13 maja, 2023

15. Chłopaki nie płacą

 

And I never minded being on my own
Then something broke in me and I wanted to go home
To be where you are
But even closer to you, you seem so very far

 

O wiele rzeczy bym siebie podejrzewała, ale na pewno nie o słabą psychę. Nie jestem Titus, OK? A jednak kiedy wróciłam z lotniska w Krakowie i wpadłam mordą w poduszkę, odespałam (pierwszy raz od jakichś pięciu miesięcy) wszystkie te imprezy i inne wątpliwej jakości atrakcje, to złapałam się na tym, że często leżę, gapię się w sufit i… tyle. Nie dostawałam co chwilę powiadomień z kalendarza o zaplanowanych spotkaniach czy przypomnień o zabukowaniu pokoju i załatwieniu pierdyliona spraw. I nie, żebym była pracoholiczką, bo pod tym względem miałam równo pod sufitem. Odkryłam, że teraz jestem równie wolna od nielotów, co bezrobotna. Nie łudziłam się, że PZN wypłaci mi odszkodowanie za uszczerbki na zdrowiu psychicznym i fizycznym po spędzeniu dwóch lat z tą bandą matołów, chociaż należałoby je liczyć już w milionach złotych. Trzeba było znaleźć sobie inne zajęcie, bo moje marne oszczędności mogły się wkrótce skończyć, ale chyba… potrzebowałam przerwy od wszelkich zajęć.
Żeby zrekompensować sobie wieczne życie na walizkach, postanowiłam bardzo długo nic nie robić – oglądać durne seriale, czytać książki, chodzić z Tymkiem na spacery, może wrócić do biegania? Nie no dobra, aż tak mnie nie pojebało. Wszystko to brzmiało bardzo sielankowo, ale tylko do czasu, bo oto jednak pojawiło się w moim kalendarzu przypomnienie.
 
WTOREK, 16:00: TANIEC ZE ZNISZCZOŁEM
 
Wydałam z siebie jęk rozpaczy.
Spojrzałam na zegarek. Zgodnie z umową miałam podjechać po cymbała i razem z nim wyruszyć do Katowic, ale była dopiero dziesiąta. Zwlekłam się z barłogu, postanowiwszy wreszcie wprowadzić swój plan w życie. Wzięłam prysznic, żeby się dobudzić, zjadłam śniadanie, uczesałam włosy (oklaski poproszę!) i założyłam jakieś ciuchy, które miały mi zapewnić brak odmrożeń dupska. Może powinnam była podpiąć się do kroplówki z valium na wszelki wypadek albo wychylić setkę, ale w obu przypadkach prowadzenie byłoby zabronione, więc wybierałam się uzbrojona tylko w szczątkowe efekty terapii z Doktorem Prozakiem. To trochę tak, jakbym wybierała się z kijami i kamieniami. Zawartość mojego żołądka zachowywała się jak chorągiewki w Kuusamo w przeciętny weekend, ale musiałam być dzielna. Najwyżej narzyga się na siedzenie obok. Tak przygotowana ruszyłam z domu Rudeckich do posiadłości von Zniszczoł.
Całą drogę układałam sobie w czerepie tekst na otwarcie i miałam w nim pustkę. Nie mogłam się też zdecydować, czy załatwić sprawę po żołniersku, czy starać się wziąć pod uwagę te jakieś tam jego uczucia. Jeśli chodziło o ścisłość, to preferowałam metodę pierwszą, bo też i tej używałam, oznajmiając mu, że trener mu kazał zabrać dupę w troki i wracać do domu. Niestety, tutaj nie przekazywałam mu czyichś wiadomości i sprawa nie była prosta, więc i prostakiem nie wolno było być. To znaczy – formalnie nikt nie zabraniał, ale skoro słowo się rzekło (że nie jestem człowiekiem ordynarnym), to trzeba było je spełnić.
Z ciężkim westchnieniem zaparkowałam przed chatą mego drogiego rudego przyjaciela, który już wkrótce miał się przeprowadzić gdzieś indziej. Wytaszczyłam swój zad, przeszłam przez furtkę pod drzwi i z kamieniem w żołądku nadusiłam przycisk dzwonka.
Ja otworzę!
No tak, Zniszczoł nawet w swoim domu robił za cocker spaniela.
Zamek trzasnął dwa razy i zobaczyłam te jego niebieskie ślepia, teraz większe niż kiedykolwiek. Poczułam potrzebę rzucenia wszystkiego i wyjechania w Bieszczady.
– Antek? Co ty tu robisz? – Mimo wszystko jego spirit animal – szczygieł – go nie opuszczał. – Przecież lekcja dopiero za…
Oborze, WIEJ, SOCHA, WIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEJ!
Ale jak na złość stopy mi wrosły w kafelki. Nie wiedziałam, gdzie posiać oczy, bo ani buty, ani tym bardziej ta chuda gęba nie były dobrymi opcjami.
– Nie jadę z tobą na taniec.
Zapadło milczenie. Bardzo powoli podniosłam wzrok z krzaków obok na Zniszczoła, który ściągnął brwi. Wszelka myśl odpłynęła z jego twarzy.
– Prze… przepraszam – wymamrotałam, znowu szukając ratunku w zamarzniętej florze ogródka.
Pierwszy raz od zawsze – albo przynajmniej od bardzo dawna – widziałam, jak na jego sparaliżowanej uśmiechem gębie coś przygasa. Nie wiem, czy on ma jakiś szósty zmysł, czy co, ale zaczynałam podejrzewać, że mnie wyczuł. Zamknął za sobą drzwi i zszedł schodek niżej.
– Dobra, zadzwonię i odwołam – odpowiedział cicho.
Znowu zapadło milczenie. Choć zwykle nie brakowało mi złośliwych docinek, tym razem żadne zdanie nie przychodziło mi do głowy. Zamiast tego słuchałam, jak sąsiad z naprzeciwka odgarnia śnieg, a obok poszczekuje pies.
Złożę u Prozaka reklamację. Niech mnie przywróci do ustawień fabrycznych!
– Nie chcesz zostać moją świadkową, prawda?
Te słowa były dziwnie miękkie i ciche, jakby powiedział mi je prosto do ucha (a niechby spróbował!), choć tak naprawdę dzieliło nas około metra, a ja nie poczułam, żeby się nachylał. Chociaż mnie skręcało od środka, podniosłam na niego oczy, a mój żołądek fiknął koziołka. Nie zrozumcie mnie źle, to nadal był Zniszczoł, więc mimo wszystko się uśmiechał, ale wiedziałam, że nie do końca dlatego, że mu było tak wesoło.
Pokręciłam głową, a on westchnął.
– Trudno – skwitował. – Trochę przykro, ale nie chcę cię do niczego zmuszać.
Na ułamek sekundy przypomniałam sobie zeszłoroczne Willingen i już mnie zaczęło coś kłuć w klacie. Starość nie radość, jak to powiadają.
Wcale mi się nie podobała wizja tego ślubu. Nie, nie jestem zazdrosna, matoły. Niestety, z bólem serca muszę przyznać, że też nie względu na Agatę. Nie jest jędzą, tylko ja byłam bałwanem, bo oceniłam ją pochopnie. Nie zostałybyśmy psiapsiami, ale jest w porządku. Poza akcją w zeszłorocznym Willingen, gdzie odwaliła kaszanę, jest czysta.
Dobra, może ja się nie znam na związkach, bo jedyny długotrwały (choć toksyczny), w którym wytrwałam aż dwa lata, to Polski Związek Narciarski, ale chyba coś tam o życiu wiem i mogę Was zapewnić, że ślub po półtora roku znajomości to pomysł, że tak to kolokwialnie ujmę, w chuj nieudany. Przecież oni nawet ze sobą nie mieszkali… Jak dla mnie, to mogliby się pobrać! Tyle że... no ja nie wiem, za dwa lata? Jak im trochę żelatyna na galaretę w mózgach zgęstnieje, strzykawka z endorfinami się opróżni i zaczną widzieć nie to, co chcą, a to, co jest. Tyle że ja bym tego szczygłowi zrobić nie mogła – w sensie zabić mu szczęścia. Jak na niego patrzę, jaki jest cały w szczygłach skowronkach, to mi się lepiej na kiblu siedzi. Ja jestem babą z jajami, ale z sercem też, więc mi sumienie nie pozwala.
A w ogóle to przez ten ślub znowu zaczął w bulę walić, że u nas na Śląsku tąpnięcia w kopalniach przez to są! No i to jest argument nie do zbicia.
Dlatego ja tego całego precedensu poświadczać nie będę.
Chrząknęłam.
– Nie przyjdę też na twój ślub.
Byłam pewna, że się zapowietrzył, ale zrobiłam krok w tył, opuszczając ostatni schodek. Tym razem patrzył na mnie z mieszaniną oszołomienia i smutku. To był mój sygnał, żeby brać nogi za pas.
– Ale…
– Po prostu nie. – Pokręciłam głową.
Zaczęłam cofać się rakiem.
– Tośka!
– Y-y.
Zbliżałam się plecami do furtki. Zniszczoł zmienił taktykę mimiczną na udawanie zbitego szczeniaka.
– No weź…
Znalazłam się już za furtką i krokiem odstawno-dostawnym zmierzałam do auta. Im dalej od nielotów, tym problemów mniej, taką miałam życiową zasadę.
– Jeszcze cię namówię!
O pffffff.
Odjechałam, by przez godzinę krążyć po Wiśle bez celu.

* * * 

Zniszczoł nie był gołodupcem gołosłowny i postawił sobie za punkt honoru zawracać mi gitarę przynajmniej raz dziennie w postaci wiadomości, w której wymieniał co raz to nowsze plusy przyjścia na jego wesele. Poza jedzeniem – i to w dodatku nie całkiem darmowym – nie widziałam żadnego. Pójście wymagałoby jakiegokolwiek zaangażowania, a ja nie po to opuściłam ten cyrk narodowy PZN-em zwany, żeby teraz jeszcze się czymś zajmować. Ja już i tak za dużo zrobiłam, ale czy ktoś to w ogóle docenił? No właśnie, więc o czym my tu mówimy? Przez moment poważnie rozważałam, żeby zablokować matoła na wszelkich platformach społecznościowych, ale ostatecznie stwierdziłam, że moja odmowa to wystarczający nóż w plecy ze strony rzekomej najlepszej przyjaciółki i pozwoliłam mu się produkować – po prostu wyciszyłam nasze czaty.
Żeby zapewnić sobie maksimum bezpieczeństwa, następnego dnia opuściłam to zadupie wiślańskie i przeniosłam się z powrotem na łono cywilizacji, to jest wróciłam do swojego mieszkania w Katowicach. Zupełnie nie mam pojęcia, co mnie natchnęło i chyba wolałam nie udawać się w tę dolinę ciemności, by się dowiedzieć, ale zaczęłam robić generalne porządki, żeby odgruzować tę swoją jaskinię. Przeliczyłam też swoje oszczędności i wieczorami przeglądałam te wszystkie Ikeje i inne Castoramy. Ścianom przydałaby się odrobina farby, a przestrzeni lepsze zagospodarowanie. Co prawda w malarstwie użytkowym i skręcaniu mebli doświadczenie miałam zerowe, ale od czegoś trzeba zacząć, nie? Zła wiadomość była taka, że obok kart ze sklepów meblowych w przeglądarce musiałam już powoli otwierać takie z ogłoszeniami o pracę, bo te moje oszczędności to w milionach liczone być nie mogły, a mieszkanie samo się nie utrzyma. Żołądek zresztą też nie. Pewnego dnia poczułam się już w ogóle szalenie i wybrałam się do fryzjerki! Nasłuchałam się biadolenia o tragicznym stanie moich włosów i jakichś rekomendacji na temat grup wsparcia i produktów do mycia łba. Ja pierwsze w życiu słyszałam, żeby posiadanie włosów wymagało jakichś terapii grupowych. Świat stanął na głowie… albo włosach, co kto lubi.
Była to już mniej więcej połowa kwietnia. Zniszczoł dzielnie walczył, a ja go dzielnie ignorowałam i właśnie przymierzałam się do chamskiego wyświetlenia jego kolejnych wiadomości bez odpowiedzi, kiedy na moim Instagramowym feedzie wyskoczył mi post. Czyjaś ręka.
– O kurwa.
Nawet się w spokoju wyszczać nie można.
Spojrzałam na zdjęcie. I na nazwę użytkownika. I znowu na fotkę. I na nick.
Świat ochujał.
Otworzyłam z powrotem nasz czat.
 
tosiekprosiek: KUBACKI SIĘ ZARĘCZYŁ?????
aleksander.zniszczol: …
aleksander.zniszczol: PISAŁEM CI O TYM DWA DNI TEMU. Dzięki, że odczytujesz… 

On powinien był się cieszyć, że chociaż pamiętałam, żeby usunąć powiadomienia od niego. 

tosiekprosiek: czy to oznacza, że czeka nas gnomia plaga???
aleksander.zniszczol: tego nie wiem… ale na pewno nie ominie nas fala przechwałek jutro na treningu. Nie mogę się doczekać… 

Pierwszy i największy plus bycia z dala od PZN-u wiązał się z brakiem Mendy. Na myśl, że inni będą przez niego torturowani, a ja nie, moja gęba rozciągnęła się w szerokim uśmiechu. Dopiero wtedy poczułam, że to były prawdziwe wakacje, choć wizja Kubackiego na ślubnym kobiercu wywoływała we mnie ciarki żenady. Z drugiej strony – jeśli on znalazł swoją drugą nartę, to czy to oznaczało, że dla każdego jest szansa? Nie, prędzej to wina jakichś nieprzepracowanych traum Martki-nartki. Innej opcji nie ma.
Moja radość okazała się krótkotrwała. Minęły ledwie dwa tygodnie od mojego odejścia, a te unartowione pokraki zaczęły do mnie wydzwaniać, żeby się wyżalić. Titus marudził, że nie wie, co ma zrobić, bo on to by se chciał jeszcze poskakać, ale nie umie, a tu mu proponują jakiegoś trenera młodzieży i jeszcze asystenta i coś tam, coś tam. Sierściuch postanowił wykorzystać fakt, że planowałam mały remont w swojej kuwecie cytadeli i każdą decyzję wnętrzarską KONIECZNIE musiał skonsultować ze mną. Raz do mnie nawet Wiewiór dzwonił, żeby spytać, przez jakie „t” pisze się rozwód, „zamknięte czy otwarte?”, co zupełnie odebrało mi wiarę w ludzkość. SKĄD BRAĆ SIŁY, ŻEBY ICH NIE ZABIĆ? A przede wszystkim gdzie moje pieniądze, bo ja tu etat kadrowej psycholożki odbębniałam, a ten sknera Apollo ani myślał sypnąć groszem. A potem, jak będą z nich znów wielkie zawodniki, to wszystkie zasługi przypiszą Szwabisku, podczas gdy pięćdziesiąt procent moje. Zaprawdę powiadam wam, nie ma sprawiedliwości na tym poronionym świecie.
Dopóki jednak istnieli tylko w moim telefonie, mogłam ich trzymać na bezpieczny dystans, a także ignorować, co sprawiało mi wyjątkową frajdę. Teraz to mi mogli naskoczyć na pukiel. Dużo gorzej się zrobiło, kiedy ktoś zapukał do moich drzwi i nie był to kurier z moją nową dostawą kosmetyków do twarzy.
– Co, do kurwy…?
– A bardzo dzień dobry i tobie, panno Socho!
Ze wszystkich przygłupów kadrowych jedynym, którego podejrzewałabym o odwiedziny, był przyszły pan mąż wiślański. Tymczasem przed moimi oczami stał zacnie wielki Skrobot Młodszy, susząc kły w uśmiechu.
Zabijcie tych szczygłów, zanim złożą jaja. Rudego to nawet trzeba potraktować priorytetowo.
– Czego cię tu przywiało? – spytałam na wpół niezadowolona i zaskoczona.
– Załatwiałem sprawę w okolicy i postanowiłem wpaść – odpowiedział wesoło.
Westchnęłam ciężko, ale się cofnęłam.
– To właź – burknęłam.
Tym razem nie obawiałam się, że mój gość złapie jakieś choróbsko, bo sukcesywnie zamieniałam się we własną matkę, więc moje mieszkanie nadal było wysprzątane na błysk po ostatnich porządkach. Skrobocisko wstrętne rozejrzało się po mojej norze z uśmiechem, rozpinając kurtkę, jakby mu kto co dobrego obiecał, a ja nawet nie zdążyłam mu zaproponować wody.
– Więc tak wygląda jama smoka?
Spiorunowałam go wzrokiem, zabierając od niego kurtkę i wieszając ją w odpowiednim miejscu.
– Sądziłem, że za trud włożony w wychowanie skoczków PZN zasponsoruje ci chociaż jakąś małą willę.
– To jest nas dwoje. – Wreszcie ktoś! – Czegoś do picia?
Przemieściłam się w stronę kuchni, a mój zacny gość powlókł się za mną.
– Kawy?
Usiadł za stołem.
– Nie posiadam.
– To co z ciebie za gospodyni?!
– Normalna taka. Mogę zaoferować herbatę, wodę albo colę, ewentualnie wyjazd z baru.
– W takim razie wezmę herbatę.
Trochę liczyłam na wyjazd z baru.
Nastawiłam wodę w czajniku i czekając, aż się zagotuje, przygotowałam kubek i uchyliłam okno. Na zewnątrz robiła się już wiosna, przynajmniej tutaj, bo w tym Zakopanem to nie wiadomo. Ten tam przylazł jeszcze w zimowej kurtce, podczas gdy w Katowicach wiosenna parka zdecydowanie by wystarczyła. Sobie nalałam coli z lodówki i usiadłam naprzeciw byłego kolegi.
– Czemu cię naszło, żeby tu przyleźć? – spytałam, po czym upiłam łyka ze swojej szklanki, nie spuszczając go z oka.
– Myślałem, że się jeszcze kolegujemy – odparł ze złośliwym uśmieszkiem.
Typowy błąd żółtodzioba.
– Baśka, Baśka, Baśka… – Westchnęłam, kręcąc głową. – My sweet summer child… Ja się z PZN-em nie koleguję.
– Ale ja nie przyszedłem tu reprezentować związek – powiedział sprytnie. – Przyszedłem odwiedzić koleżankę. Nie można?
Wzruszyłam ramionami, biorąc kolejny łyk.
– To zależy, czy masz jakiś ukryty motyw.
– Czy spędzić dzień z kimś, kogo się lubi, to ukryty motyw?
O mały włos, a cola stanęłaby mi w gardle.
Co on ma z tym, że wali takie teksty zawsze wtedy, kiedy mam coś w mordzie?! Jeszcze na dodatek przypomniał mi się znowu Zniszczoł z tymi swoimi sugestiami pornograficznymi matrymonialnymi i już w ogóle byłam o krok od uduszenia. Musiałam sobie powtarzać, że kto jak kto, ale Baśka to akurat by żadnych niecnych planów nie snuł i że to tylko Zniszczoła fantazja romantyczna ponosi przed ślubem. Choć z drugiej strony – usłyszałam od niego propozycję wspólnego pójścia na wesele, więc… kto go tam wie.
Nie miałam jednak ochoty użerać się z problemami natury potencjalnie miłosnej, więc wywróciłam oczami. W tym samym momencie pstryknął przełącznik czajnika, więc wstałam i zalałam herbatę. Wiedziałam, że nie lubi słodyczy, więc nawet nie proponowałam cukru ani miodu.
– Miałaś jakieś plany na dziś, które rozwaliłem? – spytał, kiedy stawiałam mu kubek przed twarzą.
Teraz mu do głowy przyszło, cymbałowi jednemu.
Usiadłam z powrotem za stołem. Miałam w planach tylko kurwicę podczas wielogodzinnego scrollowania Pracuj.pl i LinkedIna, więc pokręciłam głową.
– Więc co powiedziałabyś na wyjście do kina?
Skrzywiłam się, a bąbelki z coli zaszczypały mnie w język.
– To może jakiś film z dublingiem w domu?
– Co ty masz z tym oglądaniem?
– No dobra, to może być Chińczyk.
Westchnęłam. Kilka minut później przenieśliśmy się do pokoju szumnie zwanego salonem. Tam wygrzebałam z najgłębszego dna szafy planszówkę, w którą potem zaczęliśmy grać.
Ku mojemu zdziwieniu, w trakcie gry zapomniałam o potencjalnych powodach tych odwiedzin, chociaż przyczyny tego można upatrywać w fakcie, że ciągle wygrywałam. W pewnym momencie zaczęłam podejrzewać, że Skrobot daje mi jakieś fory czy coś, bo nie potrafił wjechać do landu więcej niż dwoma pionkami. W ciągu dwóch godzin zdołałam go ograć z pięć razy i za ostatnim już mnie to nawet nie cieszyło, bo co to za radość wygrać z takim osłem. Może to po prostu cecha ludzi w PZN-ie – wszyscy są już pogodzeni z porażką. A przynajmniej spora część powinna być, zważywszy na ich dotychczasowe wyniki sportowe.
– Powiedziałaś już Olkowi? – wypalił, kiedy sprzątaliśmy grę do pudełka, a ja goniłam uciekające ze stołu pionki.
Spojrzałam na niego spode łba i zmarszczyłam brwi.
– A ty co, jego adwokat? – warknęłam.
– Nie, tylko… no wiesz, czas goni – odparł zupełnie spokojnym tonem.
Nałożyłam pokrywę na pudełko i popatrzyłam na nartopuca wyzywająco.
– A tak się składa, że powiedziałam. Bo co?
Znalazł się zasrany obrońca uciśnionych.
– I jak zareagował?
Odwróciłam się i przykucnęłam, żeby schować grę do szafy. Kiedy usiadłam w fotelu naprzeciwko, wzruszyłam ramionami.
– Jak na niego, to całkiem nieźle – odpowiedziałam. – Możesz mi wyjaśnić, do czego zmierzasz?
Skrobot gapił się na mnie jak dupa w sedes i miałam wrażenie, że próbuje mi się wwiercić w mózg. Mógł sobie wiercić, ile dusza zapragnie – i tak by nic tam nie znalazł prócz kupy niepotrzebnych informacji i traumatycznych przeżyć spod skoczni.
– W kwestię świadkowania się nie wtrącam, ale… jesteś pewna, że tam nie chcesz iść?
Wywróciłam oczami. Takimi rzeczami nie wolno się interesować, bo można kociej mordki dostać.
– Wierz mi, że wszyscy na tym skorzystają – odparłam.
A najbardziej to ja, bo nie będę musiała się cały dzień w kiecy męczyć.
Skrobot westchnął i uderzył dłońmi o uda, ale wstał, więc też się podniosłam. Przynajmniej temat został uznany za zamknięty.
– Masz ochotę wyjść do kina za tydzień? Też tu będę.
Słodki jeżu na bananie, A TEMU CO SIĘ USRAŁO?!
– Przeprowadzasz się tu czy ki chuj? – Skrzywiłam się.
– Nie, robię studia z turystyki. – Wyszczerzył się. – Mam indywidualny tok studiów i jeżdżę tak, żeby mi się nie kłóciło z pracą w sztabie.
To była chyba jedyna osoba w kadrze z głodem wiedzy, bo reszta była po prostu głodna… i nic więcej. Nie licząc Krychy, rzecz jasna, bo ona musiała skończyć studia, żeby zostać fizjoterapeutką. Ale jej licencja była austriacka, a może szwabskie są jakieś gorsze? Nigdy nie wiadomo. Szwaby to śliskie osobniki są.
Wstępnie zgodziłam się na jakiś tam seans z nartopucem i poczułam ogromną ulgę, kiedy znalazł się po drugiej stronie drzwi. A zaoferował, że będzie tu wpadał, jak pojawi się w okolicy, więc na część dalszą odpoczynku od PZN-u nie miałam co liczyć. Byłam skazana na nielotów i to był materiał na film.
Horror lub thriller w najlepszym przypadku.

* * *

Skurczybyk Skrobot dotrzymał danego słowa i wpadł w kolejnym tygodniu. Ponieważ kwiecień z premier kinowych oferował tylko jakieś straszne lub smutne filmy, wybraliśmy bajkę Dzieciak rządzi. Wybór był idealnie dopasowany do naszego rozwoju psychicznego i bawiliśmy się doskonale – to znaczy na tyle, na ile można się dobrze bawić, będąc zmuszonym do opuszczenia domostwa. Mój szanowny były kolega serwismen wpadał do Katowic trzy razy w tygodniu i nie omieszkał za każdym razem mnie odwiedzić, nad czym bardzo ubolewałam, ale taki już los prawdziwych gwiazd…
W międzyczasie mój zapał, jak zwykle, okazał się słomiany i odechciało mi się wszelkich remontów, przemeblowań i ogólnego skakania po mieszkaniu jak małpa na drucie. Skrobot wydawał się tym faktem odrobinę zawiedziony, ale on akurat byłby od tych najcięższych robót, ja od dowodzenia pracami, więc nie wiem, czego tak żałował – no chyba że uważał, że stan mojej nory był aż tak zły, ale w takim wypadku kij mu w oko. Za to w innej dziedzinie mojego życia zaczęło się wreszcie trochę lepiej układać, bo oddzwaniali do mnie w sprawie wysłanych CV i miałam na swoim koncie już kilka rozmów i żadnej udanej. Największym wyzwaniem okazało się nie przygotowanie do pytań, bo po dwóch latach spędzonych na odpowiadaniu na: „Widziałaś moje skarpetki?”, „ANTEK, GDZIE MÓJ KASK?!” oraz „Tosia, a zabrałem swój telefon?”, „Na kiedy my tam mamy te zawody?”, „A zabukowałaś dobrą liczbę pokoi? I dobry hotel? A o pełnym wyżywieniu pamiętałaś?” naprawdę trudno byłoby mnie zaskoczyć jakimś: „Gdzie pani się widzi za pięć lat?”. To proste, słodko śpiąc dwa metry pod ziemią. Największym wyzwaniem okazało się znalezienie białej koszuli, której założenie nie spowodowałoby znokautowania kogoś strzelającym prosto między oczy guzikiem. W tym celu musiałam wybrać się na zakupy, które doprowadzają mnie do szewskiej pasji, to znaczy ubraniowe. Na szczęście nie wszystkie rozmowy odbywały się twarzą w twarz, więc nie musiałam tracić kolejnych milionów na dodatkowe pary spodni i butów.
Ku mojemu zdziwieniu jednak, im bliżej było „godziny W”, tym mniej musiałam ignorować powiadomień z wszelkich czatów. Kilka razy złapałam się na tym, że sama sprawdzam, czy androzłom nie robi mnie w bambuko, ale nie – Zniszczoł najwyraźniej się poddał. Nie wiem, czy skończyły mu się argumenty, czy siły, jednakowoż przestał mi zawracać dupę. I dobrze.
…na pewno?
Nie no, wiadomo, nielot z wozu, Sosze lżej. Na wszelki wypadek pozostawiłam wszelkie powiadomienia na wyciszeniu, żeby nikomu więcej nie przyszło do głowy mnie o cokolwiek pytać i prosić.
Skrobot zdawał się jednak mieć inne zdanie na ten temat i on z kolei nie odpuszczał.
– Ale wiesz, że będziesz naznaczona jako ta najgorsza, jeśli nie pójdziesz? – perorował, kiedy wracaliśmy wieczorem ze spaceru z lodami w rękach.
Prychnęłam.
– W tej kadrze zawsze tak było – odmruknęłam. – Nie, żeby to kiedykolwiek była prawda. Ty się lepiej przyznaj, że mnie namawiasz, bo nie chcesz iść sam!
Wzruszył ramionami, po czym wziął gryza swojego czekoladowego loda. To, że jadł cokolwiek z zawartością cukru, należało zaznaczyć w kalendarzu, żeby potem móc świętować rocznice tego wydarzenia.
– Nie przeszkadza mi pójście solo – odpowiedział, przełknąwszy odgryziony kawałek. – Raczej się martwię, że zrobisz naszemu Olkowi kuku.
Roześmiałam się i zabrzmiałam jak stara ropucha, którą byłam.
Większe niż on sam sobie? Nie sądzę.
– Czym? Tym, że nie będę się snuła przez kilka godzin po sali weselnej ze strutą miną, psując mu humor?
– Czemu właściwie miałabyś mieć strutą minę? – Przyjrzał mi się bacznie zza swojej czekoladowej gałki.
Wywróciłam oczami, zlizując kroplę swojego waniliowego loda z dłoni. Dziadostwo się już rozpływało, chociaż nie było dwudziestu stopni na plusie. A jeszcze Skrobot się zrobił jakiś niekumaty.
– Już ci mówiłam – nie lubię takich imprez – odparłam, starając się zachować spokój, ale powoli planowałam zrobić mu róg jednorożca na czole z mojego wafelka.
– I nawet dla najlepszego kumpla się nie przełamiesz?
I tak się właśnie kończy wychodzenie gdziekolwiek z tą bandą popaprańców. Myśli człowiek, że się od nich odetnie, a oni jak szarańcza – odnajdują cię z powrotem i nie dają spokoju.
Westchnęłam z politowaniem, bo ileż razy można bęcwałowi tłumaczyć. Zanim jednak zdążyłam go uświadomić, że taka ze mnie najlepsza przyjaciółka jak z koziej dupy trąba, ten odezwał się jeszcze raz:
– Wiesz, niezależnie od tego, czy pochwalasz jego wybór życiowy, czy nie, według mnie to warte zachodu. Twoja nieobecność bardzo go zaboli. Ufał ci i spędzał z tobą większość czasu przez ostatnie dwa lata, pomogłaś mu przejść przez niejedno bagno. Naprawdę nie potrafisz na tych kilka godzin trochę odpuścić i pokazać, że cieszysz się jego szczęściem?
Czy to nie jest odwieczny problem natury człowieka – ugiąć się pod naciskiem przymusu społecznego czy pozostać wiernym sobie? Z jednej strony, zawsze byłam bardzo na „nie” i nie zamierzałam tego zmieniać dla jakiejś drogiej potańcówy, ale… może byłam na „nie” w złych kwestiach? Nie no, jebać społeczne konwenanse. Ale tu nie chodziło o ślub kuzynki Ani, tylko mojego najlepszego przyjaciela. Szczygła. Ryżego Brutusa. Grzywy. Aleksa. W gruncie rzeczy to nie tak, że zamierzał zrobić sobie wielką krzywdę… prawda? To nie tak, że robił coś niemoralnego. Po prostu przymierzał się do zrobienia czegoś, czego ja nie pochwalałam. Może powinnam była dać za wygraną. W końcu on też dla mnie sporo zrobił.
Na przykład przedstawił mi Mustafa, dzięki któremu mogłam zwątpić w ludzkość.
– A może masz inne powody?
Skrobot dojadł wafelka i skrzyżował ręce na piersiach, patrząc na mnie z cwanym uśmieszkiem. Byłam przygotowana na tę obrzydliwą sugestię, ale w tym samym momencie postanowiłam przestać ignorować telefon, który wibrował w mojej kieszeni od jakichś dwóch godzin.
– Zaraz do tego wrócę – wycedziłam przez zęby, próbując zamordować dziada wzrokiem.
Na ekranie wyświetlało mi się jak neonowy szyld KRYCHA, więc westchnęłam i przesunęłam zieloną słuchawkę.
– Hal…
SZWAB MA SŁABE ZWIERHACZE, SZWAB MA SŁABE ZWIERHACZE!
Moje uszy nie były przygotowane na taką liczbę decybeli i aż musiałam na chwilę odsunąć telefon, żeby mi bębenki nie pękły. Odeszłam też kilka kroków od mojego wiernego kompana, bo to hasło zawsze oznaczało kłopoty.
– Oczadziałaś?! – warknęłam. Umiem się odgryźć pięknym za nadobne. – Czego drzesz mordę?!
Możesz się terhaz spotkać? – Głos miała, jakby spotkała nagiego księciunia ducha.
– Gdzie, kurwa, w Krakowie?! Chyba cię pogięło!
Nie, na Skypie! Plis, dałabyś rhadę zorhganizować się w pół godziny? Mam coś ważnego do przekazania!
Westchnęłam ciężko. Z tymi PZN-owskimi dziećmi to zawsze pod górę. Jak nie samozwańcze detektywy, to jakieś szwabskie fizjoterapeutki i tak w koło Macieju (Kocie).
– No myślę, że dałabym radę.
Superh! Za pół godziny bądź dostępna. Muszę jeszcze rhesztę ściągnąć, więc narhka!
I tyle ją słyszeli.
Odwróciłam się na pięcie do Skrobota, a ten dołączył do mnie po kilku krokach.
– Musimy się pośpieszyć – oznajmiłam mu i zrobiłam według swoich słów. – Dzwoniła Kryśka. Mam pilnie być na Skypie, inaczej, nie wiem, świat się zawali.
Przytaknął głową i też przyspieszył.
– A co z moim pytaniem? – Znowu miał na gębie ten cwaniacki uśmieszek.
Zmroziłam go wzrokiem.
– Udam, że go nie usłyszałam.
Co to za aluzje jakieś paskudne? To tylko banda tych niewyżytych nielotów mogła wpaść na podobną teorię.


Piętnaście minut później byliśmy już pod moim blokiem. Musiałam cymbałowi obiecać, że się zastanowię nad przemyśleniem wesela, bo inaczej nigdy by nie pojechał. W końcu jednak zniknął mi z pola widzenia i mogłam odetchnąć z ulgą… na jakieś pięć minut.
Dopiero w zaciszu swojej nory uświadomiłam sobie, że wali mi serce i że może odrobinę przejęłam się telefonem od Krychy. Brzmiała na przerażoną, ale i podekscytowaną, więc… czort ją tam wie. Z uśmiechem na mordzie powitałam domowe dresy, które nie krępowały moich ruchów, przetargałam laptopa ze stołu w kuchni na kanapę i odpaliłam go, patrząc na zegarek. Zostało mi jakieś dziesięć minut, więc siedziałam w ciemności mieszkania, próbując się przywrócić do stanu psychicznej używalności, choć przy tylu traumach na koncie nie liczyłam na cuda. Wówczas przypomniało mi się, że Skrobot coś wspomniał o potencjalnym partnerze Krychy na wesele. Po pierwsze to nie wydawało mi się, żeby była zaproszona – co by nie mówić, ze Zniszczołem raczej nie znała się zbyt długo ani blisko. Co więc miał na myśli mój genialny kolega nartopuc? Tego zamierzałam się dowiedzieć, o ile wiadomość od szanownej kadrowej masażystki nie wywoła u mnie zawału.
Siedziałam po turecku, gapiąc się w ciemną przestrzeń i dopiero dźwięk przychodzącego połączenia na Skypie wybudził mnie z transu aż podskoczyłam. Zauważyłam, że uczestników czatu jest co najmniej kilku, a gdy zaakceptowałam rozmowę, zorientowałam się, że wszyscy mieli włączone kamerki. Co za banda dekli.
Westchnęłam, ale włączyłam też swoją.
– …nie, bo musimy poczekać. O, hej, Antek!
Uczestnikami rozmowy byli: Krycha, Kubacki, Wolny, Titus, Sierściuch, Biegun, Kłusek i, ku mojemu zaskoczeniu, Zniszczoł. Byłam pewna, że jegomość przyszły mąż załatwia, nie wiem, przemówienie prezydenta Polski na tę swoją imprezę stulecia i nie da rady dołączyć.
– To co było tak ważne? – spytałam prosto z mostu.
– Gdzie ty siedzisz, że tak ciemno? W piwnicy? – odezwał się Sierściuch, mrużąc oczy.
– Dziwi cię, że Socha to piwniczak? – spytał Kubacki ze złośliwą miną.
Jak ja bym go potrząsnęła za ten durny łeb!
– Słuchaj no, ty zasrańcu szaflarski jeden…
– HEJ, SPOKÓJ! – zawołała Kerstin i pierwszy raz na jej gębie zobaczyłam oburzenie. – Są ważniejsze rzeczy!
– Jakie konkretnie? – zapytał Wolny, próbując najwyraźniej zmienić temat rozmowy.
W takich momentach żałowałam, że rozwalenie laptopa o ścianę nie oznaczałoby tego samego dla głowy blondwłosego gnoma ogrodowego z Szaflar. Burak zasrany.
Kryśka wzięła głęboki wdech i wydech, odczekując kilka sekund, zanim się odezwała. Może to i lepiej? Bo we mnie nadal buzowała złość.
Kątem oka zerknęłam na okienko z obrazem od Zniszczoła. Siedział cicho, patrząc na monitor, ale nie miał żadnego wyrazu twarzy. Słowa Skrobota zaczęły mi chodzić po głowie jak mrówki. Jak nie jeden, tak drugi – ciągle mi musieli zaprzątać sumienie jakimiś… uczuciami!
– Chciałabym zaznaczyć, że to wszystko jest jeszcze tajne… więc musicie to zachować dla siebie. – Spojrzała na moment na swoje dłonie. Kubacki poruszył się niespokojnie w fotelu. – Wujek… nie do końca z własnej woli, rhaczej przez alkohol… ale przypadkiem powiedział mi, że śledztwo prhawdopodobnie wkrhótce zostanie oficjalnie zamknięte. Jeszcze muszą sprhawdzić kilka rzeczy, domknąć jakieś kwestie forhmalne, ale… no cóż, trhenerh Krhuczek został znaleziony.
O.
KURWA.
MAĆ.
Świat zawirował. Oczy moje i wszystkich uczestników tej jakże przełomowej telekonferencji urosły do wielkości piłek pingpongowych. Gapiłam się w ekran jak szpak w pizdę i nie mogłam do końca zakodować, co Kerstin właśnie powiedziała. Ostatnie cztery słowa latały mi po czerepie jak imperialny krążownik. Odtwarzałam je w kółko, ale nadal nie miały zbyt wiele sensu.
A potem jak obuchem w mordę przywalił mi fakt, że ton Krychy był niezbyt entuzjastyczny. Zniesłabym wszystko… ale nie krzywdę trenera. Wtedy poszłabym z gołymi pięściami znaleźć skurwysyna, który go uszkodził.
Nawet Mendę Kubacką zatkało.
– Poszukiwania zajęły chwilę, ale jacyś tajniacy podobno odkrhyli go we Włoszech. Wstępnie się z nim skontaktowano, żeby wyjaśnić sytuację. Threnerh nie był do końca chętny, żeby mówić, ale podejrzewa się, że PZN planował go zwolnić czy coś i chyba przestali mu płacić już na miesiąc przed zniknięciem. Nie wiadomo, czym dokładnie zajmuje się w tych Włoszech, ale Włosi szukają selekcjonerha dla swoich skoczków, więc… wszystko jest możliwe.
Rozjechałam się na kanapie jak żaba na liściu.
Dobra. Przeanalizujmy odczucia.
W pierwszej kolejności ciśnienie obniżyła mi ulga. Trener żyje i ma się dobrze, skoro jest we Włoszech. Jakby… wiecie, tam jest pięknie, więc wyobrażałam sobie, że Kruczek codziennie rano schodzi do kawiarenki na rogala i pyszną kapuczinę czy inne kofeinowe gówno. Czyta sobie gazetkę i śmieje się tym PZN-owskim śmieciom w mordy, że myśleli, że go capnęli. Taka wizja mnie satysfakcjonowała.
W drugiej… jednak było przykro, że nie dał znać, że po prostu nie poinformował nas, że wszystko z nim OK. Cała Polska żyła tym tematem przez jakiś czas, a ten nieogarnięty skurczybyk akurat w tym przypadku miał łeb na karku, skoro udawało mu się wymykać policji przez ostatnie prawie cztery miesiące.
– A rodzina? – zapytał trzeźwo (!) Kubacki, sprowadzając mnie na ziemię i przerywając kilkuminutową ciszę.
– Znaleziona razem z nim – odpowiedziała Krycha z cieniem uśmiechu na gębie. – Wszyscy się tam znaleźli, więc… chyba Tośka miała rację, że jego żona po prostu stopniowo ich przenosiła i nie była winna jego ucieczce.
Oczywiście, że miałam rację.
Nie miałam jednak głowy do tego, by zatańczyć na grobie Kubackiego chełpić się swoim zwycięstwem nad detektywem Mendą, bo wciąż przetwarzałam informacje, które dopiero co do mnie dotarły. Zapadło milczenie. Każde z nas patrzyło w jakiś martwy punkt lub bawiło się tym, co miało pod ręką. Nasze prawie czteromiesięczne śledztwo zostało właśnie zakończone krótkim powiadomieniem od Kerstin. Pewnie Menda liczyła na jakieś pościgi i fajerwerki jak w Sijesajach, ale rzeczywistość okazała się nieco bardziej przyziemna. Musieliśmy się też pogodzić z tym, że choćbyśmy nie wiem co starali się zrobić, Trener już do nas nie wróci. Żadne błagania ani oferty raczej nie zmusiłyby go, żeby po tej akcji jeszcze wrócił na cierniowe łono PZN-u. Ja zaś miałam odejść bez pożegnania z człowiekiem, który z własnej woli zabrał mnie na przygodę życia i stał po mojej stronie, mimo że być może nie zawsze na to zasługiwałam.
Ale jak podsumować wszystkie nasze wysiłki?
– Dzięki za wszystko, ludzie.
Podniosłam głowę, żeby spojrzeć na Zniszczoła, który z czymś, co miało przypominać jego standardowy paraliż gęby, patrzył prosto w kamerkę.
– Dzięki. – Ku mojemu zdziwieniu, przytakując głową, Rudemu zawtórował Kubacki, a potem cała reszta.
Czy to Wigilia, że zwierzęta przemawiają ludzkim głosem?
– A czy twój wujek…? – zaczął Wolny, ale Krycha od razu pokręciła głową.
– Nie, nie, niczego nie podejrzewa. – Spojrzała na mnie ukradkiem.
Znowu zapadło milczenie. Przerwał je Titus po czasie, który wydawał się wiecznością:
– Trochę dziwnie będzie tak go spotkać na skoczni, jak rzeczywiście zacznie trenować Włochów, co nie?
Prawdę powiedziawszy rzeczywiście brzmiało to dość niezręcznie, ale to nie było już moje zmartwienie. Co za ulga.
Kilka osób przytaknęło Titusowi.
– No cóż… w takim razie pora na dobre otworzyć nowy rozdział w kadrze pod tytułem „Horngacher” – podsumował Sierściuch, po czym ściągnął usta w śmieszną ciasną linię.
Mimo że nie był to już mój rozdział, czułam się integralną częścią poprzedniego i słowa Kota w jakiś niewytłumaczalny sposób we mnie uderzyły. Cokolwiek miało się stać, na pewno nie będzie udziałem trenera Łukasza Kruczka. Choć nie można było odebrać mu zasług, etap Horngachera zapowiadał się bardzo obiecująco: już w tej chwili na koncie mieliśmy dwa medale mistrzostw świata. Chociaż być może największym osiągnięciem Szwabiska było wyeliminowanie garbika u Wiewióra. Teraz jeszcze tylko naprostować Kubackiego i zrobić ludzi z reszty patałachów i…
Stop, Socha, to już nie twoje zmartwienie.
Po wymienieniu paru mniej istotnych uwag na tematy dziwnie niezwiązane z Treneirem ludzie zaczęli się żegnać. Zanim jednak zdążyłam się rozłączyć, Kerstin zawołała:
– Antek, zostań jeszcze chwilę!
Skrzywiłam się. Czego ona mogła ode mnie chcieć? Tego nie wiedziałam, ale postanowiłam okazać swoją łaskę i zrobić według jej życzenia. Ostatni rozłączał się Zniszczoł, którzy popatrzył w kamerkę zagadkowym wzrokiem na odchodne.
Dziwne się zrobiły te nieloty na koniec, ale nie musiałam się nad tym głowić. To już nie był mój problem. Dlaczego więc zrobiło mi się dziwnie nieprzyjemnie w klacie na myśl, że już więcej nie spakuję walizek i nie pojadę do kolejnego zimowego wypizdowa? To na pewno był częstoskurcz, w końcu właśnie mnie zestresowano jakimiś rewolucyjnymi wieściami o Trejnerze.
– Co jest? – spytałam, już nieco bardziej zrelaksowana i pewna, że Krycha chce się po prostu pożegnać.
– Czy ty już podjęłaś decyzję co do wesela Olka?
Gęba Kryśki się zaróżowiła.
Jeszcze tylko jej mi brakowało, żeby wysłuchiwać morałów na temat tego, jaką to jestem złą przyjaciółką, bo nie chcę tam iść. Wszystkimi siłami powstrzymałam się od warknięcia.
– Tak, a co?
Krycha była już prawie purpurowa i unikała spoglądania w kamerkę.
– Bo… ja jakby idę i chciałam wiedzieć.
Oczy mi urosły do wielkości latających spodków.
Że, przepraszam, kurwa, co?
– Jak to idziesz? Dostałaś zaproszenie?
– Tak… tak jakby.
– Jak to tak jakby?! – warknęłam.
CZY ONA MOGŁABY SIĘ ZACZĄĆ PO LUDZKU WYSŁAWIAĆ?!
– No… bo ja się zakochałam.
Osłupiałam. Gapiłam się w monitor, na którym widziałam w mocno średniej jakości gębę Kerstin, zaczynającą przypominać pomidor w całej okazałości i mającą problem z nawiązaniem ze mną kontaktu wzrokowego. Ja tymczasem wyglądałam jak świeżo ukatrupiony na święta karp – z otwartym pyskiem i wybałuszonymi oczami gapiłam się w ekran i nie mogłam przetworzyć kolejnej dawki szokujących informacji. Oni planowali mnie chyba do grobu wpędzić, bo innej opcji nie widzę.
Bałam się zadać to pytanie, ale nie miałam wyjścia.
– W… w kim?
Skoro została zaproszona na wesele Rudzielca, to znaczyło, że jakiś unartowiony amor ją trafił i naprawdę obawiałam się usłyszeć jej odpowiedź. W tej kadrze nie brakuje pomyleńców.
– W Krzysiu.
Jezusmariaboska.
– W TITUSIE?! – wrzasnęłam, zanim zdążyłam się opanować.
Kerstin pokręciła energicznie głową.
– Nie, nie! – krzyknęła, próbując zwrócić moją uwagę, bo już zaczynałam mieć oznaki załamania nerwowego. – W Biegunie!
I TO MIAŁO NIBY POMÓC?! Ja pierdolę, no nie było dla niej nadziei.
– W BIEGU… nieważne.
Widzicie? Tym razem się powstrzymałam. To się nazywa progres. Kubacki would never.
Kerstin jednak nie zauważyła mojego postępu, bo wyglądała na zestresowaną.
– No właśnie, a jako że on został świadkiem, to jest prhesja i… no pomyślałam sobie, że byłoby mi rhaźniej, gdybym miała tam jakąś znajomą dziewczynę i… i dlatego pytam.
A zatem Zniszczoł wybrał swojego najlepszego kumpla. Aż dziwne, że nie pomyślał o nim w pierwszej kolejności, tylko mnie przyszedł zawracać gitarę.
Westchnęłam.
– Przykro mi, Kerstin. Nie idę – odparłam.
Tym razem to jej oczy urosły. Zanim jednak odpowiedziała, minęło kilka sekund, w czasie których mina jej się zmieniła na jakąś… współczującą.
– Nie zniosłabyś Agaty, prhawda?
Skrzywiłam się.
– Nie, nie o to chodzi.
Ze wszystkich moich zmartwień ona akurat była najmniejszym.
Kerstin zmarszczyła brwi.
– W taki rhazie o co?
Wzruszyłam ramionami.
– Nie lubię takich imprez.
Krycha wyglądała, jakby nad czymś intensywnie myślała, po czym obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. Pierwszy raz poczułam, że tym razem to ona próbuje mi się wwiercić w mózg i aż mnie odrzuciło.
– Aha. No dobrha – skwitowała.
Nie bardzo wiedziałam, do czego była to odpowiedź, bo na pewno nie do moich słów. Jako że skończyła się moja umowa, postanowiłam nie zaprzątać tym sobie głowy.
– Miałabyś coś przeciwko, gdybym chciała z tobą pogadać od czasu do czasu?
Zamrugałam, nie mając ani jednej sensownej myśli w głowie. To było… bardzo niespodziewane. I bardzo miłe.
– Eeee… – odparłam elokwentnie. – Noo… tak. Znaczy nie! Nie miałabym nic przeciwko. Możesz pisać, dzwonić, co chcesz.
Kerstin uśmiechnęła się, jakby trochę z ulgą. Przecież przez monitor bym jej nie zaatakowała.
– Dzięki za wszystko, Tośka.
Pojebało ich z tymi podziękowaniami, słowo daję.
Wywróciłam oczami, ale jakiś pokrętny uśmiech zaplątał się pod moim nosem.
Naprawdę nie ma za co.
Kerstin uśmiechnęła się do mnie po raz ostatni, po czym się pożegnałyśmy.

Tej nocy, jak już wreszcie udało mi się przestać rzucać w łóżku jak węgorz, śniły mi się śluby i śpiewający We Are The Champions Trejner na przemian.

* * *

Myślałam o Trenerze, kiedy oglądałam seriale. Myślałam o Trenerze, kiedy zmywałam naczynia. Myślałam o Trenerze, kiedy wracałam z torbami pełnymi zakupów. Myślałam o Trenerze, przeglądając newsy. Czekałam, aż pojawi się jakaś oficjalna informacja, ale wówczas trąbiłyby o tym wszystkie portale z wiadomościami, a tymczasem wszyscy milczeli. W tak zwanym międzyczasie chodziłam na kolejne rozmowy, wysyłałam kolejne CV… Wpadał też Skrobot. Dzwoniły telefony. Czasem nie odbierałam. Czasem wolałam po prostu leżeć i być sama ze sobą.
Byłam tyleż zadowolona z nowo nabytej wolności odnielotowej, co przybita dziwną pustką, która ogarnęła mój kalendarz. PZN wyrwał dziurę w moim życiorysie i okazało się, że wszystko, co miałam przez ostatnie lata, to były nieloty. Całe moje życie orbitowało wokół nich. To niedobrze, nie? Tak, Doktor Prozak na pewno by się ze mną zgodził. Musiałam otrzepać się i iść dalej, poznać nowych ludzi, zbudować nowy rozdział w życiu. Ale ja… wcale nie chciałam.
Któregoś wieczora umówiliśmy się ze Skrobotem na spacer, ale zrobiła się burza, jak był w połowie trasy, więc postanowiliśmy zostać w domu i pograć w Scrabble. Oczywiście, bałwan miał słownik na poziomie sześciolatka, jak każdy kadrowicz, więc z łatwością go ogrywałam. A może po prostu był cieniasem w planszówki?  
ZOUZA nie istnieje w języku polskim – przypomniałam mu łaskawie, wskazując palcem na tę abominację, którą ułożył na planszy.
– Jak nie? Właśnie je wymyśliłem – odparł, po czym wyszczerzył kły. – Do kogo mam zadzwonić, żeby dodać je słownika?
Do zakładu psychiatrycznego.
– Weźże mi to sprzed oczu – burknęłam, zdejmując jego kostki, a ten się śmiał, jakby co dobrego zrobił.

Hej, nie wiem, czy to odsłuchasz, bo pewnie już masz włączone automatyczne kasowanie połączeń i wiadomości z naszych numerów, ale spróbować warto.
 
Stukając nerwowo palcem w blat stolika, czekałam, aż się nartopuc weźmie do poważnej roboty i w końcu ułoży wyraz, który istnieje. Namyślał się długo, aż w końcu na planszy pojawiło się słowo ZŁOŚ.
– To też nie jest prawdziwy wyraz, łosiu. – Pokręciłam głową. – A nie możesz sobie darować tej zetki i, nie wiem, dodać coś gdzieś indziej? Tu masz N na przykład.
 
Wiem, że coś cię trapi i masz swoje powody, a ja nie zamierzam naciskać. Ale… mam nadzieję, że wiesz, jak bardzo chcę, żebyś była ze mną w ten dzień. W każdej wersji wydarzeń, którą mój zestresowany mózg wyprodukował, jesteś gdzieś obok, kiedy wszystko szlag trafia. Naprawdę jest mi obojętne w czym przyjdziesz. Możesz w dresie i traperkach, jeśli chcesz – kilka osób ucierpi, ale jest to poświęcenie, na które jestem gotowy.
 
Po bardzo długich i intensywnych namysłach Skrobot wreszcie ułożył bardzo wyczerpujący wyraz: NO. Wywróciłam oczami ku jego wielkiej uciesze, ale musiałam uznać te nadludzkie wysiłki. Teraz przyszła pora, bym to ja ruszyła makówą, a nie było o to łatwo. Wraz z rozleniwieniem przyszła niechęć do używania mózgu. Może i nieloty powodowały uszczerbki na zdrowiu, ale dzięki obecności kilku mend moja inteligencja pozostawała na tym samym poziomie.

Jeśli nie dla mnie, to przyjdź chociaż dla chłopaków i Kerstin. Im też zależy, żebyś była.

Mój namysł nie trwał długo – do uprzednio stworzonego przez Skrobota wyrazu dodałam WOŚĆ i zgarnęłam dwie podwójne premie za użycie polskich znaków diakrytycznych. Dopisałam sobie punkty na boku i jak na ścięcie czekałam na jego ruch. Wymyślenie kolejnego wyrazu szło znów Baśce opornie. Po kilku minutach w końcu zdecydował się na DNO.
Cóż za przypadek!
Pokręciłam głową z uśmiechem, ale już zaczęłam myśleć nad swoją kolejnością.

Cóż… Chyba kończy mi się czas. Jeśli… jeśli jakimś cudem zmieniłabyś zdanie, oddzwoń. Możesz nawet na dzień przed. Albo i godzinę. To nie będzie problem.
 
Westchnęłam ciężko, ale i mnie się skończyły pomysły. Do ostatniej pionowo litery Ć dobrałam B i I, co Skrobot skwitował śmiechem, ale zabrał się do przeglądania resztki swoich liter.
– Mogę być dwie godziny przed czy to będzie za wcześnie?
Nartopuc ustawiał pionowo wyraz BIEG. Byłam już w trakcie kombinowania, jak mu napsuć krwi, ale jego pytanie zbiło mnie z pantałyku. Cymbał pewnie myślał, że będę wtedy na etapie głębokich przygotowań, ale tusz do rzęs, byle jaki kok i trochę pomadki oraz kiecka to wszystko, na co zamierzałam się wysilić.
– Możesz – odmruknęłam.
Ułożyłam słowo ZGODA.
– Możesz też zostać po – dodałam z własnej nieprzymuszonej woli (oklaski poproszę!). – Mam tu gdzieś dmuchany materac, to się prześpię. Nie będziesz wracał do Wisły po nocy.
– Dobra, ale ja nie potrzebuję spać w twoim łóżku, materac mi…
– NIE DYSKUTUJ, WYRAZ UKŁADAJ.

Tylko… bądź. To dla mnie ważne, żebyś była.

Inteligent ułożył słowo DRAMA, co, jak myślę, dość trafnie opisywało ostatnie dwa lata mojego życia. Miałam nadzieję przerwać tę pechową passę, ale mając nartonogich w znajomych na Fejsie, mogło się to okazać miszyn imposibyl.
Po tym incydencie zakończyliśmy grę przed czasem. Przyznam, że byłam bardzo szczęśliwa, mogąc schować pudełko do szafy, a Skrobota wypchnąć za drzwi. Już mi wystarczało, że w najbliższy weekend miałam z nim spędzić bite kilka godzin. Ja potrzebuję trochę przestrzeni życiowej, a nie w kółko te nieloty zasrańce, gdzie by się człowiek nie obrócił.

I znowu sobie nie pospałam, bo mi się ciągle śluby jakieś śniły. Małżeństw się nielotom zachciało. Pfff.




Dziś chyba nie mam zbyt wiele do dodania. Może jedynie to, że początkowo rozdział miał mieć tytuł Ostatni król skoczni, ale wraz ze zmianą konceptu na ten i poprzedni rozdział konieczna była zmiana tytułu, bo ten nie miał się nijak do treści.

 
Może bym tylko dodała, że wiem, że Dawid i Marta zaręczyli się mniej więcej rok później, na wakacjach chyba w Egipcie (?), ale miałam to już wpisane w plan fabularny, to stwierdziłam, że po co zmieniać.

 
Następny przystanek: wesele. Jak myślicie, odbędzie się czy nie? Chciałabym wierzyć, że ktoś odpisze, ale nadzieja matką głupich

2 komentarze:

  1. Czeeeść,
    To mój pierwszy albo drugi komentarz w życiu a czytam blogspoty, wattpady już... dłuuuuuugo :D ale do rzeczy!
    Jestem baaardzo szczęśliwa, że wróciłaś, serio. Byłam mega w szoku kiedy już z przyzwyczajenia odświeżałam Tośkowych i nagle jest nowy rozdział. Ale oczywiście w pozytywnym szoku :D
    Wspaniale, że Treneiro sie znalazł (choć będzie mi brakowało hasła "Szwab ma słabe zwieracze" xD <3). Powtórzyłam sobie wszystkie rozdziały od pierwszej części i przypomniało mi się jak uwielbiam to opowiadanie. Umila mi życie przed licencjatem (a 80 zagadnień czeka... ). Dziękuję za to, że stworzyłaś taki fantastyczny świat, który zawsze potrafi mnie oderwać od rzeczywistości.
    Pozdrawiam serdecznie!
    PS A wesele... cóż... "Jak się żenić, to się żenić!" Niech się odbędzie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja droga, nawet nie wiesz, jaką mi radość sprawiłaś swoim komentarzem! Bardzo się cieszę, że się na niego zdecydowałaś. Byłam pewna, że już nic więcej nie dostanę w tej kwestii, bo piszę to opowiadanie już siódmy rok i po dwuletniej przerwie oczekiwań nie można mieć zbyt wysokich (chyba że jest się jedną z tych bardzo popularnych osób, jak Emma od "Cyrku...", ona z pewnością miałaby tabuny komentujących i po dłuższej przerwie).
      Bardzo się cieszę, że Tośkowi byli dla Ciebie odskocznią i pocieszeniem, takie było ich zadanie. :) Teraz rozdziały pojawiają się co sobotę, więc już za kilka dni możesz się spodziewać kolejnego. Żałuję, że tyle mi to zajęło, żeby ich dokończyć, bo wydaje mi się, że w szczycie ich popularności... kto wie, może bym se jaką gwiazdą została albo co. :D (Żartuję, ofc!) Niemniej na pewno styl byłby bardziej Tośkowy i czytelników więcej. No ale co było, a nie jest, nie wpisuje się w rejestr...
      Powodzenia z licencjatem życzę (jako osoba po magisterce znam ten bul) i dziękuję jeszcze raz!

      Usuń