22 kwietnia, 2023

12. Wybacz, ale będę ci mówiła „głąbie”

I can't bear to let you go
So keep on throwing your sticks and stones
I'd rather fight with you all night
Than never have you in my life
I can't bear to let, bear to let you go



– HEEEELLOOOOOO!
Nosz kurwa mać, ja pierdolę.
Ledwo wytaszczyliśmy zady z busiku, a pierwszą rzeczą, jaką ujrzeliśmy, była ruda grzywa wystająca spod czapki z logiem Grupy Azoty. Jej właściciel podskakiwał i wymachiwał do nas energicznie, jakby mu ktoś amfetaminy do porannej kawy dosypał i prawdę mówiąc, wolałam udawać, że go nie znam.
– Patrz, Socha, twój ulubiony cocker spaniel już cieszy michę na twój widok – odezwał się niepytany Kubacki. Jaka szkoda, że przeszedł mu ból pleców. – Ciekawe, czy ogonkiem też merda…
– Żebym ja ci zara twojego ogonka nie odrąbała, cymbale – odwarknęłam, wyszarpując swoją walizkę spod stosu ich gratów.
Kubacki roześmiał się złośliwie.
– Ej, a gwizdek treningowy też do niego masz? – ciągnął niezrażony.
– To zależy, czy Marta odda mi swój – odparłam z zadowoleniem. – Podobno już nawet reagujesz na komendę „leżeć” i „siad”, ale nadal srasz na dywan.
Menda zmierzyła mnie morderczym wzrokiem, ale zanim zdążyła się wymądrzyć, czyjaś torba podróżna zwaliła mu się na stopę i odciągnęła jego uwagę od mojej skromnej osoby. Z jednej strony była to wygrana dla mnie, z drugiej – jednak musiałam się kiedyś zbliżyć do tej rudej wszy spod drzwi hotelowych. Z ciężkim westchnieniem wyciągnęłam rączkę walizki i zaczęłam ją ciągnąć za sobą, zbliżając się do patafiana.
Z bliska wcale nie wydawał się jakiś przyjemniejszy dla oka niż z daleka. Powiedziałabym nawet, że przy bliższych oględzinach sporo tracił.
– Cześć – mruknęłam z niezadowoleniem.
W odpowiedzi ryże małpisko uwiesiło mi się na szyi. Zniszczoł skakał, jakby mu kto sprężynkę w dupie nakręcił, a ja nie mogłam powiedzieć, żebym podzielała jego entuzjazm. Na konkursy w tej zapchajdziurze znowu zapowiadali wichury i szkwały.
– Stęskniłaś się? – zagadnął szczęśliwy jak zawsze. Do porzygu. – No przyznaj się. – Dźgnął mnie łokciem w żebro.
Odpowiedziało mu moje nieco mocniejsze dźgnięcie w jego żebra.
– Ile razy mam ci mówić, żeby mnie nie dotykać? – warknęłam.
Zniszczoł zginał się w pół, próbując złapać oddech, a tymczasem Kubacki, już bez kontuzji stopy, przechodził obok ze swoimi bagażami w rękach. Kiedy znalazł się odpowiednio blisko, przeszły mnie ciarki żenady, bo usłyszałam ciche:
Woof, woof.
Zamierzałam odwinąć mu się kopniakiem w piszczel, ale pech chciał, że noga ugrzęzła mi w zaspie i w efekcie wyrwałam ją z opóźnieniem, rozbryzgując śnieg na wszystkie strony i tracąc równowagę na chwilę, nie zrobiwszy Mendzie żadnej krzywdy. Kubacki zaśmiał się ze złośliwą satysfakcją i zniknął za drzwiami hotelu.
Odwróciłam głowę, stwierdziwszy, że piorunowanie wzrokiem kawałka drewna nie uśmierci szaflarskiego przygłupa w żaden sposób, i odkryłam, że Zniszczoł gapi się na mnie pytająco.
– O co chodziło?
– O nic – wycedziłam przez zęby i skierowałam się w stronę hotelu. – Chodź, nie będziemy tu stali jak dwoje debili.
Zaczynałam podejrzewać, że Horngacher bał się, że przywalę z rozpędu w ścianę i narobię szkód coś mi totalnie odwali i będę chciała rozmnożyć tę rudą zarazę, bo nie widzę innego powodu, dla którego ciągle wpychał mnie do pokoju z Krychą. Zniszczoł westchnął ze smutkiem i powlókł się za Sierściuchem i Wiewiórem.
Kilka minut później zaczął padać śnieg, początkowo słabo, ale potem przybrał na sile, podobnie jak wiatr. Po obiedzie znowu musieliśmy wlec swoje dupy na skocznię, bo przecież trening i prolog same się nie spartolą. Kubacki już był nie w sosie, bo „tory będą zaśnieżone i jak ma w takich warunkach narta odjechać”. No nie wiem, takim Kraftom i Eiseinbichlerom to zawsze odjeżdża, ale nie wyrzuciłam Mendzie tego błędu logicznego, nie mając pewności, że w tych warunkach mój głos w ogóle rozejdzie się w powietrzu.
Pizgało konkretnym złem w tych norweskich zadupiach. Początkowo znowu wypełniałam jakieś papiery dla Szwabiska (co i tak było całkiem łaskawą „zemstą” za mój dojrzały prank), więc grzałam się w zbawiennym cieple farelki, ale stos się skończył tuż przed pierwszą serią treningową i stanęłam przed dylematem, czy korzystać z jej dobrodziejstw, czy odmrozić sobie dupę na tej wichurze na zewnątrz.
– No chooooodź – marudził Zniszczoł, ciągnąc mnie za rękę w kierunku drzwi. – Z tobą na skoczni lepiej nam powieje!
Ta, jakby to dzisiaj w ogóle było potrzebne.
Westchnęłam ciężko, ale uległam rudzielczym namowom. Pożałowałam tego sekundę po przekroczeniu progu, ale wszystkie skargi postanowiłam zostawić na czas powrotu do hotelu, jak już będę miała pewność, że wszyscy usłyszą moje niezadowolenie.
