I can't bear to let you go
So keep on throwing your sticks and stones
I'd rather fight with you all night
Than never have you in my life
I can't bear to let, bear to let you go
– HEEEELLOOOOOO!
Nosz kurwa
mać, ja pierdolę.
Ledwo wytaszczyliśmy
zady z busiku, a pierwszą rzeczą, jaką ujrzeliśmy, była ruda grzywa wystająca
spod czapki z logiem Grupy Azoty. Jej właściciel podskakiwał i wymachiwał do
nas energicznie, jakby mu ktoś amfetaminy do porannej kawy dosypał i prawdę mówiąc,
wolałam udawać, że go nie znam.
– Patrz,
Socha, twój ulubiony cocker spaniel już cieszy michę na twój widok – odezwał
się niepytany Kubacki. Jaka szkoda, że przeszedł mu ból pleców. – Ciekawe, czy
ogonkiem też merda…
– Żebym ja ci
zara twojego ogonka nie odrąbała, cymbale – odwarknęłam, wyszarpując swoją
walizkę spod stosu ich gratów.
Kubacki
roześmiał się złośliwie.
– Ej, a
gwizdek treningowy też do niego masz? – ciągnął niezrażony.
– To zależy,
czy Marta odda mi swój – odparłam z zadowoleniem. – Podobno już nawet reagujesz
na komendę „leżeć” i „siad”, ale nadal srasz na dywan.
Menda
zmierzyła mnie morderczym wzrokiem, ale zanim zdążyła się wymądrzyć, czyjaś
torba podróżna zwaliła mu się na stopę i odciągnęła jego uwagę od mojej
skromnej osoby. Z jednej strony była to wygrana dla mnie, z drugiej – jednak
musiałam się kiedyś zbliżyć do tej rudej wszy spod drzwi hotelowych. Z ciężkim
westchnieniem wyciągnęłam rączkę walizki i zaczęłam ją ciągnąć za sobą,
zbliżając się do patafiana.
Z bliska wcale
nie wydawał się jakiś przyjemniejszy dla oka niż z daleka. Powiedziałabym
nawet, że przy bliższych oględzinach sporo tracił.
– Cześć –
mruknęłam z niezadowoleniem.
W odpowiedzi
ryże małpisko uwiesiło mi się na szyi. Zniszczoł skakał, jakby mu kto sprężynkę
w dupie nakręcił, a ja nie mogłam powiedzieć, żebym podzielała jego entuzjazm.
Na konkursy w tej zapchajdziurze znowu zapowiadali wichury i szkwały.
– Stęskniłaś
się? – zagadnął szczęśliwy jak zawsze. Do porzygu. – No przyznaj się. – Dźgnął mnie
łokciem w żebro.
Odpowiedziało
mu moje nieco mocniejsze dźgnięcie w jego żebra.
– Ile razy mam
ci mówić, żeby mnie nie dotykać? – warknęłam.
Zniszczoł
zginał się w pół, próbując złapać oddech, a tymczasem Kubacki, już bez kontuzji
stopy, przechodził obok ze swoimi bagażami w rękach. Kiedy znalazł się
odpowiednio blisko, przeszły mnie ciarki żenady, bo usłyszałam ciche:
– Woof,
woof.
Zamierzałam odwinąć
mu się kopniakiem w piszczel, ale pech chciał, że noga ugrzęzła mi w zaspie i w
efekcie wyrwałam ją z opóźnieniem, rozbryzgując śnieg na wszystkie strony i tracąc
równowagę na chwilę, nie zrobiwszy Mendzie żadnej krzywdy. Kubacki zaśmiał się
ze złośliwą satysfakcją i zniknął za drzwiami hotelu.
Odwróciłam
głowę, stwierdziwszy, że piorunowanie wzrokiem kawałka drewna nie uśmierci szaflarskiego
przygłupa w żaden sposób, i odkryłam, że Zniszczoł gapi się na mnie pytająco.
– O co
chodziło?
– O nic –
wycedziłam przez zęby i skierowałam się w stronę hotelu. – Chodź, nie będziemy tu
stali jak dwoje debili.
Zaczynałam
podejrzewać, że Horngacher bał się, że przywalę z rozpędu w ścianę i narobię
szkód coś mi totalnie odwali i będę chciała rozmnożyć tę rudą zarazę, bo
nie widzę innego powodu, dla którego ciągle wpychał mnie do pokoju z Krychą.
Zniszczoł westchnął ze smutkiem i powlókł się za Sierściuchem i Wiewiórem.
Kilka minut później
zaczął padać śnieg, początkowo słabo, ale potem przybrał na sile, podobnie jak
wiatr. Po obiedzie znowu musieliśmy wlec swoje dupy na skocznię, bo przecież
trening i prolog same się nie spartolą. Kubacki już był nie w sosie, bo „tory
będą zaśnieżone i jak ma w takich warunkach narta odjechać”. No nie wiem, takim
Kraftom i Eiseinbichlerom to zawsze odjeżdża, ale nie wyrzuciłam Mendzie tego
błędu logicznego, nie mając pewności, że w tych warunkach mój głos w ogóle
rozejdzie się w powietrzu.
Pizgało
konkretnym złem w tych norweskich zadupiach. Początkowo znowu wypełniałam
jakieś papiery dla Szwabiska (co i tak było całkiem łaskawą „zemstą” za mój
dojrzały prank), więc grzałam się w zbawiennym cieple farelki, ale stos się
skończył tuż przed pierwszą serią treningową i stanęłam przed dylematem, czy
korzystać z jej dobrodziejstw, czy odmrozić sobie dupę na tej wichurze na zewnątrz.
– No chooooodź
– marudził Zniszczoł, ciągnąc mnie za rękę w kierunku drzwi. – Z tobą na skoczni
lepiej nam powieje!
Ta, jakby
to dzisiaj w ogóle było potrzebne.
Westchnęłam
ciężko, ale uległam rudzielczym namowom. Pożałowałam tego sekundę po przekroczeniu
progu, ale wszystkie skargi postanowiłam zostawić na czas powrotu do hotelu,
jak już będę miała pewność, że wszyscy usłyszą moje niezadowolenie.
Jako że
Grzesiek znany jest ze swojej niskiej szkodliwości społecznej, usiadłam na
ławeczce obok niego. Próbowałam patrzeć na szczyt rozbiegu, ale przy takiej
zamieci było to, delikatnie rzecz ujmując, nieco utrudnione. Pożegnawszy
się z nadzieją na mniejszy niż zwykle blamaż pingwinów-nielotów pod flagą
biało-czerwoną skaczących, patrzyłam, jak Murańka z numerem dwudziestym
pierwszym na plastronie wali w bulę po przeleceniu stu siedemnastu i pół metra.
Na powrót do Pucharu Świata Zniszczoł skoczył sto dwadzieścia jeden i pół metra
i w pierwszym treningu skończył jako czterdziesty czwarty. Najmocniej przybulił
nasz gwiazdor szaflarski, Kubacki, bo on uzyskał imponującą odległość stu
czternastu i pół metra. Był jednak jednym z niewielu, którym punkty dostały
dodane, a nie odjęte, więc ostatecznie uplasował się na miejscu trzydziestym
piątym. Mimo wszystko pokręciłam głową ze złośliwą dezaprobatą, kiedy obok mnie
przechodził, a ten posłał mi mordercze spojrzenie. Naszymi top zawodnikami
zostali kolejno Miszczunio (ósmy), Żyła (dziewiąty) i Sierściuch (czternasty).
Miała być druga
seria treningowa, ale zważywszy na to, że pierwsza trwała jakiś miesiąc,
została ona odwołana.
Podczas
prologu Zniszczoł pokazał swój popisowy skok. Usadowiwszy się na belce i zrobiwszy
bardzo poważną minę, odepchnął się od belki i leciał… aż do sto dziewiętnastego
metra. Z huraganem pod narty, bo odjęto mu aż pięć i osiem dziesiątych punktu. Zrobił
niemrawy uśmiech do kamery i z opuszczoną głową zszedł z zeskoku.
Zaczął się przy
mnie przebierać z ustami wygiętymi w podkówkę. W końcu usiadł obok, opierając
głowę na dłoniach.
– No i czego
żeś przybulił? – spytałam, patrząc, jak skaczący po nim Fannemel ląduje
eleganckie sto dwadzieścia cztery i pół metra.
Co za ironia.
Norweski kurdupel nawet do mnie pomachał z daleka, ucieszony jak prosię w
deszcz. Odmachałam mu, próbując wykrzesać z siebie coś na wzór uśmiechu, ale
nie mogę gwarantować, że nie wyszedł jakiś pełen obrzydzenia grymas.
Zniszczoła
głowa wystrzeliła od razu w jego kierunku, a potem w moim. Zmarszczył czoło.
– Bo tak
wyszło – burknął, najwyraźniej odpuszczając temat norweskich osób nieobdarzonych
wysokim wzrostem.
Przez kilka następnych
minut siedział w ciszy z założonymi rękami obrażony jak księżniczka nowotarska.
Skoro zaś padł
temat tego gnoma paskudnego, to kilka minut później siedział już na belce – w
co musiałam uwierzyć spikerowi – ale on wcale lepszy nie był, bo skoczył marne
sto osiemnaście metrów.
– Ha! –
wystrzelił Zniszczoł, pokazując palcem na Kubackiego, który właśnie odpinał
narty. – Widzisz?! On też spartolił.
Spojrzałam na
sumę punktów wyświetlaną na telebimie.
– Tak, Zniszczoł,
tylko że on miał punkty dodane – zauważyłam. – Co nie znaczy, że się
zakwalifikuje.
Zdaje się, że
Mustaf to usłyszał, bo odwrócił się w naszym kierunku i posłał nam mordercze
spojrzenie. Wątpliwy był jego występ w dniu następnym, ale koniec końców kilku
nielotów bardzo mu w tym pomogło. Załapał się rzutem na taśmę, sklasyfikowany
na przedostatnim miejscu.
Spektakularnie
spartolił Kraft, który wybulił na sto dwadzieścia metrów, na czym skorzystał
Wellinger, ale o tym zaraz.
Sierściuch poradził
sobie jak na niego całkiem nieźle, bo ostatecznie w klasyfikacji prologu był
jedenasty. Żyła nie mógł go puścić zbyt daleko samego, więc był sześć miejsc za
nim. Długo prowadził Stjernen z wynikiem stu czterdziestu czterech i pół punktu
i odległością sto trzydzieści dziewięć. Tande walnął fikołka i sportowo stoczył
się, lądując po stu trzynastu metrach. Na nieszczęście, jemu brak
udziału w konkursie nie groził, co najwyżej utrata pozycji w tym pożal się,
Boże, turnieju.
I na samiutki
koniec na belce zasiadł nasz najdroższy, najpiękniejszy, najbardziej legendarny
Miszczunio, w kasku swym eleganckim, z goglami błyszczącymi jak złoto. Odczekał
chwilę na poprawę warunków, Horngacher machnął polską flagą przy okazji
bezczeszcząc ją swoimi szwabskimi łapskami, a ten odepchnął się od belki i
posunął w dół.
Rzecz jasna jechał
wolniej niż chiński dziadek w rikszy i odbił się z powietrza, ale skoro tylko
ułożył sylwetkę w locie, był niewzruszony niczym posąg, kontrastując na tle wirujących
płatków śniegu, odporny na wiatr i inne przeszkody. Szybował jak anioł nad zeskokiem,
nie poruszywszy nawet palcem u ręki i z wielką gracją i przykładnym telemarkiem
wylądował na metrze sto trzydziestym dziewiątym. Dostał wysokie oceny, ale
zadecydowała mniejsza o półtora punktu redukcja noty za wiatr.
Przy nazwisku STOCH
pojawiła się jedynka i wszyscy się poderwaliśmy z miejsc z radości. Sam Kamil
uśmiechnął się do kamery i pomachał z radością na odchodnym. Był to tylko jakiś
głupi prolog, ale oprócz zwycięstwa Miszczunia drugim profitem był fakt, że
Kraft spadł ze szczytu klasyfikacji turnieju i sobie ten głupi ryj rozwalił
Wellinger zajął jego miejsce. Niewielkie było to pocieszenie, ale ostatecznie wielbiciel
fioletowej krowy znośniejszy był niż austriacka hybryda szczura i wiewiórki.
Nie zdążyłam się
jednak długo nacieszyć spokojem, bo widok na skocznię przysłoniła mi blond
łepetyna.
– Szwab ma
słabe zwieracze.
I poszedł.
Grzesiek
spojrzał na mnie podejrzliwie, a Zniszczoł skrzywił się, gapiąc się na mnie jak
ciele na malowane wrota. Dopiero, gdy Sobczyk zniknął w kierunku budki, odwróciłam
się do rudego półgłówka, który nadal zamiast twarzy miał wielki znak zapytania.
– A Kubackiemu
gorzej?
– Nie, to jego
durne hasło – odwarknęłam, powoli zmierzając do domku.
Zniszczoł wlókł
się za mną, nadal niewiele rozumiejąc.
– Hasło do
czego?
– Do tych jego
detektywistycznych spotkań. – Wywróciłam oczami. – Znaczy, że po przyjeździe do
hotelu i kolacji mamy się u niego stawić, bo ma nam coś do obwieszczenia.
Nie
liczyłabym jednak na żadne mądre rzeczy.
Po prologu
szybko się spakowaliśmy i z ulgą schowaliśmy w busie z dala od śnieżycy i
wiatru. W międzyczasie dostaliśmy cynk o dodatkowym konkursie w piątek w Vikersund…
Nie napawało to optymizmem. Podczas kolacji z kolei usiadłam wyjątkowo nieszczęśliwie,
bo zrobiono ze mnie kanapkę ze szczygłów. Ci dwaj radośnie plotkowali sobie,
robiąc z mojego talerza stolik. Brakowało tylko, żeby mi któryś łokieć do niego
wsadził. Żułam więc z obrzydzeniem kanapkę, słuchając ich świergotania i „śmiesznych”
tekstów kierowanych w moją stronę. Wszelkie jednak pytania ignorowałam, co w
ogóle nie przeszkadzało im w mówieniu do mnie w dalszym ciągu.
Z jednej
strony chciałam, żeby ta kolacja się już skończyła, z drugiej perspektywa spędzenia
kolejnego wieczoru w mocno wątpliwym towarzystwie gnomiego ryja nieszczególnie
mnie pocieszała. Jedyne, co podtrzymywało mnie na duchu, to myśl, że może
chociaż Zniszczoł od czasu do czasu wtrąci coś takiego, żeby Mustaf zamknął
paszczę na przynajmniej kilka sekund. Po pewnym czasie głos Mendy staje się
natrętny jak tłusta mucha nad garnkiem z mięsem. Usiadłam więc trochę jak na
skazanie na łóżku Miszcza, który akurat wesoło gawędził z trenerami w ich pokoju.
Menda właśnie
wykręcał jakiś numer w swoim androzłomie.
– Oni chyba nie
mają teraz jakichś zawodów, nie? – spytał, intensywnie scrollując ekran.
– Jest środa
wieczór – odparł Zniszczoł z politowaniem. – Jedyne, co mogą mieć, to maraton Scooby’ego
Doo.
Zacisnęłam
usta, żeby nie dać po sobie poznać, że mnie rozśmieszył. Kątem oka zauważyłam,
że Sierściuch też się po cichu śmiał. Kryśka zaś w ogóle nie wyglądała na
zaangażowaną. Gapiła się w swój telefon z durnym wyszczerzem na gębie i coś mi
to przypominało…
Kubacki
chrząknął i wreszcie wybrał coś w tym swoim grającym pudełku, po czym włączył
tryb głośnomówiący. Po kilku długich sygnałach w pomieszczeniu potoczył Wolnego:
– No siema,
o co chodzi?
– Mam dla was
zadanie – odezwał się bez ogródek Kubacki. No tak, po co bawić się w tę całą
sztuczną kurtuazję. – Konkretnie chciałbym, żebyście znaleźli kogoś, kto będzie
umiał poprawić nasze, ekhem, dowody.
Przez kilka
sekund po drugiej stronie panowała cisza.
– Chcesz je…
podrobić?
Mustaf
wywrócił oczami.
– Nie,
pacanie, poprawić ich jakość – warknął. – W sensie… rozjaśnić, wyostrzyć, cokolwiek.
– Po co?
– burknął Biegun, który najwyraźniej też był z nami na linii.
Kubackiemu
gula już porządnie skakała, a ja miałam z tego pewną jadowitą satysfakcję.
Zamiast jego dokonać szybkiej defenestracji Bieguna/telefonu (niepotrzebne
skreślić), Mustaf wziął głęboki wdech, a potem długi wydech. Chyba nie tylko ja
pracowałam nad swoim temperamentem…
Ale Kubacki? W
gabinecie…? I najważniejsze – czy terapeuta to przeżył?
Po gówno
ewidentnie błąkało się w kąciku ust Mendy, ale co innego wybrzmiało w pokoju:
– Analizowałem
samodzielnie te zdjęcia – odparł zaskakująco opanowanym tonem. – Całą noc nad
tym ślęczałem. – No i tajemnica wyników wyjaśniona. – Trochę się pobawiłem
GIMP-em… i pewny nie jestem, ale wydaje mi się, że coś znalazłem. Coś zajebiście
przełomowego.
– Co niby? –
zapytałam, przebierając nerwowo nogami.
– Mam wam
powiedzieć, żebyście mi wszystko spierdolili? – Prychnął z wyższością. –
Zapomnij, Socha.
Wyrzuciłam
bezradnie ręce w powietrze.
– No to mamy
przy tym współpracować czy wpatrywać się w ciebie z nabożną czcią i nie przeszkadzać?
– warknęłam.
– Poproszę
opcję drugą.
Bez dłuższego
namysłu wyrwałam poduszkę spod mojej dupy, zamachnęłam się i wycelowałam w szkaradną
gębę przygłupa szaflarskiego. Ten, również bez zastanowienia, zebrał ją z podłogi
i wymierzył we mnie, ale w porę się uchyliłam i Muraniek dostał w papę.
– Ej, za co?! –
oburzył się.
– Za bycie
łajzą – odparł złośliwie Kubacki.
Spojrzałam na
niego, kręcąc głową, z triumfem wypisanym na twarzy.
– Kubacki,
Kubacki, Kubacki…
Zniszczoł po
mojej prawicy westchnął, zrezygnowany. Popatrzyłam na niego wyzywająco, ale on nic
sobie z tego nie zrobił. Wielkie „no co?” musiało się odmalować na mojej gębie,
bo ten wreszcie odparł:
– No musicie
się zachowywać jak dzieci z zerówki?!
Nie zdążyłam
odpowiedzieć, bo z głośnika potoczył się głos Wolnego:
– Halo, jesteście
tam?
– Tak –
odpowiedział szaflarski księciunio, biorąc telefon do ręki. – Moglibyście
znaleźć kogoś na miejscu?
– W
Trondheim? – zdziwił się zadrutowany wielki pan mistrz świata juniorów.
– Nie, w
Zakopanem, idioto!
W odpowiedzi
otrzymaliśmy bardzo elokwentne westchnienie.
– Nie wiem,
kogo miałbym szukać?
– Dosłownie kogokolwiek,
kto zna się na fotografii – odparł ze zniecierpliwieniem Kubacki. Czyli
terapeuta nie przeżył. – Nie wiem, kolegi, koleżanki, ciotki, może nawet
fotografa ślubnego, ale on pewnie za darmo tego nie zrobi.
Uniosłam brwi.
– Ty naprawdę
liczysz, że ktoś to zrobi za darmo?
Januszex aż bił
po oczach.
Kubacki wzruszył
ramionami.
– Przecież to
drobna usługa.
Pokręciłam
głową i nachyliłam się do telefonu, obrzucając Mustafa pogardliwym spojrzeniem.
– Szybki,
przygotuj sobie ze stówę albo dwie, potem się złożymy i ci oddamy. – Kubacki
już otwierał jamę chłonąco-trawiącą, ale utemperowałam go wzrokiem. Zadowolony nie
był, ale słowa nie wydusił.
– Dobra,
spoko – odpowiedział. – Dam wam znać, jak uda mi się coś nagrać. Coś
jeszcze?
W tym momencie
dwie rzeczy wydarzyły się jednocześnie: śmiech Kerstin i kogoś w tle połączenia.
Wszyscy skierowaliśmy oczy na Krychę, która raptownie zablokowała telefon i popatrzyła
na nas, wciąż próbując udawać, że nic się nie stało. Gdy tak się na nią
gapiliśmy, jakby wyrosła jej druga głowa, jej twarz zaczynała przypominać
kolorem pomidora.
– Halo?
Głos Wolnego
przywrócił nas do rzeczywistości.
– Nie, to
wszystko – odpowiedział Kubacki powoli. – Nara. – Dotknął czerwonej słuchawki i
połącznie zamilkło.
Menda potrząsnęła
głową, by najwyraźniej wybudzić się z letargu i zwężonymi oczami spojrzała na mnie.
No tak, musiała mnie spotkać „kara” za sprzeciwienie się księciuniowi
nowotarskiemu.
– Dlaczego
niby mam się na cokolwiek składać? – warknął.
Normalnie bym wywróciła
oczami, ale tym razem czułam się w moralnym obowiązku zdusić w zarodku przejawy
Januszeksu. Wstałam z łóżka i podeszłam do siedzącego naprzeciwko Kubackiego,
wyglądając przy tym jakbym nad nim górowała, bo tak było. Było mi absolutnie
obojętne, co sobie myślał. Wbijałam w niego poważny wzrok. Kiedy otworzyłam
japę, mój głos brzmiał zaskakująco opanowanie:
– Dlatego, wielki
panie detektywie, że przez takich jak ty rynek freelancerski umiera – odparłam.
– Dlatego że podobni tobie Janusze myślą, że taka robota „nic kosztuje,
przecież on se tu dwa razy kliknie”. Otóż do tego potrzebne są umiejętności i
wiedza, których ty nie posiadasz, oraz czas, którego ty także nie poświęcisz. Jest
przecież powód, dla którego to zlecasz, prawda? Ci ludzie muszą też z
czegoś żyć. Tobie płacą za ciepłą posadkę buloklepa, nieprawdaż? Masz sponsorów,
związek i tak dalej. Freelancerów, zwłaszcza grafików i redaktorów, uważa się
za mało potrzebnych, uważa się, że pięć złotych od strony wydawniczej to „uczciwa
cena za sprawdzenie literówek”. Przez to, żeby dostać jakiekolwiek zlecenia,
freelancerzy regularnie obniżają stawki. To absolutnie obrzydliwy rodzaj dyskryminacji
zawodów, których być może nie widać na pierwszy rzut oka, ale które sprawiają,
że mamy ładniej w życiu. Takie rzeczy nie będą miały miejsca na mojej warcie.
Poza tym warto zapłacić coś za jego milczenie, nie uważasz? Nie wiadomo, co
znajdzie na tych zdjęciach, a średnio mi się widzi życie za kratami. I jeszcze
raz wyjedziesz mi z pytaniem „po co masz się składać na grafika”, to
przysięgam, że własnoręcznie cię zutylizuję.
Przestawszy machać
palcem przed nosem Mendy, wyszłam z pokoju.
Kubacki zezłomowany.
* * *
Na śniadanie
musiałam przetrawić nienawistne spojrzenia Horngachera, który mógł jeszcze
być trochę zły za mój dowcip, Krychę śmiejącą się do telefonu i
jojczenie Zniszczoła, że się nie dostał do konkursu. A taki wielki był z niego
lotnik w Kulm, brązowy medalista mistrzostw świata… A jednak zawody w Trondheim
spartolił, zanim się one zaczęły. Oprócz tego próbowałam zjeść owsiankę z
owocami, ale po trzech łyżkach substancji, która była gęstsza od świeżo
zaprawionego cementu, poczułam się tak pełna i wzdęta, że bałam się, że na
skoczni ktoś mi ustąpi miejsca, biorąc mnie za ciężarną. Resztę dojadł
Zniszczoł, którego nie trzeba było ważyć i mierzyć, ponieważ został mianowany królem
polskich nielotów (chwilowo, bo Kubacki załapał się do konkursu rzutem na taśmę)
i mógł się nieco napchać. Patrząc, jak wpierdala moje śniadanie w sposób niczym
nie ustępujący świni w korycie, tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że nasze pingwiny
to są głodzone, bo normalnie karmiona osoba nie zachowuje się, jakby tydzień
żarcia nie widziała. Potem nastąpiły jakieś przebieżki, rozgrzewki, które
smacznie przespałam (kwestia sporna, czy definicja snu pasowała do tego, co
odwalał mój organizm odwalał w ostatnim czasie, ale niech będzie, uprośćmy
sobie życie). Obudziła mnie Kerstin dopiero na obiad, ale zrobiła to, nie
odrywając się od pisania na telefonie. Miałam war flashbacki z poprzedniego sezonu…
Ale Krycha i romanse?
Nieee… no bo który byłby taki durny na tyle godny? Miałam chociaż
nadzieję, że to żaden z naszych genialnych lotników, bo więcej ślubów skoczków
to moja psychika by nie zniesła…
Kubacki
siedział naburmuszony i posyłał mi obrażone spojrzenia z drugiego końca stołu.
Sierściuch z Wiewiórem za to za każdym razem posyłali mi kciuki w górę. Wygląda
na to, że każdemu podoba się, jak ktoś gnoma ustawi w szeregu.
Około
piętnastej trzydzieści zajechaliśmy pod skocznię. Sytuacja wietrzno-śnieżycowa
nadal się nie uspokoiła, więc miałam bardzo mieszane odczucia w związku z nadchodzącym
konkursem. Kryśka to wywinęła orła, bo tak zagapiona była tego androzłoma,
jakby jej kto milion dolarów tam obiecał. Kręcąc głową z pożałowaniem, pomogłam
jej wstać, ale nawet nie podziękowała, menda jedna, tylko szła dalej przed
siebie z kciukami latającymi po ekranie telefonu, jakby chorobę jaką miała. Ja
trochę pomogłam Skrobotom i innym tego typu pierwiastkom kadrowym i w zamian
dostałam batona, więc byłam ukontentowana. Nie mogłam się tylko nadziwić, że
temu naszemu nartopucowi mięśnie twarzy nie odpadają od tego wiecznego wyszczerzu.
On to był przypadek równie nieuleczalny, co Zniszczoł.
I dlaczego akurat
ja musiałam wśród takich żyć?
O wilku mowa.
Szczygieł machał do mnie z daleka, skoro tylko przestąpiłam próg budki.
Wywróciłam oczami, wcisnęłam ręce w kieszenie, ale podeszłam do cymbała, co by
nie stał na zimnie sam jak debil. Na czas serii próbnej postanowiliśmy
przycupnąć koło Grześka. Co dziwne, Kerstin do nas dołączyła. Chociaż „dołączyła”
to bardzo mocne słowo – ona z nami przebywała jedynie ciałem, duchem była
prawdopodobnie tylko ze swoim telefonem. Ku naszemu zdziwieniu, cała seria
próbna rozegrana była z jednej belki, chociaż nie powiedziałabym, że wiatr
sprawiedliwie rozdawał karty na tym turnieju pokera, co raz zabiera, a raz
zabiera. Niektórzy dostawali nawet jedenaście punktów rekompensaty za wiatr. A więc
to miał być jeden z tych konkursów. Westchnęłam ciężko na samą myśl o
tym, co będzie.
Pokrzepiała
mnie jedynie perspektywa biało-czerwonego podium, bo Kamil w próbnej był
trzeci. Wygrał paskudny szczur austriacki Kraft, za nim zaś uplasował się
nerwus Eisenbichler. Sierściuch z Murańką zeszli z zeskoku niepocieszeni, bo
jeden wyskakał sobie trzydzieste trzecie miejsce, a drugi czterdzieste
pierwsze. Kubacki rad był i kontent ze swojej lokaty dwudziestej czwartej.
W przerwie przed
konkursem Kerstin nagle zerwała się z miejsca i z telefonem przy uchu wybiegła
z dala od kibiców. Minę miała nietęgą, ale zakładałam, że to Horngacherowi się
zachciało czegoś na ostatnią minutę.
Zawody zaczęły
się z wysokiego „c”, bo już pierwszy Romaszow nie spadł na bulę, tylko skoczył
całkiem porządne sto osiemnaście i pół metra. Wobec tak dobrego poziomu zawodów,
wynik pierwszego polskiego pingwina, to jest sto dwadzieścia trzy metry, nie dawał
zbyt wiele nadziei na awans. Ale na Murańce nie robiło to większego wrażenia – i
tak się ucieszył pewnie, że udało mu się wylądować na dwie nogi. Pozostało
czekać, co pokaże Kubacki.
Bla, bla, bla,
wysoka rekompensata, buloklepy… DALEJ, POPROSZĘ. W międzyczasie Kerstin
przyszła, ale była wyjątkowo blada i już nie siedziała z telefonem w ręce, ale
za to z przerażeniem wypisanym na twarzy. Rozglądała się na wszystkie strony, a
nawet zaczęła obgryzać paznokcie.
– Ile
obstawiasz u Kubackiego? – spytał Zniszczoł od niechcenia, patrząc, jak
Fannemel przed nim sadowi się na belce.
– To zależy,
czy obstawiamy metry, czy punkty.
Nagle
zmaterializował się przy nas Skrobot, uśmiechając się jak dekiel od ucha do
ucha. Wcisnął się między mnie a Grześka, na co ten zareagował niezadowolonym
mlaśnięciem.
– Metry –
odezwał się Ryży Brutus, również się szczerząc.
Może powinnam
ich spytać o dilera…?
– Sto
dziewiętnaście – odezwałam się.
Skrobot się zamyślił.
– Hmm… sto
dwadzieścia jeden i pół – stwierdził tonem znawcy.
– Zaskakująca
precyzja – skomentował z miłym zaskoczeniem Grzywa. – Ja daję… sto dwadzieścia trzy
i pół.
– O co się
zakładamy? – Nie mogłam przecież wyjść z pustymi rękami.
– O rację? –
spytał Skrobot z nadzieją.
Prychnęłam
pogardliwie.
– Nikt nie
chce ustawiać takich lamerskich zakładów – odparłam z politowaniem. – O
czekoladę.
Zniszczoł wyglądał
na ukontentowanego, tylko ten drugi dureń…
– Ale ja nie
lubię – jęknął.
– To ci kupię
gorzką, pasi?
– No dobra.
Skupiliśmy się
na rozbiegu, na którego końcu już znajdował się norweski kurdupel. Ten skoczył
całkiem nieźle, bo sto dwadzieścia osiem metrów i zajął pozycję lidera aktualnej
serii.
Następny na
belce usiadł nasz najdroższy skarb kadrowy, Kubacki. Ten z kolei na znak Grumpy
Cata przeżegnał się i odepchnął. Rozpędzał się całkiem dobrze, ale po wybiciu
Kapitan Stratosfera swoim zwyczajem znów próbował sięgnąć gwiazd, co w
przypadku wiatru w plecy najczęściej oznacza pewną klęskę.
Leciał i
leciał aż wreszcie, jak zwykle blisko prawej bandy reklamowej, klapnął na narty,
udając telemark, odnotowując szokującą odległość… stu dwudziestu trzech i pół metra.
Wobec tego okazał się zaledwie o pół metra lepszy od Murańki, ale notami przegrywał
z nim o pół punktu i stało się jasne, że jedyna druga seria, jaka go czekała,
to była seria wrzasków i jojczenia.
Spojrzeliśmy ze
Skrobotem na Zniszczoła, który z założonymi rękami patrzył na nas znacząco,
dumny jak paw.
– Widzicie? Bo
ja się znam.
– Ufarciłeś –
oszacowałam prędko, niepocieszona po przegranej.
– Zdecydowanie
ufarcił…
Kubacki przebrał
się z dala od nas, przeklinając pod nosem.
Najlepszym z
naszych, podobnie jak w serii próbnej, znowu okazał się Stoch. Zajmował czwartą
lokatę z dobrymi widokami na awans. Na szesnastym miejscu był Żyła, co w jego
wypadku stanowiło wynik solidny, ale bez szału. Ostatnim z orłów, który
zakwalifikował się do ostatniej rundy, był Maciej Kot.
W przerwie
Skrobot musiał biec pomóc z czymś Doležalowi, a Kerstin, nadal przypominając
ducha, powlokła się za nim do budki. W międzyczasie skoczyłam po herbatę z automatu,
żebyśmy nie przymarzli dupami do tej ławeczki. Tuż przed samym startem drugiej
serii stwierdziliśmy, że skoro już stoimy z tymi kubkami jak cepy, to wytrzymamy
tych trzydziestu skoczków w pozycji stojącej.
Nim się jednak
zaczęło, zdążyliśmy wszystko wypić, więc się bez skrupułów opieraliśmy o
barierki. I wszystko byłoby dobrze (poza sprawą Krychy, która zaczęła mnie
nurtować), gdyby rudy szczygieł nie otworzył niepotrzebnie japy.
– Słyszałem
pewną plotkę…
– Przestań,
przecież wszyscy wiedzą, że Niemcy oszukują na nartach – przerwałam mu wypranym
z emocji głosem, nie odrywając wzroku od belki, na której właśnie sadowił się
Kofler.
– Serio?
Wywróciłam oczami.
Czasem miałam wrażenie, że tylko ja w tej kadrze jakoś sensownie ogarnięta byłam.
– Tylko ty mogłeś
tego nie wiedzieć – odparłam.
– No nic, ja
nie o tym. – Zapadła chwilowa cisza. – Słyszałem, że… bardzo lubisz Baśkę.
Tym razem się
do niego odwróciłam.
– No i? –
Przestawała mi się podobać ta nasza „pogawędka”. Wolałam, jak robiliśmy zakłady.
– No i… nic –
odpowiedział niby obojętnym tonem, ale coś mi się on nie podobał. – Tak tylko
chciałem podkreślić, że Kamil Skrobot to dobra partia.
Nie no, teraz
to przegiął, cymbał ryży jeden!
– Partia?
– powtórzyłam z gębą skrzywioną. – Co ty, z wyciągu spadłeś?
– Nie, ale…
– Ty, co ty
masz pod tą swoją rudą strzechą, hę? – Położyłam ręce na biodra, gotowa wybić
mu ręcznie z głowy takie durne pomysły. – Jak się Fannemel koło mnie kręcił, to
mało mu mordy nie obiłeś. A teraz próbujesz mnie swatać z Baśką? Tobie gorączka
przedślubna do głowy uderza?
Na jego dotąd
zrelaksowanej facjacie pojawiła się gruba bruzda gniewu w okolicy czoła.
– Bo Fannemel
to nie jest koleś dla ciebie! – zawołał stanowczym tonem.
CO ZA TUPET!
– Pfff! A kim
ty jesteś, żeby mi chłopaka wybierać?!
– Nikim takim,
ale czy ty masz pojęcie, jaką on ma reputację?!
– A, no tak,
dziewczynom torciki na urodziny kupuje, bezbożnik jeden…
– Wcale nie,
nazywają go „norweskim przepychaczem gardeł”!
– A co tobie
tak na sercu leży cnota moja, co?
Założyłam ręce
na piersi, patrząc na niego wyzywająco.
Co on sobie wyobrażał?!
Nagle, w środku konkursu, stwierdził, że urządzi sobie publiczne biuro
matrymonialne. Znalazła się swatka regencka jedna. Ja bardzo nie lubię rozmawiać
o prywatnych sprawach nawet w ustronnych miejscach, a co dopiero na skoczni,
mając tabuny kibiców za plecami.
– Cnota nie,
tylko… no wiesz. – On coś tu kręcił, i to jak Żwirek z Muchomorkiem. Zaczynało mi
niebezpiecznie skakać ciśnienie. – Ogólne dobro, równowaga psychiczna.
– TY MNIE TU O
RÓWNOWADZE PSYCHICZNEJ NAWET NIE ZACZYNAJ!
Jakbym mu ten
jego czerep rudy od szyi oderwała jak Kenowi, to by się dopiero dowiedział, co
znaczy „dbać o dobro Sochy”!
– No i
widzisz, i jak ty byś chciała z takim Fannemelem wytrzymać, jak ty nawet przy
mnie dostajesz ataków furii… A Baśka to chociaż podobny do mnie.
Poczułam się,
jakby mnie kto zdzielił z liścia w pysk.
Że… czy… on…
że niby…
– Co… co ty
sugerujesz? – spytałam słabym głosem, patrząc na niego, jakbym zobaczyła ducha.
– Że ty byłbyś dla mnie najlepszą
partią?
Nim zdążyłam
się powtrzymać, wydałam z siebie głośny dźwięk, który potem zamienił się w
szyderczy śmiech. Zgięta w pół, rechotałam w najlepsze, nie mogąc uwierzyć w
to, co właśnie usłyszałam.
Zniszczoł i
ja. ZNISZCZOŁ I JA. Jemu chyba też ktoś nartami przywalił, i to nie raz.
– Pfff. Tośka,
Tośka, tobie się tam coś marzy… – odparł, próbując przekrzyczeć mój rechot.
Dopiero gdy już ocierałam łzy, dodał: – Nie, ale popatrz, pasowalibyście do siebie.
On facet i nazywają go „Baśka”, ty kobieta, a nazywają cię „Antek”…
– Prawie nikt
już tego nie respektuje, więc się tak nie jaraj – przerwałam mu, ponownie
rozdrażniona. – Ej! A może ty mi zastępstwa szukasz?!
– Jakiego
znowu zastępstwa? O czym ty mówisz?
Tym razem
wyglądał na szczerze zdziwionego.
– Ty już
dobrze wiesz! – zawołałam, kątem oka odnotowując, że skacze Wank i dwóch
zawodników później miał być Sierściuch. – Weźmiesz się zaprzysiężysz przed ołtarzem,
piękność swoją w białej sukni przez próg domu przeniesiesz, a ze starą Sochą
co? Na złom, do śmieci! – Tutaj zaobserwowałam, że twarz Zniszczoła na nowo zaczęła
wykrzywiać się w ten jego paraliż. – „Tośka? Która to była? Ta taka z
niemieckim akcentem?” – tak potem będziesz gadał! Z Facebooka mnie wywalisz,
odfollowujesz na Instagramie…
– Tośka.
– Tak, tak,
teraz „Tośka, Tośka”, a sakramentalne „tak” powie i tyle go widzieli, nie ma
Rudzielca! Numer z telefonu usuniesz…
– Toooośkaaa.
– Nie tośkuj
mi tu, bo tak będzie, zobaczysz, wspomnisz moje słowa. Nawet się mną nie
zainteresujesz, nie zapytasz, czy ja się dobrze czuję, czy mi herbatki jakiejś
nie trzeba…
– TOŚKA.
– I nawet mi
kartki na święta nie wyślesz, bo tyle będę dla ciebie znaczyć, co ten ZNACZEK
POCZTOWY ZA ZŁOTY PIĘĆDZIESIĄT NA POCZCIE KUPIONY!
– TOŚKA!
Zanim się
zorientowałam, coś ciepłego przykleiło mi się do policzków i połączywszy fakty,
doszłam do wniosku, że to były dłonie Zniszczoła. Zmusił mnie, żebym zamknęła
japę (bardzo skutecznie zresztą, wziął mnie z zaskoczenia) i spojrzała prosto w te
jego niebieskie ślepia.
– Posłuchaj
mnie – powiedział bardzo zdeterminowanym tonem, przestępując z nogi na nogę. –
Nigdzie cię nie zostawię. Nie usunę ani z Facebooka, ani z Instagrama, ani tym
bardziej z telefonu. Nadal będę się z tobą widywać, choćby i Horngacher znalazł
sposób, żeby wywalić cię z kadry. Proszę cię, nawet tak nie myśl. Jak się
zdarza, że nie jedziemy razem na zawody, to cały czas się zastanawiam, jak
sobie radzisz i czy Kubacki ma jeszcze nos na swoim miejscu. A to tylko głupi weekend.
I ja bym miał cię zostawić na dłużej? Pfff. A teraz kiwnij głową na znak, że
zakodowałaś.
Z
wytrzeszczonymi gałami posłusznie wykonałam jego polecenie.
– No i fajnie.
– Puścił wreszcie moją gębę, dzięki czemu miałam szansę się skrzywić. – I
przemyśl tego Baśkę.
Zerknęłam
przelotnie na telebim, na którym Sierściuch właśnie odpychał się od belki, ale
to był już jakby bardzo odległy świat, poprzednie życie. Piekły mnie policzki
od ciepła rąk Rudej Wszy.
– Ej, nie przeginaj
– wymamrotałam. – Z jedną komendą ci się udało, ale nie kuś losu.
Zniszczoł
zaśmiał się serdecznie. Westchnęłam, czekając aż skądś wyfruną pegazy i jednorożce.
– Ech… – Tym
razem to on westchnął ciężko, ale uśmiech nie schodził mu ze szczygiełkowatej
facjaty. – I jakże miałbym kiedykolwiek o tym zapomnieć?
– O czym? –
Ściągnęłam brwi.
– O dziewczynie,
której nawet Kubacki nie podskoczy. Jedynej takiej, która pięścią podbija
serca.
Kot właśnie
wylądował na sto dwudziestym dziewiątym metrze. Był to zaskakująco dobry wynik,
zważywszy na to, że chwilę przed jego skokiem pogorszyły się warunki (szok…),
więc wobec tych był to nie lada wyczyn. Podszedł szczęśliwy, by zająć miejsce lidera
w boksie i – jak się potem okazało – całkiem długo tam postać.
Spojrzałam na
Zniszczoła, który już na mnie nie patrzył, skoncentrowany na tym, co działo się
na skoczni. Poszłam w jego ślady, ale kompletnie nie obchodziło mnie, jakie
cuda odczyniały się na zeskoku. Równie dobrze mogli tam wpuścić małpy, i tak
bym nie zauważyła. Z jakiegoś powodu wzrok miałam rozbiegany i tak strasznie
paliły mnie policzki… ale czego się spodziewać po dotyku demona.
– Zniszczoł… –
zaczęłam słabo, prawie na bezdechu.
– Hmm?
Odwrócił do
mnie natychmiast głowę, którą podpierał na ręce. Wyglądał, jakby zupełnie nic
się nie stało, ale uśmiechał się paraliż miał jak zwykle.
– Dzięki – wymruczałam,
starając się dokładnie przeanalizować strukturę moich grubych rękawic.
Zanim zdążyłam
podnieść głowę, coś mnie zakleszczyło w swoich ramionach i miałam wszelkie
powody podejrzewać, że był to mój najdroższy rudy przyjaciel. Co za głąb.
Postanowiłam – w ramach wielkiego wyjątku, oczywiście – tym razem go nie
uszkadzać, chociaż miałam ku temu podstawy. Co więcej, nim udało mi się
powstrzymać, wyciągnęłam ręce i objęłam jego plecy. Prawdopodobnie gdzieś tam w
innym świecie Maciej Kot piął się po szczeblach konkursu, ale ja teraz byłam gdzie
indziej.
– Jak mogłaś pomyśleć,
że mógłbym cię zostawić? – wymruczał mi wprost do ucha, z czego chyba nie do
końca zdawał sobie sprawę.
Zaśmiał się
cicho, a po chwili odsunął.
No i nagle się
pogoda w Norwegii polepszyła, bo czułam, że mogę odpiąć kurtkę!
– EKHEM –
chrząknął donośnie Grzesiek, przez co prawie podskoczyłam.
Spojrzeliśmy
na niego, ja z zażenowaniem, Zniszczoł z zaciekawieniem.
– Wasz kolega
skacze – powiedział tonem pełnym dezaprobaty.
Odwróciliśmy
się na pięcie w kierunku skoczni, na której Żyła właśnie dawał popis swoich
antyumiejętności narciarskich, osiągając zawrotną odległość stu dwudziestu
pięciu i pół metra i dając tym samym Sierściuchowi awans o jedno oczko. Oczywiście,
Wiewiór nie byłby Wiewiórem, gdyby nie zaśmiał się do kamery jak przygłup, po
czym zszedł z zeskoku i pogratulował swojemu przyjacielowi.
Miałam w sobie
przemożną chęć odwrócenia się do Grześka z groźbą, że jak komuś powie… ale z
drugiej strony – to był Sobczyk. On i tak by nikomu nie powiedział.
Potem długo
czekaliśmy aż wreszcie pojawi się nasza jedyna nadzieja na podium, Miszczunio
we własnej osobie. Chociaż dmuchaliśmy mu pod narty, chociaż cudownie błysnęły
jego gogle w świetle reflektorów skoczni, chociaż miał w locie pozycję, jakby
go Michał Anioł dłutem haratał, choć wylądował z gracją i telemarkiem, stało
się oczywiste, że sto trzydzieści siedem metrów nie wystarczy. Nie wystarczy wobec
stu czterdziestu Eisenbichlera, wobec stu czterdziestu jeden i pół Wellingera,
wobec stu trzydziestu ośmiu Stjernena i – przede wszystkim, niestety – wobec
stu czterdziestu dwóch i pół Krafta, który w ten sposób przypieczętował swoją
pozycję lidera Rowera i zwycięstwo konkursie.
Nam pozostało
się cieszyć z piątego miejsca Kamila, choć on sam na pocieszonego nie wyglądał,
i trzynastej lokaty Sierściucha, bo ten się poprawił o osiem pozycji. Żyła był
daleko w tyle, dwudziesty trzeci. Cóż, to i tak lepiej od Kubackiego, który
zajął miejsce trzydzieste siódme, czy Murańki, który był tylko o dwa oczka lepszy.
Następnego
dnia miał się odbyć jednoseryjny konkurs i prolog… i ciemno to widziałam,
zwłaszcza po odczytaniu prognoz pogody na jutro.
Kiedy się tego
wieczora pakowaliśmy, Kerstin nadal był bardzo cicha i blada, i nie chciało mi
to dać spokoju. Ja nie wiem, może Doktor Prozak zupełnie mi zrył psychę, ale
miałam bardzo złe przeczucia, więc nie mogłam spocząć, póki się nie dowiem.
Zrobiłam to w najdelikatniejszy sposób, jaki znałam.
Zatrzasnęłam
głośno drzwi i zostawiwszy na nich jedną rękę, drugą położyłam na biodrze,
nachyliłam się do niej, mówiąc:
– Gadaj.
Kerstin
wzruszyła ramionami, odwracając się do mnie tyłem. Pakowała dalej.
– Ale co? – wymamrotała,
niby to wielce dokładnie składając bluzkę.
– No gadaj, co
się stało.
Podeszłam do
niej bliżej, czego się nie spodziewała, więc gdy się odwróciła, podskoczyła jak
oparzona, po czym klapnęła zadkiem na łóżko. Wówczas się do niej przyłączyłam i
już nie miała dokąd uciec.
Przełknęła z
trudem ślinę. Warga jej drżała i wyglądała, jakby się miała zaraz rozpłakać.
– Wujek dzwonił
– wydusiła i znowu przez chwilę obserwowała swoje palce.
– I? –
naciskałam, chociaż poczułam, że zaczyna mi walić serce.
Odpowiedziało
mi głuche milczenie.
– NO I?! –
wrzasnęłam.
Kerstin ponownie
cała podskoczyła, jakby ją kto prądem raził.
– No dobrha,
dobrha! – zawołała i tym razem byłam prawie pewna, że się poryczy. Świetnie,
jeszcze mi wycierania jej gilów z nosa brakowało. – No on zadzwonił i…
O nie, o
nie, o nie.
Pikawa waliła
o moje żebra jak wściekła, a ja poczułam, że mój oddech robi się prawie taki
nierówny jak jej spazmy. Prawdopodobnie bledsza od najbielszej farby Śnieżka wbijałam
wzrok w Kerstin, mając gorącą nadzieję, że to nie to, co myślę. Z każdą jednak
sekundą coraz bardziej umacniałam się w przekonaniu, że to właśnie to.
– Tośka… –
pisnęła, patrząc wprost na mnie, a oczy zaszły jej łzami. – On wie.
No i chuj.
Do
końca zostało nam jeszcze pięć rozdziałów, choć zastanawiam się nad prologiem.
Przyznam, że ostatni rozdział jeszcze wymaga przemyślenia – nie w najważniejszych
kwestiach fabularnych, ale w budowie.
Czy
Tolkowcy (jeśli tu jeszcze takowi zaglądają) mają jakąś opinię na temat
najważniejszego tolkowego fragmentu rozdziału? Pisałam go, zastanawiając się,
jak zostanie zinterpretowany i czy fani Tośki i Olka będą czuli się
usatysfakcjonowani tą dość obszerną i w moim odczuciu bardzo emocjonalną sceną.
:)
To
tego… jeśli jesteście tu, drodzy czytelnicy, proszę, ujawnijcie się w komentarzach.
Jeśli nie chcecie, wiedzcie, że zamierzam tu być do końca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz