło?! To było niebezpieczne! Ten jednak po
chwili pokręcił głową i obracając mnie, zawtórował wykonawcy:
– We found love so don’t fight it…
Mogłabym mu
wygarnąć, że użył naszej piosenki do swojego pierwszego tańca, ale stwierdziłam,
że nie będę mu robić przykrości.
– Life is a rollercoaster, just
gotta ride it…
Patrzcie
buraka, jaki romantyk się z niego zrobił.
Mimo wszystko
przypomniało mi się tamto feralne popołudnie w moim mieszkaniu, po lekcji
tańca, kiedy też tańczyliśmy i śpiewaliśmy, wówczas do Eda Sheerana. Jeśli to
porównać do naszej pierwszej imprezy, wykonaliśmy milowy krok. Kto wie, czy i
nie większy. Czy Tośka z 2015 roku pozwoliłaby się dotykać w ten sposób, nie
mówiąc o zaufaniu w tańcu? Raczej nie. Podejrzewam, że skończyłoby się to
wielkim limem i prawdziwą szopką. Czy to znaczy, że dojrzałam, czy zmiękłam jak
jakaś faja? Pozostawało to dla mnie zagadką. Żadne z tych tłumaczeń mnie nie
satysfakcjonowało. Bo jeśli dojrzewanie oznacza pozwolenie na poufałość, to ja
dziękuję. Od tego bardzo prosta droga, żeby ktoś wziął twoje serce i przydeptał
jak jakiegoś papierosa.
– Dobrze wiedzieć,
że nasze lekcje tańca na gówno się zdały.
– I wzajemnie,
łamago.
Od głupich przytyków
na skoczni w Malince poprzez wzloty i upadki, kłótnie, medale, zwycięstwa i
porażki, hulanki i swawole aż do teraz. Do tańczenia na jego weselu do piosenki,
w której gościu mówi jakiejś babie, że życie jest jak kolejka górska i ma
przestać chować się z tą całą swoją miłością do niego. A skąd on w ogóle wie,
że ona go kocha, co? A może to jakiś creep, któremu się uroiło, że go typiara
kocha, bo mu drzwi do biura otworzyła, a on teraz fantazjuje?
– Dziękuję, że
przyszłaś.
Nawet nie zauważyłam,
że piosenka się skończyła, a my nadal staliśmy twarzą w twarz. Zniszczoł
wyglądał, jakby coś liczył na tej mojej mordzie, a ja się skrzywiłam. Już
miałam go zapytać, czy się dobrze czuje, kiedy DJ doprowadził mnie prawie do
zawału:
– WYBIŁA
PÓŁNOC! PORA NA OCZEPINY!
Ugh, czas
na tę gównianą tradycję.
Wywróciłam
oczami i skorzystałam z okazji, że Zniszczoł został zaangażowany w zebranie
wszystkich gości w jednym miejscu, by wymknąć się do swojego stolika. Tym razem
napiłam się zimnej wody, bo od tego tłoku zrobiło się jeszcze cieplej. Klapnęłam
zadem na swoim siedzeniu.
– Nie dołączasz
do tłumu niezamężnych panien?
– To bardzo
dobra uwaga.
Wzięłam szklankę
z colą i popędziłam w kierunku najbliższego filara, żeby się za nim schować.
Skrobot pokręcił głową.
Tymczasem na
środku parkietu zostało ustawione krzesło, a wokół pojawił się wianuszek
kobiet, jak mniemam niezamężnych. Na krześle została usadowiona Agata, a
dziewczyny dookoła zaczęły rozmawiać ze sobą z podekscytowaniem. Widziałam, jak
Kerstin kręci łbem, prawdopodobnie próbując mnie znaleźć, ale ja stanęłam w
idealnym cieniu. Mogła szukać bardzo długo. Skrobot odwrócił się i spojrzał na
mnie z podniesioną brwią. Machnęłam dłonią, żeby się odwrócił (jeszcze by burak
ściągnął na mnie uwagę), a ten pokręcił głową, ale posłusznie wykonał rozkaz.
Potem nastąpił
żałosny teatrzyk podszyty bardzo obrzydliwym przekonaniem, że jako kobiety
powinnyśmy się zabijać o to, żeby mieć męża oraz jak to stajemy się męskimi
własnościami w momencie wymiany obrączek. Kobiety, uzbrojone w drewniane warzechy,
otoczyły Agatę, tworząc wokół niej mur. Za każdym razem, kiedy Zniszczoł starał
się wcisnąć gdzieś swoje chude łapsko, dostawał po nim z warzechy. Ta część
akurat mi się podobała. W końcu jednak udało mu się wyjąć welon z włosów, co zostało
skwitowane licznymi oklaskami. Potem Zniszczoł zwrócił welon swojej żonie, a DJ
puścił muzykę i kazał pannom tańczyć dookoła niej. Zabawa była przednia. W
pewnym momencie wszystko ucichło, a sekundę później Agata rzuciła za siebie welon
z zamkniętymi oczami. Złapała go jakaś jej psiapsia.
Po salwie
śmiechu i braw przyszła kolej na Rudzielca. Tym razem to jego usadzili na
krześle, a wokół niego stanął męski mur, w którym znalazły się oczywiście
wszystkie chudzielce. Gdy muzyka rodem z Benny’ego Hilla zaczęła grać nam
wszystkim na nerwach, Agata rozpoczęła swój rajd dookoła męskiej ściany.
Patałachy jednak stanęli tak zwarcie wokół Rudego, że biedaczka nie miała nawet
jak wepchnąć swojej wymanikiurowanej łapy, żeby odebrać mu ostatni symbol
kawalerstwa. Po bardzo długim spektaklu, od którego jeszcze bardziej zaczynały
mnie cisnąć te szatańskie szpilki, a oczy chciały mi na stałe spoglądać na mózg
od środka, ktoś wreszcie zlitował się nad panną młodą (a także resztą gości,
którzy już nie bardzo byli w stanie skupiać się tak długo na jednym obrazku) i
wpuścił ją, a ona z sukcesem zerwała swojemu świeżo upieczonemu mężowi muchę z
szyi. Zostało to nagrodzone falą oklasków.
Ja jednak nie podzielałam
entuzjazmu tłumu. Z jakiegoś powodu… chyba nie kibicowałam Agacie w jej oczepinowych
staraniach.
Nastąpiła
Zniszczoła kolej, by rzucać muchą. Tłum kawalerów zebrał się za nim, a on
rzucił muchą. Złapał jakiś jego dalszy kuzyn.
DJ znowu kazał
wszystkim uformować kółko, a tymczasem nowożeńcy przypinali wyrzucone dopiero
co artefakty „przyszłorocznej” parze młodej, która teraz miała zatańczyć swój
pierwszy taniec. Z głośników popłynęło Thinking Out Loud, bo zgodnie z
tradycją na żadnym weselu nie może zabraknąć tandetnie romantycznej muzyki Eda
Sheerana. W tym samym momencie poczułam mocny zacisk na sercu, jakby ktoś
próbował je zmiażdżyć w dłoni. W panice pomyślałam o hektolitrach coli, które
wyżłopałam w ciągu tych kilku godzin. Dlaczego z wszystkich momentów, żeby się
poddać, moja pikawa wybrała akurat ten? Zastanawiałam się gorączkowo,
jak tu umrzeć, nie psując innym humorów, podczas gdy po skończonym strojeniu
Zniszczołowie wstąpili w kółko, uśmiechnięci od ucha do ucha.
Zbadałam sobie
tętno i, ku mojemu zdziwieniu, było ono zaskakująco spokojne.
Przyszli
nowożeńcy zaczęli niezręcznie tańczyć, ale po minucie się rozkręcili. Nawet w
tym improwizowanym tańcu wyglądali lepiej niż my kiedykolwiek na próbie
zaplanowanego układu.
Spojrzałam po
raz kolejny na Zniszczoła, tym razem schowanego nieco w cieniu jako że światła
zostały skierowane na środek parkietu, i wywróciłam oczami. Wydawało mi się, że
do tej pory czułam obrzydzenie, a przynajmniej tak to interpretowałam.
Rudzielec znowu miał na pysku wyszczerz, szczęśliwy jak prosię w deszcz. Zwróciłam
też oczy na Agatę, która absorbowała go rozmową, i kolejny raz coś mnie
ścisnęło w sercu.
W tej jednej,
bardzo krótkiej chwili zrozumiałam, że mój brak aprobaty dla tej imprezy wcale
nie był podyktowany rzekomą lekkomyślnością Zniszczoła ani niechęcią do tego
typu spędów. To nie tak, że nie chciałam patrzeć, jak Aleks popełnia błąd.
Nie chciałam
patrzeć, jak poślubia inną.
Moment, w
którym ta myśl stała się dla mnie jaśniejsza niż kiedykolwiek, niemal zwalił
mnie z nóg. Szklanka z colą niebezpiecznie osunęła się w mojej dłoni, ale zdołałam
w porę mocniej zacisnąć na niej palce, żeby nie zepsuć tego jakże radosnego etapu
wesela. Mogłam to wypierać, nazywać wrodzonym sceptycyzmem, uporem albo negatywnym
nastawieniem do życia, ale koniec końców prawda wyszła na jaw. Może nie tak
gwałtownie jak rok temu w Willingen, ale oba doświadczenia były porównywalnie
bolesne. Tym razem jednak to ja zdradziłam samą siebie.
Nie wiem,
kiedy się to zaczęło. Wątpię, że już dwa lata temu na skoczni w Malince. Nie
jestem typem, który wierzy w uczucia od pierwszego wejrzenia, bo cudów nie ma.
Ale gdzieś po drodze, kiedy sądziłam, że po prostu pozwalam mu się ze mną
zaprzyjaźnić, straciłam kontrolę, czego nie lubię, i wpuściłam go głębiej. Oczywiście
moje życie nie byłoby moim życiem, gdyby Zniszczoł odwzajemniał te uczucia.
Jakby nie było, ślub z kimś innym stanowił dobitny dowód na to, że było
dokładnie odwrotnie. Walcząc o moją obecność, udowodnił, że jestem dla niego ważna.
Ważna jako przyjaciółka i tylko to.
Wcale nie martwiłam
się, że Zniszczoł o mnie zapomni, jak już będzie oficjalnie żonaty. Szansa, by znaleźć
się na jej miejscu, nieważne, czy w małżeństwie, czy nie, wyślizgiwała mi się z
rąk i jakaś bardzo podświadoma część mnie starała się temu zapobiec, szukała
pocieszenia.
Żałosne.
Socha, ty obrzydliwie żałosna babo.
Sala na moment
zawirowała mi przed oczami, a potem poczułam ucisk w gardle. Nie mogłam tu
pozostać ani minuty dłużej. Ani sekundy. Nie mogłam tego dłużej oglądać.
Czy był choć
moment, w którym miałam szansę…? Nie wydaje mi się. Jestem Antonina Socha. Moje
życie uczuciowe jest z góry skazane na porażkę. Dlatego muszę mieć twardą dupę
i gardę w górze. Tak to właśnie jest, kiedy idzie się przez życie samej.
Spojrzałam na
swoje miejsce przy stole i zorientowałam się, że Skrobot stoi w kółku i
obserwuje oczepinowy pierwszy taniec. Wykalkulowałam, że to moja najlepsza
szansa. Naprędce podbiegłam do stołu, na który odłożyłam szklankę, zebrałam z
oparcia marynarkę i kopertówkę z siedzenia i, przemknąwszy za plecami zbitych w
krąg gości, wydostałam się z sali.
Chłodniejsze
powietrze przyjemnie orzeźwiło mi twarz. Dotknęłam swoich policzków i poczułam,
że były rozgrzane, jakbym spędziła kilka godzin na plaży, a nie w sali bankietowej.
Na szczęście oczepiny skutecznie zapędziły wszystkich do środka, nie licząc obsługi,
więc mogłam bezpiecznie przejść przez plac. Mimo wszystko dla pewności zerkałam
przez ramię, czy komuś nie wpadło do łba mnie poszukać. Przyśpieszyłam kroku,
słysząc DJ-a i oklaski z sali. Za bramą jeszcze tylko upewniłam się, że mój
telefon jest w kopertówce i ruszyłam przed siebie. Zastanawiałam się, czy nie
wezwać taksówki. Katowice o tej porze były ciemne i puste. Powrót na piechotę
mógł mi zająć dobrą godzinę, a nie miałam ze sobą odpowiednich butów, że tak to
eufemistycznie ujmę.
Nie uszłam
jednak nawet dziesięciu kroków, kiedy usłyszałam, że ktoś za mną biegnie. Byłam
gotowa krzyczeć, ale sekundę później dotarło do mnie:
– Tośka!
Zaczekaj!
Naprawdę miałam
nadzieję wyjść po angielsku.
Nie bardzo uśmiechała
mi się ta konfrontacja. Po pierwsze nie bardzo wiedziałam, jak na niego
patrzeć, biorąc pod uwagę nowe informacje na swój temat. Po drugie ten
ucisk w gardle wcale nie zelżał.
Zatrzymałam
się, ale odczekałam kilka sekund zanim odwróciłam się na pięcie. Postaraj
się nie odpierdalać, Socha, motywowałam się.
– Czemu już
idziesz? Zaraz będzie tort!
Zaśmiał się, a
ja próbowałam wymusić na sobie choćby i tego ratlerka z zaparciami, ale wyszło
mi coś zdecydowanie gorszego.
– Przepraszam,
trochę zmęczona jestem – wymamrotałam, a nerwowy uśmiech zaczynał doprowadzać
moje mięśnie twarzy do bólu.
– To dlaczego
nie powiedziałaś, że wychodzisz?
Do tej pory stał
jakieś bezpieczne półtora metra ode mnie, ale zrobił kilka kroków i znalazł się
o wiele bliżej. Z całych sił powstrzymałam odruch, żeby się cofnąć. Bałam się,
że mogłoby to zwrócić jego uwagę.
Pikawa waliła
mi jak oszalała. Bardzo mocno pożałowałam wychlania tylu litrów coli. Żałosny
głąb z ciebie, Socha.
Wzruszyłam
ramionami, tocząc wzrokiem po chodniku.
Tym razem stanął
dwadzieścia centymetrów ode mnie i już musiałam spojrzeć w górę. W jego
wielkich niebieskich ślepiach pojawił się niepokój, a ogromne czoło było
zmarszczone.
– Stało się
coś? – spytał cicho, usilnie starając się wyczytać cokolwiek z moich oczu. –
Kubacki coś powiedział, tak? Wkurzył cię? Mam mu obić mordę? Należy mu się za
zeszłoroczną Planicę.
Zaśmiał się
cicho. Nawet moje usta uformowały nieco bardziej szczery uśmiech. Pokręciłam
jednak głową, żeby cymbał nie robił chryi jeszcze na własnym weselu.
– Po prostu
muszę iść – odparłam półszeptem, gapiąc się w czubki swoich szpilek.
W tym momencie
poczułam, jak coś łaskocze mnie w rękę. Jego palce nieśmiało wspinały się po
wnętrzu mojej lewej dłoni. Podniosłam głowę z półświadomie otwartymi ustami.
Teraz to pikawa chciała mi wyskoczyć uszami. Zniszczoł wpatrywał się we mnie z niczego
nieświadomym uśmiechem, powoli splatając nasze palce. Moje pozostały sztywne.
Co. Się.
Odpierdala?
Byłam pewna,
że lada moment padnę trupem na środku ulicy, podczas wesela.
– Pozwól się
chociaż odwieźć – powiedział ze śmiechem.
Pokręciłam
znowu głową.
– Dam sobie
radę – wymamrotałam. – Może zadzwonię po taksówkę, jak się zmęczę, czy coś.
Zniszczoł
trochę posmutniał.
– Jeszcze raz
dzięki, że mimo wszystko przyszłaś – powiedział, uznając najwyraźniej, że
własny ślub to nie najlepszy moment na kłótnie z upartą Sochą. Przy okazji
ścisnął trzymaną moją dłoń. – Prawdę mówiąc do teraz nie wiem, czy byłbym dziś
aż tak szczęśliwy, gdyby cię nie było.
No cóż, mogłam
z ręką na sercu przyznać, że rozumiałam jego perspektywę. Mimo że gdzieś
podskórnie mnie to bolało, chyba po prostu nie mogłabym nie przyjść na to
wesele. Może to moja wewnętrzna masochistka, a może po prostu zrobiła się ze
mnie przyzwoita przyjaciółka.
Tylko
przyjaciółka.
Na samą myśl
robiło mi się aż gorzko w ustach.
Patrzyliśmy
sobie w milczeniu w oczy. Gorączkowo starałam się odczytać z jego twarzy, czy
zdążyłam się już zdradzić, czy zdołał odczytać tę jedną zmarszczkę więcej, te
łzy, które jeszcze kilka minut temu balansowały na granicy dolnych powiek. Patrzył
na mnie jednak wciąż tak samo, więc była spora szansa, że jeszcze się nie
zorientował. Pewnie nawet przez myśl by mu nie przeszło. I to w dodatku na
własnym weselu! Ale nie myślałam zbyt logicznie, wolałam się trząść ze strachu.
– Dlaczego
właściwie nie chciałaś przyjść?
Jak miałam mu
to wyjaśnić? Musiałam wybrać którąś z moich standardowych wymówek. Bo
okazało się, że coś do ciebie czuję mogłoby skomplikować sprawę.
Patrzyłam w
jego błękitne, wielkie oczy i zacisnęłam usta, marszcząc do tego brwi. Chciałam
je takimi zapamiętać. Choć nie było ich widać dobrze w brudnożółtym świetle
latarni, znałam je na pamięć. Chciałam zapisać w pamięci każdy detal jego
twarzy, rudawy huragan włosów i wątłą, acz dziwacznie muskularną posturę.
Byłam gotowa
zacisnąć swoje drętwe palce na jego dłoni. Co ja robiłam?! Dlaczego zamierzałam
brnąć w tę dziwną sytuację z żonatym mężczyzną, zamiast uzmysłowić
sobie, że spóźniłam się o jakieś sześć godzin? Tylko że teraz, gdy pozwoliłam sobie
na zalew fali hormonów szczęścia, trudno było mi odeprzeć pokusę.
Z ogrodu ponad
hałas wybiło się głośne pytanie: Nie widzieliście gdzieś Olka?, co
skutecznie odwróciło jego uwagę, bo spojrzał za siebie. Puścił mnie gwałtownie.
Całe szczęście.
To już zaraz.
Za chwilę. Za kilka sekund. Ucisk w gardle tężał.
– Muszę już
wracać, ale… zgadamy się w poniedziałek, co nie?
Wykonałam
drobny krok w tył, potem następny. Z całych sił powstrzymywałam twarz, by nie
skrzywiła się od płaczu. Zanim zdążyłam jakkolwiek odpowiedzieć, z ogrodu
rozległo się głośne: OLEK!, które sprawiło, że Zniszczoł odwrócił się na
pięcie i pobiegł z powrotem w kierunku hotelu. Ostatnim, co zobaczyłam, były
jego plecy.
Stałam jeszcze
kilka sekund, próbując przetrawić wszystko, co się właśnie wydarzyło. Lewa dłoń
niemal mnie piekła. Nie mogłam mu powiedzieć.
Szybko jednak
otrzeźwiałam. Z całą pewnością lada chwila Skrobot zacząłby wypytywać, gdzie
jestem. Na wszelki wypadek włączyłam tryb samolotowy w telefonie i pośpiesznym
krokiem oddaliłam się od przyjęcia.
Dobre pół
godziny snułam się niemal bezcelowo po Katowicach. W ogóle nie przeszkadzał mi
fakt, że ryczałam jak pięcioletnie dziecko, co prawdopodobnie zrobiło ze mnie
pandę, biorąc pod uwagę cały makijaż, jaki zaaplikowałam rano. Prawdę mówiąc
chyba zabłądziłam, mimo że wiedziałam, jak wrócić. W pewnym momencie też ze
złością zdjęłam szpilki, które z moich pięt zrobiły krwawą łaźnię i od
kilkunastu minut przemierzałam katowickie ulice boso. Nawet zimny beton i
kamienie były przyjemniejsze od tych szatańskich butów. Ktokolwiek je wymyślił,
mam nadzieję, że już się smaży w piekle. Dupek.
Dopiero po
trzydziestu minutach, kiedy wysuszyły mi się (z pewnością wyłącznie tymczasowo)
kanaliki łzowe, a poziom hormonów opadł, doszło do mnie, że jak zwykle zachowałam
się jak nieodpowiedzialna gówniara i niektórzy (czytaj: Skrobot) mogą się
zamartwiać o mnie na śmierć. Tak, to byłoby bardzo w jego stylu. Upewniwszy
się, że już potrafię oddychać bez łkania, a mój mózg nie jest mokrą, smutną
papką, wyjęłam z kopertówki telefon i wyłączyłam tryb samolotowy. Odczekałam
chwilę na przyjście wszystkich powiadomień, a w tym czasie zastanawiałam się,
jaką wymówkę podać interesantom. Nic jednak nie przyszło.
Ciekawe czemu.
To wcale nie tak, że zawsze dla wszystkich byłaś wredną pizdą.
Doszłam do przejścia
dla pieszych i byłam gotowa z nowym powodem do płaczu schować telefon z
powrotem do torebki, kiedy poczułam wibracje w dłoni. Starałam się szybko
otworzyć wiadomość od nieznanego numeru.
W tym samym
momencie wydarzyły się dwie rzeczy: z wywalonymi gałami nad ekranem telefonu
zamierzałam postąpić krok naprzód, żeby wejść na pasy, a z mojej lewej strony
nadjechało auto, które z piskiem opon starało się zahamować.
Potem było już
tylko ciemno.
Szit.
Nawet nie wiecie,
jak bardzo chciałam się z Wami wreszcie podzielić tym rozdziałem!
Tak naprawdę miałam
go w głowie mniej więcej od połowy Tośków 1, bo rozplanowałam sobie całą
trylogię dość szybko … ale o tym kiedy indziej. W każdym razie – z powodu tego
rozdziału (między innymi) pluję sobie w brodę, że zostawiłam tę historię na tak
długo, że została zapomniana. Wszakże TOLEK mieli zawsze rzeszę wiernych fanów,
którzy ani na moment nie zwątpili w ich happy end. Co prawda, ten end
bardzo trudno nazwać happy, ale myślę, że to jakieś malutkie zwycięstwo
shipperów? Teraz jednak, mimo że komentarz pod ostatnim rozdziałem dał mi dużo
radochy i tchnął we mnie optymizm, to myślę, że cały misterny plan w pizdu.
Wielka Tośkowa epifania przejdzie bez echa… A może to i lepiej, bo rozdział nie
wyszedł tak dobry, jakbym chciała, ale nie miałam już siły go całkowicie
zmieniać.
Z pewnością pojawiło
się u Was w głowie pytanie, czy skoro tak prędko wymyśliłam tę scenę, to
czy to znaczy, że Tośka cimcirimcim teges szmeges fą fą fą od początku? Odpowiedź
na to pytanie znajdziecie w kolejnym rozdziale. No i pozostaje kwestia tego,
czy Zniszczoł to odwzajemnia, ale na to mogę odpowiedzieć już teraz: właśnie wziął
ślub z inną kobietą. Jak Wam się wydaje?
A, i jeszcze – jak myślicie,
jaki prezent dała Tośka Rudzielcowi? Zapraszam do dzielenia się swoimi
przypuszczeniami.
No, no, no... ciężka sprawaa... biedny Tosiak. Urwałaś w takim momencie, że ciekawość mnie zjada co będzie dalej :D. No i rzeczywiście chcę się dowiedzieć czy to tak od początku czy może był jakiś przełomowy moment... Dobra to czekam :D i pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńW takim razie już się można przekonać. :) Również pozdrawiam!
Usuń