Jako że Grzesiek znany jest ze swojej niskiej szkodliwości społecznej, usiadłam na ławeczce obok niego. Próbowałam patrzeć na szczyt rozbiegu, ale przy takiej zamieci było to, delikatnie rzecz ujmując, nieco utrudnione. Pożegnawszy się z nadzieją na mniejszy niż zwykle blamaż pingwinów-nielotów pod flagą biało-czerwoną skaczących, patrzyłam, jak Murańka z numerem dwudziestym pierwszym na plastronie wali w bulę po przeleceniu stu siedemnastu i pół metra. Na powrót do Pucharu Świata Zniszczoł skoczył sto dwadzieścia jeden i pół metra i w pierwszym treningu skończył jako czterdziesty czwarty. Najmocniej przybulił nasz gwiazdor szaflarski, Kubacki, bo on uzyskał imponującą odległość stu czternastu i pół metra. Był jednak jednym z niewielu, którym punkty dostały dodane, a nie odjęte, więc ostatecznie uplasował się na miejscu trzydziestym piątym. Mimo wszystko pokręciłam głową ze złośliwą dezaprobatą, kiedy obok mnie przechodził, a ten posłał mi mordercze spojrzenie. Naszymi top zawodnikami zostali kolejno Miszczunio (ósmy), Żyła (dziewiąty) i Sierściuch (czternasty).
Miała być druga seria treningowa, ale zważywszy na to, że pierwsza trwała jakiś miesiąc, została ona odwołana.
Podczas prologu Zniszczoł pokazał swój popisowy skok. Usadowiwszy się na belce i zrobiwszy bardzo poważną minę, odepchnął się od belki i leciał… aż do sto dziewiętnastego metra. Z huraganem pod narty, bo odjęto mu aż pięć i osiem dziesiątych punktu. Zrobił niemrawy uśmiech do kamery i z opuszczoną głową zszedł z zeskoku.
Zaczął się przy mnie przebierać z ustami wygiętymi w podkówkę. W końcu usiadł obok, opierając głowę na dłoniach.
– No i czego żeś przybulił? – spytałam, patrząc, jak skaczący po nim Fannemel ląduje eleganckie sto dwadzieścia cztery i pół metra.
Co za ironia. Norweski kurdupel nawet do mnie pomachał z daleka, ucieszony jak prosię w deszcz. Odmachałam mu, próbując wykrzesać z siebie coś na wzór uśmiechu, ale nie mogę gwarantować, że nie wyszedł jakiś pełen obrzydzenia grymas.
Zniszczoła głowa wystrzeliła od razu w jego kierunku, a potem w moim. Zmarszczył czoło.
– Bo tak wyszło – burknął, najwyraźniej odpuszczając temat norweskich osób nieobdarzonych wysokim wzrostem.
Przez kilka następnych minut siedział w ciszy z założonymi rękami obrażony jak księżniczka nowotarska.
Skoro zaś padł temat tego gnoma paskudnego, to kilka minut później siedział już na belce – w co musiałam uwierzyć spikerowi – ale on wcale lepszy nie był, bo skoczył marne sto osiemnaście metrów.
– Ha! – wystrzelił Zniszczoł, pokazując palcem na Kubackiego, który właśnie odpinał narty. – Widzisz?! On też spartolił.
Spojrzałam na sumę punktów wyświetlaną na telebimie.
– Tak, Zniszczoł, tylko że on miał punkty dodane – zauważyłam. – Co nie znaczy, że się zakwalifikuje.
Zdaje się, że Mustaf to usłyszał, bo odwrócił się w naszym kierunku i posłał nam mordercze spojrzenie. Wątpliwy był jego występ w dniu następnym, ale koniec końców kilku nielotów bardzo mu w tym pomogło. Załapał się rzutem na taśmę, sklasyfikowany na przedostatnim miejscu.
Spektakularnie spartolił Kraft, który wybulił na sto dwadzieścia metrów, na czym skorzystał Wellinger, ale o tym zaraz.
Sierściuch poradził sobie jak na niego całkiem nieźle, bo ostatecznie w klasyfikacji prologu był jedenasty. Żyła nie mógł go puścić zbyt daleko samego, więc był sześć miejsc za nim. Długo prowadził Stjernen z wynikiem stu czterdziestu czterech i pół punktu i odległością sto trzydzieści dziewięć. Tande walnął fikołka i sportowo stoczył się, lądując po stu trzynastu metrach. Na nieszczęście, jemu brak udziału w konkursie nie groził, co najwyżej utrata pozycji w tym pożal się, Boże, turnieju.
I na samiutki koniec na belce zasiadł nasz najdroższy, najpiękniejszy, najbardziej legendarny Miszczunio, w kasku swym eleganckim, z goglami błyszczącymi jak złoto. Odczekał chwilę na poprawę warunków, Horngacher machnął polską flagą przy okazji bezczeszcząc ją swoimi szwabskimi łapskami, a ten odepchnął się od belki i posunął w dół.
Rzecz jasna jechał wolniej niż chiński dziadek w rikszy i odbił się z powietrza, ale skoro tylko ułożył sylwetkę w locie, był niewzruszony niczym posąg, kontrastując na tle wirujących płatków śniegu, odporny na wiatr i inne przeszkody. Szybował jak anioł nad zeskokiem, nie poruszywszy nawet palcem u ręki i z wielką gracją i przykładnym telemarkiem wylądował na metrze sto trzydziestym dziewiątym. Dostał wysokie oceny, ale zadecydowała mniejsza o półtora punktu redukcja noty za wiatr.
Przy nazwisku STOCH pojawiła się jedynka i wszyscy się poderwaliśmy z miejsc z radości. Sam Kamil uśmiechnął się do kamery i pomachał z radością na odchodnym. Był to tylko jakiś głupi prolog, ale oprócz zwycięstwa Miszczunia drugim profitem był fakt, że Kraft spadł ze szczytu klasyfikacji turnieju i sobie ten głupi ryj rozwalił Wellinger zajął jego miejsce. Niewielkie było to pocieszenie, ale ostatecznie wielbiciel fioletowej krowy znośniejszy był niż austriacka hybryda szczura i wiewiórki.
Nie zdążyłam się jednak długo nacieszyć spokojem, bo widok na skocznię przysłoniła mi blond łepetyna.
Szwab ma słabe zwieracze.
I poszedł.
Grzesiek spojrzał na mnie podejrzliwie, a Zniszczoł skrzywił się, gapiąc się na mnie jak ciele na malowane wrota. Dopiero, gdy Sobczyk zniknął w kierunku budki, odwróciłam się do rudego półgłówka, który nadal zamiast twarzy miał wielki znak zapytania.
– A Kubackiemu gorzej?
Gorzej się nie da.
– Nie, to jego durne hasło – odwarknęłam, powoli zmierzając do domku.
Zniszczoł wlókł się za mną, nadal niewiele rozumiejąc.
– Hasło do czego?
– Do tych jego detektywistycznych spotkań. – Wywróciłam oczami. – Znaczy, że po przyjeździe do hotelu i kolacji mamy się u niego stawić, bo ma nam coś do obwieszczenia.
Nie liczyłabym jednak na żadne mądre rzeczy.
Po prologu szybko się spakowaliśmy i z ulgą schowaliśmy w busie z dala od śnieżycy i wiatru. W międzyczasie dostaliśmy cynk o dodatkowym konkursie w piątek w Vikersund… Nie napawało to optymizmem. Podczas kolacji z kolei usiadłam wyjątkowo nieszczęśliwie, bo zrobiono ze mnie kanapkę ze szczygłów. Ci dwaj radośnie plotkowali sobie, robiąc z mojego talerza stolik. Brakowało tylko, żeby mi któryś łokieć do niego wsadził. Żułam więc z obrzydzeniem kanapkę, słuchając ich świergotania i „śmiesznych” tekstów kierowanych w moją stronę. Wszelkie jednak pytania ignorowałam, co w ogóle nie przeszkadzało im w mówieniu do mnie w dalszym ciągu.
Z jednej strony chciałam, żeby ta kolacja się już skończyła, z drugiej perspektywa spędzenia kolejnego wieczoru w mocno wątpliwym towarzystwie gnomiego ryja nieszczególnie mnie pocieszała. Jedyne, co podtrzymywało mnie na duchu, to myśl, że może chociaż Zniszczoł od czasu do czasu wtrąci coś takiego, żeby Mustaf zamknął paszczę na przynajmniej kilka sekund. Po pewnym czasie głos Mendy staje się natrętny jak tłusta mucha nad garnkiem z mięsem. Usiadłam więc trochę jak na skazanie na łóżku Miszcza, który akurat wesoło gawędził z trenerami w ich pokoju.
Menda właśnie wykręcał jakiś numer w swoim androzłomie.
– Oni chyba nie mają teraz jakichś zawodów, nie? – spytał, intensywnie scrollując ekran.
– Jest środa wieczór – odparł Zniszczoł z politowaniem. – Jedyne, co mogą mieć, to maraton Scooby’ego Doo.
Zacisnęłam usta, żeby nie dać po sobie poznać, że mnie rozśmieszył. Kątem oka zauważyłam, że Sierściuch też się po cichu śmiał. Kryśka zaś w ogóle nie wyglądała na zaangażowaną. Gapiła się w swój telefon z durnym wyszczerzem na gębie i coś mi to przypominało…
Kubacki chrząknął i wreszcie wybrał coś w tym swoim grającym pudełku, po czym włączył tryb głośnomówiący. Po kilku długich sygnałach w pomieszczeniu potoczył Wolnego:
No siema, o co chodzi?
– Mam dla was zadanie – odezwał się bez ogródek Kubacki. No tak, po co bawić się w tę całą sztuczną kurtuazję. – Konkretnie chciałbym, żebyście znaleźli kogoś, kto będzie umiał poprawić nasze, ekhem, dowody.
Przez kilka sekund po drugiej stronie panowała cisza.
Chcesz je… podrobić?
Mustaf wywrócił oczami.
– Nie, pacanie, poprawić ich jakość – warknął. – W sensie… rozjaśnić, wyostrzyć, cokolwiek.
Po co? – burknął Biegun, który najwyraźniej też był z nami na linii.
Kubackiemu gula już porządnie skakała, a ja miałam z tego pewną jadowitą satysfakcję. Zamiast jego dokonać szybkiej defenestracji Bieguna/telefonu (niepotrzebne skreślić), Mustaf wziął głęboki wdech, a potem długi wydech. Chyba nie tylko ja pracowałam nad swoim temperamentem…
Ale Kubacki? W gabinecie…? I najważniejsze – czy terapeuta to przeżył?
Po gówno ewidentnie błąkało się w kąciku ust Mendy, ale co innego wybrzmiało w pokoju:
– Analizowałem samodzielnie te zdjęcia – odparł zaskakująco opanowanym tonem. – Całą noc nad tym ślęczałem. – No i tajemnica wyników wyjaśniona. – Trochę się pobawiłem GIMP-em… i pewny nie jestem, ale wydaje mi się, że coś znalazłem. Coś zajebiście przełomowego.
– Co niby? – zapytałam, przebierając nerwowo nogami.
– Mam wam powiedzieć, żebyście mi wszystko spierdolili? – Prychnął z wyższością. – Zapomnij, Socha.
Wyrzuciłam bezradnie ręce w powietrze.
– No to mamy przy tym współpracować czy wpatrywać się w ciebie z nabożną czcią i nie przeszkadzać? – warknęłam.
– Poproszę opcję drugą.
Bez dłuższego namysłu wyrwałam poduszkę spod mojej dupy, zamachnęłam się i wycelowałam w szkaradną gębę przygłupa szaflarskiego. Ten, również bez zastanowienia, zebrał ją z podłogi i wymierzył we mnie, ale w porę się uchyliłam i Muraniek dostał w papę.
– Ej, za co?! – oburzył się.
– Za bycie łajzą – odparł złośliwie Kubacki.
Spojrzałam na niego, kręcąc głową, z triumfem wypisanym na twarzy.
– Kubacki, Kubacki, Kubacki…
Zniszczoł po mojej prawicy westchnął, zrezygnowany. Popatrzyłam na niego wyzywająco, ale on nic sobie z tego nie zrobił. Wielkie „no co?” musiało się odmalować na mojej gębie, bo ten wreszcie odparł:
– No musicie się zachowywać jak dzieci z zerówki?!
Nie wiem, a ty musisz się przedwcześnie żenić?
Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo z głośnika potoczył się głos Wolnego:
Halo, jesteście tam?
– Tak – odpowiedział szaflarski księciunio, biorąc telefon do ręki. – Moglibyście znaleźć kogoś na miejscu?
W Trondheim? – zdziwił się zadrutowany wielki pan mistrz świata juniorów.
– Nie, w Zakopanem, idioto!
W odpowiedzi otrzymaliśmy bardzo elokwentne westchnienie.
Nie wiem, kogo miałbym szukać?
– Dosłownie kogokolwiek, kto zna się na fotografii – odparł ze zniecierpliwieniem Kubacki. Czyli terapeuta nie przeżył. – Nie wiem, kolegi, koleżanki, ciotki, może nawet fotografa ślubnego, ale on pewnie za darmo tego nie zrobi.
Uniosłam brwi.
– Ty naprawdę liczysz, że ktoś to zrobi za darmo?
Januszex aż bił po oczach.
Kubacki wzruszył ramionami.
– Przecież to drobna usługa.
Pokręciłam głową i nachyliłam się do telefonu, obrzucając Mustafa pogardliwym spojrzeniem.
– Szybki, przygotuj sobie ze stówę albo dwie, potem się złożymy i ci oddamy. – Kubacki już otwierał jamę chłonąco-trawiącą, ale utemperowałam go wzrokiem. Zadowolony nie był, ale słowa nie wydusił.
Dobra, spoko – odpowiedział. – Dam wam znać, jak uda mi się coś nagrać. Coś jeszcze?
W tym momencie dwie rzeczy wydarzyły się jednocześnie: śmiech Kerstin i kogoś w tle połączenia. Wszyscy skierowaliśmy oczy na Krychę, która raptownie zablokowała telefon i popatrzyła na nas, wciąż próbując udawać, że nic się nie stało. Gdy tak się na nią gapiliśmy, jakby wyrosła jej druga głowa, jej twarz zaczynała przypominać kolorem pomidora.
Halo?
Głos Wolnego przywrócił nas do rzeczywistości.
– Nie, to wszystko – odpowiedział Kubacki powoli. – Nara. – Dotknął czerwonej słuchawki i połącznie zamilkło.
Menda potrząsnęła głową, by najwyraźniej wybudzić się z letargu i zwężonymi oczami spojrzała na mnie. No tak, musiała mnie spotkać „kara” za sprzeciwienie się księciuniowi nowotarskiemu.
– Dlaczego niby mam się na cokolwiek składać? – warknął.
Normalnie bym wywróciła oczami, ale tym razem czułam się w moralnym obowiązku zdusić w zarodku przejawy Januszeksu. Wstałam z łóżka i podeszłam do siedzącego naprzeciwko Kubackiego, wyglądając przy tym jakbym nad nim górowała, bo tak było. Było mi absolutnie obojętne, co sobie myślał. Wbijałam w niego poważny wzrok. Kiedy otworzyłam japę, mój głos brzmiał zaskakująco opanowanie:
– Dlatego, wielki panie detektywie, że przez takich jak ty rynek freelancerski umiera – odparłam. – Dlatego że podobni tobie Janusze myślą, że taka robota „nic kosztuje, przecież on se tu dwa razy kliknie”. Otóż do tego potrzebne są umiejętności i wiedza, których ty nie posiadasz, oraz czas, którego ty także nie poświęcisz. Jest przecież powód, dla którego to zlecasz, prawda? Ci ludzie muszą też z czegoś żyć. Tobie płacą za ciepłą posadkę buloklepa, nieprawdaż? Masz sponsorów, związek i tak dalej. Freelancerów, zwłaszcza grafików i redaktorów, uważa się za mało potrzebnych, uważa się, że pięć złotych od strony wydawniczej to „uczciwa cena za sprawdzenie literówek”. Przez to, żeby dostać jakiekolwiek zlecenia, freelancerzy regularnie obniżają stawki. To absolutnie obrzydliwy rodzaj dyskryminacji zawodów, których być może nie widać na pierwszy rzut oka, ale które sprawiają, że mamy ładniej w życiu. Takie rzeczy nie będą miały miejsca na mojej warcie. Poza tym warto zapłacić coś za jego milczenie, nie uważasz? Nie wiadomo, co znajdzie na tych zdjęciach, a średnio mi się widzi życie za kratami. I jeszcze raz wyjedziesz mi z pytaniem „po co masz się składać na grafika”, to przysięgam, że własnoręcznie cię zutylizuję.
Przestawszy machać palcem przed nosem Mendy, wyszłam z pokoju.
Kubacki zezłomowany.

* * *

Na śniadanie musiałam przetrawić nienawistne spojrzenia Horngachera, który mógł jeszcze być trochę zły za mój dowcip, Krychę śmiejącą się do telefonu i jojczenie Zniszczoła, że się nie dostał do konkursu. A taki wielki był z niego lotnik w Kulm, brązowy medalista mistrzostw świata… A jednak zawody w Trondheim spartolił, zanim się one zaczęły. Oprócz tego próbowałam zjeść owsiankę z owocami, ale po trzech łyżkach substancji, która była gęstsza od świeżo zaprawionego cementu, poczułam się tak pełna i wzdęta, że bałam się, że na skoczni ktoś mi ustąpi miejsca, biorąc mnie za ciężarną. Resztę dojadł Zniszczoł, którego nie trzeba było ważyć i mierzyć, ponieważ został mianowany królem polskich nielotów (chwilowo, bo Kubacki załapał się do konkursu rzutem na taśmę) i mógł się nieco napchać. Patrząc, jak wpierdala moje śniadanie w sposób niczym nie ustępujący świni w korycie, tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że nasze pingwiny to są głodzone, bo normalnie karmiona osoba nie zachowuje się, jakby tydzień żarcia nie widziała. Potem nastąpiły jakieś przebieżki, rozgrzewki, które smacznie przespałam (kwestia sporna, czy definicja snu pasowała do tego, co odwalał mój organizm odwalał w ostatnim czasie, ale niech będzie, uprośćmy sobie życie). Obudziła mnie Kerstin dopiero na obiad, ale zrobiła to, nie odrywając się od pisania na telefonie. Miałam war flashbacki z poprzedniego sezonu…
Ale Krycha i romanse? Nieee… no bo który byłby taki durny na tyle godny? Miałam chociaż nadzieję, że to żaden z naszych genialnych lotników, bo więcej ślubów skoczków to moja psychika by nie zniesła…
Kubacki siedział naburmuszony i posyłał mi obrażone spojrzenia z drugiego końca stołu. Sierściuch z Wiewiórem za to za każdym razem posyłali mi kciuki w górę. Wygląda na to, że każdemu podoba się, jak ktoś gnoma ustawi w szeregu.
Około piętnastej trzydzieści zajechaliśmy pod skocznię. Sytuacja wietrzno-śnieżycowa nadal się nie uspokoiła, więc miałam bardzo mieszane odczucia w związku z nadchodzącym konkursem. Kryśka to wywinęła orła, bo tak zagapiona była tego androzłoma, jakby jej kto milion dolarów tam obiecał. Kręcąc głową z pożałowaniem, pomogłam jej wstać, ale nawet nie podziękowała, menda jedna, tylko szła dalej przed siebie z kciukami latającymi po ekranie telefonu, jakby chorobę jaką miała. Ja trochę pomogłam Skrobotom i innym tego typu pierwiastkom kadrowym i w zamian dostałam batona, więc byłam ukontentowana. Nie mogłam się tylko nadziwić, że temu naszemu nartopucowi mięśnie twarzy nie odpadają od tego wiecznego wyszczerzu. On to był przypadek równie nieuleczalny, co Zniszczoł.
I dlaczego akurat ja musiałam wśród takich żyć?
O wilku mowa. Szczygieł machał do mnie z daleka, skoro tylko przestąpiłam próg budki. Wywróciłam oczami, wcisnęłam ręce w kieszenie, ale podeszłam do cymbała, co by nie stał na zimnie sam jak debil. Na czas serii próbnej postanowiliśmy przycupnąć koło Grześka. Co dziwne, Kerstin do nas dołączyła. Chociaż „dołączyła” to bardzo mocne słowo – ona z nami przebywała jedynie ciałem, duchem była prawdopodobnie tylko ze swoim telefonem. Ku naszemu zdziwieniu, cała seria próbna rozegrana była z jednej belki, chociaż nie powiedziałabym, że wiatr sprawiedliwie rozdawał karty na tym turnieju pokera, co raz zabiera, a raz zabiera. Niektórzy dostawali nawet jedenaście punktów rekompensaty za wiatr. A więc to miał być jeden z tych konkursów. Westchnęłam ciężko na samą myśl o tym, co będzie.
Pokrzepiała mnie jedynie perspektywa biało-czerwonego podium, bo Kamil w próbnej był trzeci. Wygrał paskudny szczur austriacki Kraft, za nim zaś uplasował się nerwus Eisenbichler. Sierściuch z Murańką zeszli z zeskoku niepocieszeni, bo jeden wyskakał sobie trzydzieste trzecie miejsce, a drugi czterdzieste pierwsze. Kubacki rad był i kontent ze swojej lokaty dwudziestej czwartej.
W przerwie przed konkursem Kerstin nagle zerwała się z miejsca i z telefonem przy uchu wybiegła z dala od kibiców. Minę miała nietęgą, ale zakładałam, że to Horngacherowi się zachciało czegoś na ostatnią minutę.
Zawody zaczęły się z wysokiego „c”, bo już pierwszy Romaszow nie spadł na bulę, tylko skoczył całkiem porządne sto osiemnaście i pół metra. Wobec tak dobrego poziomu zawodów, wynik pierwszego polskiego pingwina, to jest sto dwadzieścia trzy metry, nie dawał zbyt wiele nadziei na awans. Ale na Murańce nie robiło to większego wrażenia – i tak się ucieszył pewnie, że udało mu się wylądować na dwie nogi. Pozostało czekać, co pokaże Kubacki.
Bla, bla, bla, wysoka rekompensata, buloklepy… DALEJ, POPROSZĘ. W międzyczasie Kerstin przyszła, ale była wyjątkowo blada i już nie siedziała z telefonem w ręce, ale za to z przerażeniem wypisanym na twarzy. Rozglądała się na wszystkie strony, a nawet zaczęła obgryzać paznokcie.
– Ile obstawiasz u Kubackiego? – spytał Zniszczoł od niechcenia, patrząc, jak Fannemel przed nim sadowi się na belce.
– To zależy, czy obstawiamy metry, czy punkty.
Nagle zmaterializował się przy nas Skrobot, uśmiechając się jak dekiel od ucha do ucha. Wcisnął się między mnie a Grześka, na co ten zareagował niezadowolonym mlaśnięciem.
– Metry – odezwał się Ryży Brutus, również się szczerząc.
Może powinnam ich spytać o dilera…?
– Sto dziewiętnaście – odezwałam się.
Skrobot się zamyślił.
– Hmm… sto dwadzieścia jeden i pół – stwierdził tonem znawcy.
– Zaskakująca precyzja – skomentował z miłym zaskoczeniem Grzywa. – Ja daję… sto dwadzieścia trzy i pół.
– O co się zakładamy? – Nie mogłam przecież wyjść z pustymi rękami.
– O rację? – spytał Skrobot z nadzieją.
Prychnęłam pogardliwie.
– Nikt nie chce ustawiać takich lamerskich zakładów – odparłam z politowaniem. – O czekoladę.
Zniszczoł wyglądał na ukontentowanego, tylko ten drugi dureń…
– Ale ja nie lubię – jęknął.
– To ci kupię gorzką, pasi?
– No dobra.
Skupiliśmy się na rozbiegu, na którego końcu już znajdował się norweski kurdupel. Ten skoczył całkiem nieźle, bo sto dwadzieścia osiem metrów i zajął pozycję lidera aktualnej serii.
Następny na belce usiadł nasz najdroższy skarb kadrowy, Kubacki. Ten z kolei na znak Grumpy Cata przeżegnał się i odepchnął. Rozpędzał się całkiem dobrze, ale po wybiciu Kapitan Stratosfera swoim zwyczajem znów próbował sięgnąć gwiazd, co w przypadku wiatru w plecy najczęściej oznacza pewną klęskę.
Leciał i leciał aż wreszcie, jak zwykle blisko prawej bandy reklamowej, klapnął na narty, udając telemark, odnotowując szokującą odległość… stu dwudziestu trzech i pół metra. Wobec tego okazał się zaledwie o pół metra lepszy od Murańki, ale notami przegrywał z nim o pół punktu i stało się jasne, że jedyna druga seria, jaka go czekała, to była seria wrzasków i jojczenia.
Spojrzeliśmy ze Skrobotem na Zniszczoła, który z założonymi rękami patrzył na nas znacząco, dumny jak paw.
– Widzicie? Bo ja się znam.
– Ufarciłeś – oszacowałam prędko, niepocieszona po przegranej.
– Zdecydowanie ufarcił…
Kubacki przebrał się z dala od nas, przeklinając pod nosem.
Najlepszym z naszych, podobnie jak w serii próbnej, znowu okazał się Stoch. Zajmował czwartą lokatę z dobrymi widokami na awans. Na szesnastym miejscu był Żyła, co w jego wypadku stanowiło wynik solidny, ale bez szału. Ostatnim z orłów, który zakwalifikował się do ostatniej rundy, był Maciej Kot.
W przerwie Skrobot musiał biec pomóc z czymś Doležalowi, a Kerstin, nadal przypominając ducha, powlokła się za nim do budki. W międzyczasie skoczyłam po herbatę z automatu, żebyśmy nie przymarzli dupami do tej ławeczki. Tuż przed samym startem drugiej serii stwierdziliśmy, że skoro już stoimy z tymi kubkami jak cepy, to wytrzymamy tych trzydziestu skoczków w pozycji stojącej.
Nim się jednak zaczęło, zdążyliśmy wszystko wypić, więc się bez skrupułów opieraliśmy o barierki. I wszystko byłoby dobrze (poza sprawą Krychy, która zaczęła mnie nurtować), gdyby rudy szczygieł nie otworzył niepotrzebnie japy.
– Słyszałem pewną plotkę…
– Przestań, przecież wszyscy wiedzą, że Niemcy oszukują na nartach – przerwałam mu wypranym z emocji głosem, nie odrywając wzroku od belki, na której właśnie sadowił się Kofler.
– Serio?
Wywróciłam oczami. Czasem miałam wrażenie, że tylko ja w tej kadrze jakoś sensownie ogarnięta byłam.
– Tylko ty mogłeś tego nie wiedzieć – odparłam.
– No nic, ja nie o tym. – Zapadła chwilowa cisza. – Słyszałem, że… bardzo lubisz Baśkę.
Tym razem się do niego odwróciłam.
– No i? – Przestawała mi się podobać ta nasza „pogawędka”. Wolałam, jak robiliśmy zakłady.
– No i… nic – odpowiedział niby obojętnym tonem, ale coś mi się on nie podobał. – Tak tylko chciałem podkreślić, że Kamil Skrobot to dobra partia.
Nie no, teraz to przegiął, cymbał ryży jeden!
Partia? – powtórzyłam z gębą skrzywioną. – Co ty, z wyciągu spadłeś?
– Nie, ale…
– Ty, co ty masz pod tą swoją rudą strzechą, hę? – Położyłam ręce na biodra, gotowa wybić mu ręcznie z głowy takie durne pomysły. – Jak się Fannemel koło mnie kręcił, to mało mu mordy nie obiłeś. A teraz próbujesz mnie swatać z Baśką? Tobie gorączka przedślubna do głowy uderza?
Na jego dotąd zrelaksowanej facjacie pojawiła się gruba bruzda gniewu w okolicy czoła.
– Bo Fannemel to nie jest koleś dla ciebie! – zawołał stanowczym tonem.
CO ZA TUPET!
– Pfff! A kim ty jesteś, żeby mi chłopaka wybierać?!
– Nikim takim, ale czy ty masz pojęcie, jaką on ma reputację?!
– A, no tak, dziewczynom torciki na urodziny kupuje, bezbożnik jeden…
– Wcale nie, nazywają go „norweskim przepychaczem gardeł”!
– A co tobie tak na sercu leży cnota moja, co?
Założyłam ręce na piersi, patrząc na niego wyzywająco.
Co on sobie wyobrażał?! Nagle, w środku konkursu, stwierdził, że urządzi sobie publiczne biuro matrymonialne. Znalazła się swatka regencka jedna. Ja bardzo nie lubię rozmawiać o prywatnych sprawach nawet w ustronnych miejscach, a co dopiero na skoczni, mając tabuny kibiców za plecami.
– Cnota nie, tylko… no wiesz. – On coś tu kręcił, i to jak Żwirek z Muchomorkiem. Zaczynało mi niebezpiecznie skakać ciśnienie. – Ogólne dobro, równowaga psychiczna.
– TY MNIE TU O RÓWNOWADZE PSYCHICZNEJ NAWET NIE ZACZYNAJ!
Jakbym mu ten jego czerep rudy od szyi oderwała jak Kenowi, to by się dopiero dowiedział, co znaczy „dbać o dobro Sochy”!
– No i widzisz, i jak ty byś chciała z takim Fannemelem wytrzymać, jak ty nawet przy mnie dostajesz ataków furii… A Baśka to chociaż podobny do mnie.
Poczułam się, jakby mnie kto zdzielił z liścia w pysk.
Że… czy… on… że niby…
– Co… co ty sugerujesz? – spytałam słabym głosem, patrząc na niego, jakbym zobaczyła ducha. – Że ty byłbyś dla mnie najlepszą partią?
Nim zdążyłam się powtrzymać, wydałam z siebie głośny dźwięk, który potem zamienił się w szyderczy śmiech. Zgięta w pół, rechotałam w najlepsze, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszałam.
Zniszczoł i ja. ZNISZCZOŁ I JA. Jemu chyba też ktoś nartami przywalił, i to nie raz.
– Pfff. Tośka, Tośka, tobie się tam coś marzy… – odparł, próbując przekrzyczeć mój rechot. Dopiero gdy już ocierałam łzy, dodał: – Nie, ale popatrz, pasowalibyście do siebie. On facet i nazywają go „Baśka”, ty kobieta, a nazywają cię „Antek”…
– Prawie nikt już tego nie respektuje, więc się tak nie jaraj – przerwałam mu, ponownie rozdrażniona. – Ej! A może ty mi zastępstwa szukasz?!
– Jakiego znowu zastępstwa? O czym ty mówisz?
Tym razem wyglądał na szczerze zdziwionego.
– Ty już dobrze wiesz! – zawołałam, kątem oka odnotowując, że skacze Wank i dwóch zawodników później miał być Sierściuch. – Weźmiesz się zaprzysiężysz przed ołtarzem, piękność swoją w białej sukni przez próg domu przeniesiesz, a ze starą Sochą co? Na złom, do śmieci! – Tutaj zaobserwowałam, że twarz Zniszczoła na nowo zaczęła wykrzywiać się w ten jego paraliż. – „Tośka? Która to była? Ta taka z niemieckim akcentem?” – tak potem będziesz gadał! Z Facebooka mnie wywalisz, odfollowujesz na Instagramie…
– Tośka.
– Tak, tak, teraz „Tośka, Tośka”, a sakramentalne „tak” powie i tyle go widzieli, nie ma Rudzielca! Numer z telefonu usuniesz…
– Toooośkaaa.
– Nie tośkuj mi tu, bo tak będzie, zobaczysz, wspomnisz moje słowa. Nawet się mną nie zainteresujesz, nie zapytasz, czy ja się dobrze czuję, czy mi herbatki jakiejś nie trzeba…
– TOŚKA.
– I nawet mi kartki na święta nie wyślesz, bo tyle będę dla ciebie znaczyć, co ten ZNACZEK POCZTOWY ZA ZŁOTY PIĘĆDZIESIĄT NA POCZCIE KUPIONY!
– TOŚKA!
Zanim się zorientowałam, coś ciepłego przykleiło mi się do policzków i połączywszy fakty, doszłam do wniosku, że to były dłonie Zniszczoła. Zmusił mnie, żebym zamknęła japę (bardzo skutecznie zresztą, wziął mnie z zaskoczenia) i spojrzała prosto w te jego niebieskie ślepia.
– Posłuchaj mnie – powiedział bardzo zdeterminowanym tonem, przestępując z nogi na nogę. – Nigdzie cię nie zostawię. Nie usunę ani z Facebooka, ani z Instagrama, ani tym bardziej z telefonu. Nadal będę się z tobą widywać, choćby i Horngacher znalazł sposób, żeby wywalić cię z kadry. Proszę cię, nawet tak nie myśl. Jak się zdarza, że nie jedziemy razem na zawody, to cały czas się zastanawiam, jak sobie radzisz i czy Kubacki ma jeszcze nos na swoim miejscu. A to tylko głupi weekend. I ja bym miał cię zostawić na dłużej? Pfff. A teraz kiwnij głową na znak, że zakodowałaś.
Z wytrzeszczonymi gałami posłusznie wykonałam jego polecenie.
– No i fajnie. – Puścił wreszcie moją gębę, dzięki czemu miałam szansę się skrzywić. – I przemyśl tego Baśkę.
Zerknęłam przelotnie na telebim, na którym Sierściuch właśnie odpychał się od belki, ale to był już jakby bardzo odległy świat, poprzednie życie. Piekły mnie policzki od ciepła rąk Rudej Wszy.
– Ej, nie przeginaj – wymamrotałam. – Z jedną komendą ci się udało, ale nie kuś losu.
Zniszczoł zaśmiał się serdecznie. Westchnęłam, czekając aż skądś wyfruną pegazy i jednorożce.
– Ech… – Tym razem to on westchnął ciężko, ale uśmiech nie schodził mu ze szczygiełkowatej facjaty. – I jakże miałbym kiedykolwiek o tym zapomnieć?
– O czym? – Ściągnęłam brwi.
– O dziewczynie, której nawet Kubacki nie podskoczy. Jedynej takiej, która pięścią podbija serca.
Kot właśnie wylądował na sto dwudziestym dziewiątym metrze. Był to zaskakująco dobry wynik, zważywszy na to, że chwilę przed jego skokiem pogorszyły się warunki (szok…), więc wobec tych był to nie lada wyczyn. Podszedł szczęśliwy, by zająć miejsce lidera w boksie i – jak się potem okazało – całkiem długo tam postać.
Spojrzałam na Zniszczoła, który już na mnie nie patrzył, skoncentrowany na tym, co działo się na skoczni. Poszłam w jego ślady, ale kompletnie nie obchodziło mnie, jakie cuda odczyniały się na zeskoku. Równie dobrze mogli tam wpuścić małpy, i tak bym nie zauważyła. Z jakiegoś powodu wzrok miałam rozbiegany i tak strasznie paliły mnie policzki… ale czego się spodziewać po dotyku demona.
– Zniszczoł… – zaczęłam słabo, prawie na bezdechu.
– Hmm?
Odwrócił do mnie natychmiast głowę, którą podpierał na ręce. Wyglądał, jakby zupełnie nic się nie stało, ale uśmiechał się paraliż miał jak zwykle.
– Dzięki – wymruczałam, starając się dokładnie przeanalizować strukturę moich grubych rękawic.
Zanim zdążyłam podnieść głowę, coś mnie zakleszczyło w swoich ramionach i miałam wszelkie powody podejrzewać, że był to mój najdroższy rudy przyjaciel. Co za głąb. Postanowiłam – w ramach wielkiego wyjątku, oczywiście – tym razem go nie uszkadzać, chociaż miałam ku temu podstawy. Co więcej, nim udało mi się powstrzymać, wyciągnęłam ręce i objęłam jego plecy. Prawdopodobnie gdzieś tam w innym świecie Maciej Kot piął się po szczeblach konkursu, ale ja teraz byłam gdzie indziej.
– Jak mogłaś pomyśleć, że mógłbym cię zostawić? – wymruczał mi wprost do ucha, z czego chyba nie do końca zdawał sobie sprawę.
Zaśmiał się cicho, a po chwili odsunął.
No i nagle się pogoda w Norwegii polepszyła, bo czułam, że mogę odpiąć kurtkę!
– EKHEM – chrząknął donośnie Grzesiek, przez co prawie podskoczyłam.
Spojrzeliśmy na niego, ja z zażenowaniem, Zniszczoł z zaciekawieniem.
– Wasz kolega skacze – powiedział tonem pełnym dezaprobaty.
Odwróciliśmy się na pięcie w kierunku skoczni, na której Żyła właśnie dawał popis swoich antyumiejętności narciarskich, osiągając zawrotną odległość stu dwudziestu pięciu i pół metra i dając tym samym Sierściuchowi awans o jedno oczko. Oczywiście, Wiewiór nie byłby Wiewiórem, gdyby nie zaśmiał się do kamery jak przygłup, po czym zszedł z zeskoku i pogratulował swojemu przyjacielowi.
Miałam w sobie przemożną chęć odwrócenia się do Grześka z groźbą, że jak komuś powie… ale z drugiej strony – to był Sobczyk. On i tak by nikomu nie powiedział.
Potem długo czekaliśmy aż wreszcie pojawi się nasza jedyna nadzieja na podium, Miszczunio we własnej osobie. Chociaż dmuchaliśmy mu pod narty, chociaż cudownie błysnęły jego gogle w świetle reflektorów skoczni, chociaż miał w locie pozycję, jakby go Michał Anioł dłutem haratał, choć wylądował z gracją i telemarkiem, stało się oczywiste, że sto trzydzieści siedem metrów nie wystarczy. Nie wystarczy wobec stu czterdziestu Eisenbichlera, wobec stu czterdziestu jeden i pół Wellingera, wobec stu trzydziestu ośmiu Stjernena i – przede wszystkim, niestety – wobec stu czterdziestu dwóch i pół Krafta, który w ten sposób przypieczętował swoją pozycję lidera Rowera i zwycięstwo konkursie.
Nam pozostało się cieszyć z piątego miejsca Kamila, choć on sam na pocieszonego nie wyglądał, i trzynastej lokaty Sierściucha, bo ten się poprawił o osiem pozycji. Żyła był daleko w tyle, dwudziesty trzeci. Cóż, to i tak lepiej od Kubackiego, który zajął miejsce trzydzieste siódme, czy Murańki, który był tylko o dwa oczka lepszy.
Następnego dnia miał się odbyć jednoseryjny konkurs i prolog… i ciemno to widziałam, zwłaszcza po odczytaniu prognoz pogody na jutro.

 

Kiedy się tego wieczora pakowaliśmy, Kerstin nadal był bardzo cicha i blada, i nie chciało mi to dać spokoju. Ja nie wiem, może Doktor Prozak zupełnie mi zrył psychę, ale miałam bardzo złe przeczucia, więc nie mogłam spocząć, póki się nie dowiem. Zrobiłam to w najdelikatniejszy sposób, jaki znałam.
Zatrzasnęłam głośno drzwi i zostawiwszy na nich jedną rękę, drugą położyłam na biodrze, nachyliłam się do niej, mówiąc:
– Gadaj.
Kerstin wzruszyła ramionami, odwracając się do mnie tyłem. Pakowała dalej.
– Ale co? – wymamrotała, niby to wielce dokładnie składając bluzkę.
– No gadaj, co się stało.
Podeszłam do niej bliżej, czego się nie spodziewała, więc gdy się odwróciła, podskoczyła jak oparzona, po czym klapnęła zadkiem na łóżko. Wówczas się do niej przyłączyłam i już nie miała dokąd uciec.
Przełknęła z trudem ślinę. Warga jej drżała i wyglądała, jakby się miała zaraz rozpłakać.
– Wujek dzwonił – wydusiła i znowu przez chwilę obserwowała swoje palce.
– I? – naciskałam, chociaż poczułam, że zaczyna mi walić serce.
Odpowiedziało mi głuche milczenie.
– NO I?! – wrzasnęłam.
Kerstin ponownie cała podskoczyła, jakby ją kto prądem raził.
– No dobrha, dobrha! – zawołała i tym razem byłam prawie pewna, że się poryczy. Świetnie, jeszcze mi wycierania jej gilów z nosa brakowało. – No on zadzwonił i…
O nie, o nie, o nie.
Pikawa waliła o moje żebra jak wściekła, a ja poczułam, że mój oddech robi się prawie taki nierówny jak jej spazmy. Prawdopodobnie bledsza od najbielszej farby Śnieżka wbijałam wzrok w Kerstin, mając gorącą nadzieję, że to nie to, co myślę. Z każdą jednak sekundą coraz bardziej umacniałam się w przekonaniu, że to właśnie to.
– Tośka… – pisnęła, patrząc wprost na mnie, a oczy zaszły jej łzami. – On wie.
No i chuj.




Do końca zostało nam jeszcze pięć rozdziałów, choć zastanawiam się nad prologiem. Przyznam, że ostatni rozdział jeszcze wymaga przemyślenia – nie w najważniejszych kwestiach fabularnych, ale w budowie. 

Czy Tolkowcy (jeśli tu jeszcze takowi zaglądają) mają jakąś opinię na temat najważniejszego tolkowego fragmentu rozdziału? Pisałam go, zastanawiając się, jak zostanie zinterpretowany i czy fani Tośki i Olka będą czuli się usatysfakcjonowani tą dość obszerną i w moim odczuciu bardzo emocjonalną sceną. :) 

To tego… jeśli jesteście tu, drodzy czytelnicy, proszę, ujawnijcie się w komentarzach. Jeśli nie chcecie, wiedzcie, że zamierzam tu być do końca.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz