And I want you to stop
Insisting that I’m not
A lost cause
‘Cause I been through a lot
And really all I’ve got
Is just to stay pissed off
If it’s alright by you
I co teraz,
kurwa? – ta oto elokwentna myśl plątała mi się po głowie, kiedy łaziłam w
kółko jak idiotka po pokoju, który miałyśmy w ciągu piętnastu minut zwolnić.
Drapanie się po czerepie wcale nie przyczyniło się do wzmożonej aktywności
mózgownicy i w efekcie jedyne, co w niej miałam, to pustka.
Byłyśmy w
totalnej dupie. Krycha kuliła się na łóżku, zalewając łzami, a ja gorączkowo
wydeptywałam dziurę w podłodze, myśląc o tym, czy wytrzymam w pierdlu, gdzie
będę musiała srać przy wszystkich i przede wszystkim, czy Kubacki dostanie izolatkę
za uprzykrzające życie innym współwięźniom zachowanie. Nie widziałam opcji,
żeby to jakoś sensownie odkręcić. W grę wchodziła tylko łapówka, ale żadne z
nas nie miało jakichś wyjątkowo dużych sum pieniędzy, a na dodatek nie mogliśmy
mieć żadnej pewności, że nie przesramy sobie jeszcze bardziej.
Dobra, po
kolei, starałam się siebie samą uspokoić.
Tymczasem
Kryśka łkała w najlepsze.
– OK,
spokojnie – odezwałam się w końcu i przysiadłam obok niej. – Może nie jest tak
źle. Co konkretnie powiedział ci ten twój wujek?
– N-no… –
zaczęła i pociągnęła głośno nosem. – No że on w-wie.
– O czym konkretnie?
Kerstin
spojrzała na miętą w dłoniach chusteczkę.
– O s-sprzęcie
wie – odparła. – Ż-że zauważył, że z-zniknął. I ż-że się domyślił, że t-to
j-ja. Z-zaczęło się o-od tego, że w-widział w mo-ojej to-orhbie lo-orhnetkę.
A-a potem s-spytał, g-gdzie jego a-aparhat. Był s-strhaszn-nie zły. Krzy-yczał,
ż-że to p-policyjna w-własność i że n-nie mam p-prawa jej d-dotykać.
Zmarszczyłam
brwi.
– A spytał cię
o powód?
Kerstin
westchnęła, jakby po to, żeby zakończyć etap szlochów i wytarła zasmarkaną gębę
chusteczką, którą wcześniej wymiętoliła do stanu nieużywalności.
– Tak – odpowiedziała
już opanowanym głosem.
– I co mu
odpowiedziałaś? – Zaczynała mnie wnerwiać tą lakonicznością.
O wszystko
trzeba się dowiadywać samemu… na nielotów nie ma co liczyć.
– Że wzięłam,
żeby oglądać skoki i robić zdjęcia.
W tej samej
sekundzie moje serce zadrżało.
– I uwierzył?
Przytaknęła.
Odetchnęłam
głośno z ulgą i opadłam na łóżko z uśmiechem na gębie. No i czy trzeba było
doprowadzać mnie prawie do zawału? Nie można było na spokojnie wytłumaczyć,
wyjaśnić zanim zaczęło się ryczeć jak dziecko? I czy ja znowu muszę w tej
kadrze wszystko robić sama?
– Czegoś mnie
tak nastraszyła, babo?! – zawołałam do niej, kręcąc głową z politowaniem.
Ta odwróciła
się lekko urażona.
– Ty wiesz,
jak on krzyczał?! – zapytała z wyrzutem. – Barhdzo mnie wystrhaszył… to było
okrhopne. Już myślałam, że wie o wszystkim…
Zapadła
chwilowa cisza. Zostało nam kilka minut do opuszczenia pokoju i dołączenia do
szwabskiej mordy na dole.
– Ale nie mów
Kubackiemu, co? – odezwała się Krycha błagalnym tonem.
Spojrzałam na
nią z pozycji leżącej, czekając na dalszą część wypowiedzi.
– Wiesz, jaki
on jest. – Wywróciła oczami. – Będzie mi potem zawrhacał gitarhę i wypominał…
chociaż w grhuncie rzeczy nie ma czego. Pewnie stwierhdzi, że on by to zrhobił
lepiej.
Musiałam jej w
duchu przyznać rację, bo mendostwo tego człowieka było rzeczą tyleż znaną, co
irytującą i przewidywalną. Jako że nie uśmiechało mi się wysłuchiwać jego marudzenia
przez następne pół roku, ale i nie chciałam dopuścić do rzezi niewiniątek,
odparłam:
– Niech ci
będzie.
Kerstin się
ucieszyła i chyba zamierzała mnie wyściskać (no fucking way), więc zerwałam
się z łóżka i stwierdziwszy, że zaraz będziemy spóźnione, zarządziłam
natychmiastową ewakuację z pokoju hotelowego, który powoli nie był już nasz.
Nocna podróż
minęła tak, jak można by się tego spodziewać po nocnej podróży spędzonej w
ciasnym busiku, będąc wciśniętą między Zniszczoła i Sierściucha, którzy koniecznie
musieli dyskutować o typach otynkowania. Słyszałam to nawet przez słuchawki i
puszczoną głośno muzykę zespołu Beartooth. Jeśli ich wokalista nie potrafił przekrzyczeć
tych cymbałów, to nie było dla mnie żadnego ratunku. Całe szczęście Menda
Szaflarska znajdowała się w rzędzie przed nami i spała, a łeb Wiewióra wbijał
mu się boleśnie w ramię, o czym osobnik nowotarski miał się dowiedzieć dopiero
nad ranem, po prawie ośmiu godzinach podróży. Chwała niech będzie Grześkowi za
to jego nocne kierowanie. Lepszego od niego w tej kadrze nie było i nie będzie.
Zgodnie ze
wszystkimi przewidywaniami o szóstej rano na parkingu hotelu w Vikersund
Kubacki klął pod nosem, próbując rozmasować swój staw obrotowy w ramieniu, a
Szwab warczał szpetną germańską mową coś o pogodzie, która, zaiste, nie
zapowiadała się za dobrze, bo chciało nam pourywać łby już na wstępie. Ja z
kolei, męczona koszmarami przez cały przejazd, czułam się jak gówno
przejechana prawdziwym słowiańskim traktorem. I nawet nie wiem, czym prawdziwy
słowiański traktor miałby się różnić od zwykłego, ale tak właśnie się
czułam, nic nie poradzę. Z jękiem próbowałam wyszarpać swoją walizkę spod stosu
nart i nie miałam siły zrobić nawet tego.
– Daj. – Zniszczoł
zmaterializował się przy mnie jak duch, przez co podskoczyłam.
Puściłam
rączkę walizki, a on zaczął zdejmować bagaże, które ją przygniatały, aż do niej
dotarł. Wyjął ją z lekkością i podstawił mi pod rękę.
– Proszę –
oznajmił z wyszczerzem na paszczy.
Czego się
cieszysz, bałwanie?! – warknęłam w myślach.
– Tak to ja
też umiem – burknęłam w szal. – Ja chciałam bezwysiłkowo, żeby Kubacki musiał
się pomęczyć z resztą bagaży.
Grzywa
wygrzebał spomiędzy toreb swoją i razem skierowaliśmy razem w stronę hotelu.
– Marudna dziś
jesteś – stwierdził przenikliwie. – To znowu przez te koszmary, co?
Spojrzałam na
niego gwałtownie.
– A ty skąd
wiesz? – warknęłam.
Wzruszył
ramionami.
– Zrywałaś się
co chwilę, dysząc. Słyszałem – dodał, widząc moją niedowierzającą minę. – Od jakiegoś
czasu mam bardzo czujny sen.
Już się
przygotowujesz do roli ojczulka?
Westchnęłam z
poirytowaniem. Ja naprawdę nie miałam się jak go pozbyć.
– Co tobie się
takiego śni?
Niestety, na
jego zwykle sparaliżowanej dziwnie gębie pojawiła się szczera troska, co wcale
nie ułatwiało mi życia. Zastanawiałam się, jakiej strategii użyć, żeby wesz
skutecznie odciągnąć od tego tematu: sarkazm? Obelgi? Krzyk? – kiedy z pomocą
przyszedł mi Kubacki.
Raz. Jedyny. W
życiu.
– Ej, ty, Grzywiasty!
– zawołał z wkurwem na twarzy spod busika.
Zatrzymaliśmy
się i odwrócili na pięcie.
– A narty to może
ja ci mam nosić, księciuniu?!
I kto to
mówi…
Zniszczoł
westchnął i pokręcił głową.
– Wybacz,
muszę się tym zająć, zanim Mustaf eksploduje.
Zwróciłam się
ponownie w kierunku wejścia do budynku, kiedy z lewej strony nadleciało mi coś
kolorowego i również uśmiechniętego. Jeszcze mi Młodszego Skrobota brakowało w
tym parszywym dniu.
– Czego? –
przywitałam go jak zwykle uprzejmie.
Na pięć sekund
miałam spokój, bo wszedł w inny sektor obrotowych drzwi, ale nie zatrzymałam się,
kiedy się znalazłam po drugiej stronie. A on mnie dogonił. Skutecznie
ignorowałam jego obecność, więc podeszłam jak gdyby nigdy nic do recepcjonistki.
Tym razem Szwabisko w drodze wyjątku pozwoliło mi zająć się tak poważnym
zadaniem, jak bukowanie noclegu, i to po moim bardzo dojrzałym pranku.
Może w cztery dni zapomniał, kto wie. Czekałam więc grzecznie na wydanie
wszystkich kluczy, a ten Skrobocki skowronek prawdopodobnie coś do mnie nawijał,
ale przysiąc nie mogę, bo połowa mojego niewyspanego mózgu zaczęła zasypiać i
wszystko wykonywałam na autopilocie. W tle majaczyła mi sylwetka Kubackiego,
który koniecznie chciał coś wytłumaczyć Wiewiórowi i Sierściuchowi, wymachując
przy tym energicznie rękami. Zniszczoł gadał z Miszczuniem, a trenerzy stali we
własnym gronie, najwyraźniej w trakcie burzy mózgów.
Stałam tak
oparta o blat recepcji, podpierając głowę i gapiąc się na wszystkich aż Kryśka nie
dźgnęła mnie w ramię.
– Tośka,
wszystko OK?
Otrząsnęłam się,
spoglądając na nią i Skrobota, który wyglądali na zmartwionych. Reszta nie
zawracała sobie mną głowy.
Przytaknęłam.
– Muszę się
tylko wyspać – wymamrotałam.
Podobnie zmartwione
spojrzenie posłał mi Zniszczoł, kiedy przekazywałam mu kartę do pokoju. Udałam,
że nie widzę.
Niedługo po
rozlokowaniu się w pokojach otrzymaliśmy jakże krzepiącą wiadomość, że ze
względu na fatalne prognozy pogody nie będzie żadnego dodatkowego konkursu, ale
odbędzie się prolog, czyli po ludzku kwalifikacje. Miało to tyle sensu, że w tym
całym zasranym Rowerze punkty za te jednoseryjne zawody wliczały się do klasyfikacji
turnieju. Wyznaczono na nie też późną godzinę, bo za piętnaście dziewiąta
(wieczorem!). Przyjęłam tę informację z ukontentowaniem. Podobnie jak kilku
innych jełopów postanowiłam przeznaczyć ogrom czasu wolnego na odsypianie kiepskiej
nocy.
Tylko że jak
się wygrzałam pod prysznicem i przebrałam w piżamkę, wyszczotkowawszy wcześniej
włosy, to jak na złość nie mogłam zasnąć. Kerstin dawno chrapała jak stara
kosiarka, a ja gapiłam się w beżową ścianę i myślałam o obrzydzeniu, które
zaczynało mnie mimowolnie zalewać, ilekroć przypominałam sobie o ślubie
Zniszczoła zbliżającym się wielkimi krokami. Za nieco ponad tydzień miał się
skończyć sezon, a po nim zacząć wielkie niewiadome: co z moją pracą? Co z
Kruczkiem? I najważniejsze – jak przekazać Zniszczołowi, że nie zamierzam
uczestniczyć w tym jego cyrku weselnym? Nie wiedziałam, co mną powodowało – sam
fakt istnienia Agaty, ich zachowanie czy wrodzona niechęć do tego typu imprez. A
może… moja ogólna dezaprobata dla nieprzemyślanych decyzji życiowych? Już
mądrzejsze byłoby, gdyby się z takim Kubackim hajtnął, przynajmniej wiedziałby,
w co się pakuje. Co prawda, wróżyłabym im prędki rozwód, jak zresztą każdej
osobie chętnej wyjść za tego gnoma ogrodowego w ludzkiej skórze, ale wciąż byłaby
to rozsądniejsza opcja. A poza tym coś nie chciało mi się wierzyć w jego
zapewnienia o tym, że mnie nie „opuści” po ślubie. Każdy tak myśli, a rzeczywistość
to potem weryfikuje, zwykle na niekorzyść tych przyjaciół, którym to obiecuje się
wierność. Denerwowało mnie, że tak strasznie mi na tym zależało, bo przeżyłam
ponad dwadzieścia lat bez tego nartonogiego cepa, a teraz nagle oborzeświętymatkoborskoniemogębezniegorzyć.
Mój cudowny kontrakt kończył się wraz z końcem marca. Bez Kruczka nie miałam po
co wracać do tej kadry.
Serce mi
zadrżało. Tym razem naprawdę nie będę miała jak tam wrócić. Drzwi zamkną
się i zaryglują na amen. Tajner to się pewnie zesra ze szczęścia, a ja…
A ja jestem
silną i niezależną kobietą. Znajdę sobie nową pracę, nowe życie, nowych… przyjaciół.
Westchnęłam. Jeszcze
długo rzucałam się w łóżku jak węgorz, ale w końcu ogrom zmęczenia wygrał.
Ze snu wyrwał
mnie dopiero mój budzik nastawiony na piętnastą. Czując się jak dopiero co powołane
do życia zombie, zwlekłam się z łóżka, budząc przy okazji Kerstin rzutem
poduszką w głowę, i poszłam obudzić resztę jełopów. Większość z nich nie spała,
zwłaszcza Kubacki, który niemal mnie zignorował, zasraniec szaflarski jeden, bo
chodził w kółko, mamrocząc coś pod nosem i najwyraźniej „pracował” nad sprawą.
Choć z drugiej strony było coś o restauracjach i świecach… więc kto go wie. No i
padło słowo „karat”, ale moja koleżanka miała kiedyś psa o tym imieniu… może
chodziło o niego? W każdym razie zebrałam ekipę o czasie, co by się stary Szwab
nie przywalił. Podczas obiadu znowu musiałam siedzieć między dwoma kadrowymi
szczygłami i słuchać ich durnych żartów, tym razem na temat mojej fryzury. No
co, nie chciało mi się czesać po przebudzeniu. Nie każdy ma w sobie tyle próżności,
żeby przejmować się takimi pierdołami. Poza tym niektórzy mają poważne zadania
w pracy, nie żerują na pieniądzach od sponsorów!
Jak zrobiło
się już zupełnie ciemno, wyruszyliśmy w końcu ujeżdżać mamuty. Według ekspertów
nie byliśmy w tym najlepsi i nikt nas nie typował do żadnych wielkich sukcesów
w nadchodzących dniach. Polskie pingwiny trenowały jednak bez różnicy, żadnymi
tanimi ekspertyzami się nie przejmując. W zasadzie o tej porze to ja znowu
zaczynałam ziewać, tym razem na nocne spanie, ale mróz skutecznie przyspawał mi
powieki od łuków brwiowych.
Podczas
treningu w naszych polskich nielotach obudził się duch humanitaryzmu i
postanowili za darmo Norwegom na buli śnieg uklepać. Mało kto w ogóle przekraczał
dwusetny metr, ale najwięcej ośmieszył się Murańka, który skoczył tylko sto
pięćdziesiąt jeden i pół metra, kończąc tę serię na miejscu pięćdziesiątym
dziewiątym (na siedemdziesiąt jeden; całe szczęście, że Kazachowie przyjechali,
bo co by to było!). Zniszczoł niby nie był o wiele lepszy, bo metrów miał sto
siedemdziesiąt osiem i pół, ale był trzydziesty trzeci. Sierściuch, który
skoczył pół metra krócej, był jakimś cudem o jedenaście lokat wyżej (zdaje się,
że to przez obniżenie belki o cztery stopnie). Między nimi stanął Kubacki ze
swoim skokiem na sto dziewięćdziesiąty czwarty metr i lokatą numer dwadzieścia
sześć. Najbliżej czuba był Miszczunio na pozycji siódmej i odległością identyczną
z tą, co uzyskała Menda, tyle że z jedenastej belki. Sto dziewięćdziesiąt jeden
skoczył Żyła, kończąc o stopień poza czołową dziesiątką. Cały trening wygrał ten
austriacki szczurzy ryj, czyli Kraft.
Jako że już w próbnej
serii belka tańczyła obertasa, a wiatr raz dawał, raz zabierał, nie spodziewaliśmy
się cudów w prologu. Ja tylko chciałam, żeby się wszystkie jełopy zakwalifikowały,
bo wtedy Szwabisko się ode mnie odwali i będę miała święty spokój. Na czas oficjalnie
punktowanej serii przesiadłam się obok Grzesia, żeby mu niby pomagać chłopaków
rzeczy segregować, a tak na serio, to chodziło mi o koksownik. Przypałętał się
też Skrobot Młodszy, co skwitowałam wywrotem oczami.
Niedługo później
rozpoczęła się oficjalna transmisja. Mimo zmęczenia i brzęczenia głosu kolegi z
kadry za uszami starałam się skoncentrować na tym, co odwalało się na skoczni,
a odwalało się sporo. Sędziowie ustawili belkę na stopniu czternastym, zapewne
z nadzieją, że wiatr magicznie odkręcił w ciągu piętnastu minut i przestanie
się buntować, zupełnie jakby nie oglądali skoków od trzydziestu lat (albo i
dłużej). Kiedy Kazachowie już przetarli właściwie tory, puszczono polskich
nielotów i pierwszy w tej kolejce był mój nieszczęsny przyjaciel, co to się z
lisem na łby pozamieniał. Tradycyjnie po krótkiej drzemce na progu utrzymywał
się w powietrzu żałośnie krótko, jakby rozmiaru obiektu zapomniał i klapnął
bezradnie nartami na sto siedemdziesiątym czwartym metrze. Prawdę mówiąc
warunki nie rozpieszczały, ale też nie próbowało go zdmuchnąć, więc winę za tę
porażkę ponosił jednoznacznie.
Westchnęłam bezradnie.
– Mówią, że obrączka
skraca skoki o dwa metry. – Pierwszy raz od dłuższego momentu uznałam, że
włączę słuchanie Skrobota.
Zwróciłam do
niego facjatę.
– Ale on nie
ma jeszcze obrączki – odparłam. – Więc go nie ma co tłumaczyć.
– Może to efekt
przedwstępny.
– Skakanie to
nie pranie gaci – odpowiedziałam, patrząc już na skocznię.
– A mimo to
Zniszczoł leci jak majtasy babci, co się z suszarki zerwały.
Uniosłam kącik
ust w uznaniu dla tego porównania.
– Zawsze to
mówię i nikt tego nie docenia!
Następny z naszych
do golenia był Mlemens Kurańka. Dawna wielka nadzieja polskich skoków narciarskich
i odkrycie lat młodzieńczych pokręciło niepewnie gębą, ale na znak Szwabiska
odepchnęło się od belki. Jeśli Zniszczoł się zbłaźnił swoim „lotem”, to w
przypadku dziecka-mirakla trudno mówić w ogóle o jakiejkolwiek próbie…
czegokolwiek. Murańka wylądował bez gracji pomiędzy sto pięćdziesiątym a sto
pięćdziesiątym pierwszym metrem i minę miał nieciekawą.
Mniej więcej w
tym czasie przebrany już Zniszczoł przebiegł obok nas z nartami na ramieniu.
– Zaraz
przyjdę, tylko odniosę rzeczy! – zawołał, nie zatrzymując się, zupełnie
niezrażony swoją porażką.
Czasem
chciałabym mieć jego lekkość bytu.
Jako że szanse
ich obu na udaną kwalifikację wynosiły łyse zero, skupiłam się na kolejnych
naszych nielotach, którzy już ustawiali się w kolejce na górze. Następnym z nich
był Sierściuch. Trzeba przyznać, że on już zaliczył lot i to całkiem udany w
kontekście ogólnego blamażu, nie tylko naszej kadry. Przeleciał dwieście sześć
i pół metra i stanął na czele klasyfikacji zawodów. Nawet się uśmiechnął do
kamery po wszystkim, więc można to było zaliczyć jako sukces.
W tak zwanym
międzyczasie doszedł do nas Szczygieł i teraz miałam dwa brzęczące głosy na
uszami. Belka poszła w dół, ponieważ tak się robi, kiedy zawodnicy nie dolatują
do punktu K. Norma.
Następna była
Szaflarska Menda. Ten jak zwykle przeżegnał się na belce, poruszał szczęką,
jakby się musiał upewnić, że ma kask na łepetynie i wziuuu. I leciał. I jeszcze
trochę leciał. A potem zobaczył punkt K i postanowił sobie odpocząć. Wylądował
na dwieście drugim metrze i w chociaż nie objął prowadzenia, to nie wyglądało
to źle. Na myśl o jego przechwałkach jednak prędko pożałowałam początkowej
radości.
Nikt tak się
jednak nie upokorzył jak Żyła. I nie, nie mówię o jego śmiechu półgłówka (choć
jest to jeden z czynników). Jak się odbił, to zaczął wykonywać jakieś dziwne
poprawki i manewry, jakby dostawał nagłe podmuchy, po czym wyciągnął znienacka
podwozie… już na sto czterdziestym siódmym metrze.
– A ten co? – skomentował
inteligentnie Zniszczoł.
– Przyfarcił –
odparł na to Skrobot. – Gdyby nie był w pierwszej dziesiątce, to by rozbiegu w niedzielę
nie powąchał.
Chyba właśnie
na takie sytuacje stworzony został „parasol ochronny” dla dziesięciu
najlepszych w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata, choć chodziły plotki, że
miał on zostać zniesiony od przyszłego sezonu.
Swoim zwyczajem
Wiewiór pokazał do kamery bliżej niezidentyfikowaną minę i zszedł z zeskoku,
śmiejąc się głupkowato.
Pokręciłam
głową i westchnęłam ciężko.
Belka poszła w
górę.
Jeśli miało przyjść
jakiekolwiek pocieszenie, to właśnie wraz z Miszczuniem. Niedługo później ten usadowił
się na belce, a światła reflektorów tajemniczo odbiły się od jego zupełnie ciemnych
gogli. Na znak Szwabiska odepchnął się od belki i posunął w dół rozbiegu.
Prędkość jak
zwykle była zatrważająco niska, a odbicie spóźnione o metr, ale to nic nie
szkodziło, bo Kamil, niczym ten anioł, podniebne zjawisko, posąg spod dłuta
Michała Anioła, płynął w powietrzu nieporuszony. Ani jeden jego palec nie
drgnął, ani jeden mięsień twarzy się nie poruszył. Po dwustu dwudziestu sześciu
i pół metra wylądował miękko jak na poduszce z idealnym telemarkiem i rękami
wyrzuconymi w górę w geście zwycięstwa. Już wiadomo było, że wyprzedzi Demona Prevca
po jego locie na dwieście dwadzieścia i pół metra, który zajmował miejsce
drugie, a także Wellingera, któremu udało się uciułać dwieście trzynaście
metrów z belki dwunastej. W końcu przy nazwisku Kamila pojawiła się jedynka, a
na górze pozostawał już tylko jeden zawodników.
Szczurza gęba.
Naprawdę, ten
gościu powinien sobie szczura walnąć na kasku zamiast tego orła, bo wstyd dla
orłów.
Już po wstępnej
paraboli jego lotu czuć było, że to bomba nie będzie. Zniżał się i zniżał… aż w
końcu nie miał innego wyboru, jak klapnąć nartami na trzy metry przed punktem
K.
Przy nazwisku
niezadowolonego Krafta pojawiła się dziesiątka, a cała nasza ławka podskoczyła
w radości, bo Kamilowi nieśli już wielki czek na trzy tysiące koron szwajcarskich.
Kubacki, który
kwalifikacje ostatecznie zakończył na miejscu osiemnastym, całą drogę powrotną
do hotelu musiał koniecznie spędzić na narzekaniu na niesprawiedliwe warunki
przy jednoczesnym niezmierzonym podziwie dla samego siebie za osiągnięcie tak
niesamowitego wyniku mimo niesprzyjających okoliczności przyrody. Po piętnastu
minutach Szwabisko zarządziło ciszę w autokarze z powodu „bólu głowy”. Niesamowity
zbieg okoliczności…
Jako że
wróciliśmy dość późno, nie schodziliśmy już na kolację i całe szczęście, bo
gdybym musiała dłużej słuchać tego gnoma ogrodowego, pewnie ktoś by zginął – i to
nie byłabym ja. W związku z tym odczuwałam szczęście niezmierzone, mogąc już
zakończyć ten dzień, ale przypomniało mi się, że gdzieś w ciągu najbliższych dwóch
dni nasz kadrowy detektyw inwektyw zamierzał jeszcze upchnąć kolejne spotkanie
dotyczące śledztwa i zrobiło mi się gorzej. Starałam się jednak zepchnąć tę
ponurą perspektywę gdzieś do ciemnego kąta pamięci, by móc zasnąć, bo zmęczenie
zmogło mnie niemożebnie. Po gorącym prysznicu z uśmiechem na paszczy naciągnęłam
kołdrę pod sam nos i umościłam się wygodnie z nadzieją, że może pierwszy raz od
dawna nie wyjdę za mąż podczas snu.
I dupa,
przespałam tylko kilka godzin, bo nie mogłam wyjść z kościoła.
Na domiar złego
rano do Szwabiska doszły gówniane prognozy pogody, w związku z czym bardziej
niż zwykle musiałam unikać jego wzroku, bo mógłby mi kazać, na przykład, zamiatać
śnieg na skoczni, byleby tylko mnie upokorzyć. Przy śniadaniu starałam się więc
po prostu nie wpaść ryjem do miski z płatkami i nie utopić w niej Szczygła.
Spodziewałam się, że ten będzie w fatalnym humorze po wczorajszym blamażu w
kwalifikacjach, a także braku powołania do drużyny, ale żadna z tych
okoliczności go nie zasmuciła, bo w czasie śniadania był bardzo wesoły i nucił
pod nosem. Do porzygu.
Natomiast kroplą,
która przelała we mnie czarę goryczy, były przygotowania do nadchodzącej
drużynówki. Zaraz po śniadaniu, kiedy się spakowaliśmy do busa, Żyła wpadł na
genialny pomysł. Stwierdził, że nic tak nie podniesie drużyny na duchu jak
disco polo. Ku mojemu rozczarowaniu, Sierściuch z radością na to przystał i w
ten sposób w naszym mikrobusie po kilku minutach podróży rozległ się głos Zenka
Martyniuka, a moje uszy zaczęły krwawić. Co rozczarowało mnie jeszcze bardziej,
reszta drużyny przyjęła tę okoliczność nie tylko z aprobatą, ale i dużą dozą entuzjazmu,
więc zaczęli wyć: PRZEZ TWE OCZY ZIELONE, ZIELOOONEE, OSZALAAAAAŁEEEEEM!
Przyłączył się do nich nawet Kubacki, a przyznam, choć niechętnie, że w duchu
liczyłam, że zostanie moim kompanem w cierpieniu. Gówniany kompan, wiem, ale lepszy
taki niż żaden. Nic z tego.
Grzesiek za
kierownicą, co prawda, nie śpiewał, ale uśmiechał się kącikiem ust, choć miałam
wrażenie, że radość tych patafianów nie sprawiała mu tyle uciechy, co wyraźne
niezadowolenie na twarzy jego najbliższego pasażera. Nawet bym to pochwaliła,
ale w tych warunkach…
– DA SIĘ JAKOŚ
SZYBCIEJ?! – zawołałam do Sobczyka, próbując przekrzyczeć nartonogi chór i
muzykę z telefonu.
W odpowiedzi zobaczyłam
tylko kręcenie głową ze śmiechem.
Opadłam na
siedzenie z prychnięciem, przykrywając z całych sił uszy rękami, jakby to miało
w jakiś sposób ukoić ból duszy. Kolejne piętnaście minut jazdy spędziłam z
założonymi rękami i głową zwróconą w kierunku okna, wyobrażając, co bym zrobiła
z tym telefonem Wiewióra, gdybym nie była cywilizowaną osobą. Planowanie
zabójstw ich wszystkich już mi się znudziło.
Z ulgą kogoś,
komu właśnie przywrócono dopływ tlenu do płuc, wyskoczyłam z busa pod skocznią ledwo koła przestały się kręcić. Pizgało złem, wiatrem i nieuchronną porażką Waltera
Hofera jako szefa zawodów, ale przynajmniej MELODIE SZATANA ucichły, bo nawet
ta banda niedorobów społecznych musiała uznać, że z muzyką głośno puszczoną z
telefonu chodzi w miejscach publicznych tylko skrajna patologia. Jakież płonne
były moje nadzieje, że katorga skończyła się w busie! Cymbały postanowiły
kontynuować swoją mobilną wiejską potańcówkę w domku, więc ja się z niego ewakuowałam.
Kiedy odwracałam się na pięcie do drzwi, na twarzy Skrobota Młodszego zobaczyłam
minę pt. zabierz mnie ze sobą, ale on musiał tym ciołkom narty wysmarować,
więc z rozkoszą odkryłam, że zostałam sama ze swoimi myślami. Chociaż… może to
jednak nie był dobry pomysł, bo zaczęły mnie nawiedzać sceny z mojego conocnego
koszmaru…
W momencie, w
którym byłam tak zdesperowana, żeby wrócić do ALE-ALE-ALE-ALEKSANDRA,
ALE-ALE-ALE ŁADNA, TAKA, TAKA, TAKA SKROMNA, TAKA, TAKA, TAKA SEKSI BOMBA,
na skoczni rozległ się przerażający dźwięk sprzężenia zwrotnego z mikrofonu, a
po nim potoczyło się umc, umc, umc, które sugerowało, że oprawa muzyczna
wzięła się do roboty i pomogła mi zagłuszyć własne uczucia. Członkowie
wszystkich ekip krzątali się po całym kompleksie skoczni, a trybuny zaczęły się
powoli zapełniać. Wszelkie jednak prognozy pogody zapowiadały fiasko, więc
pewna, że oberwie mi się jakoś po zawodach lub w ich trakcie z ust Szwabiska,
przechadzałam się po strefie, do której napalone fanki nie miały wstępu, napawając
oczy widokiem zatapiających się w zimowej ciemności gór i bielutkiego śniegu.
Niedługo potem gdzieś w okolicy zeskoku pojawił się Grzesiek, więc usadowiłam się
obok niego, mając nadzieję, że nie usłyszę swojej ksywki przez krótkofalówkę.
Nie wiem, czy
to z uwagi na nieoczekiwany gniew natury, czy co, ale Szwabisko zadecydowało,
że Miszczunio odpuści sobie serię próbną. Reszta musiała się stawić na górze
bez zmian. Pozostali członkowie drużyny w osobach Żyły, Kota i Kubackiego udali
się więc w kierunku wyciągu. Startowało aż dwanaście drużyn, więc trochę stania
w kolejce ich czekało, zwłaszcza że startowaliśmy w żółtych plastronach LIDERÓW
klasyfikacji Pucharu Narodów. Dacie wiarę?
Zgodnie z
tradycją w naszej ekipie Żyła otwiera konkursy drużynowe, tak więc stało się i
tym razem. Do czasu aż zasiadł na belce nie zwracałam uwagi na to, co się
działo. Jedni latali bliżej, inni dalej, życie. Belka tańczyła kankana, wiatr
hulał Kubackiemu między uszami, ale gdy wywołali Wiewióra, łaskawie
oderwałam oczy od telefonu i zerknęłam w górę… i nie zobaczyłam nic szczególnego,
bo przecież byliśmy na mamucie, a ja siedziałam na samym dole. W zasadzie może następnym
razem warto zabrać jakieś lornetki czy coś, bo z takiego daleka to mucha
nasrała, a nie ludzie skaczą. Nic to. Wiewiór pokręcił mordą jak krowa na
pastwisku, po czym odepchnął się od tej dwunastej belki.
Garbika nie
było, jeśli mam wymienić plusy.
Tak było przez
moment, bo Żyła niebezpiecznie zbliżał się do śniegu, wydawało się, że za
sekundę jego narty zetkną się z ziemią, kiedy niewidzialna siła, znana również jako
podmuch wiatru z przodu, nieoczekiwanie podniosła go o metr lub dwa w
powietrzu. W związku z tym wiślański rezydent szybował dalej i dalej, i dalej,
i dalej… aż objawił mu się dwieście czterdziesty trzeci metr, na którym to
łaskawie postanowił poprzestać podniebnych wojaży.
– O w mordę! –
zawołał Grzesiek, gwałtownie podrywając się z ławki.
No dobra, to było
imponujące, ale entuzjazm Sobczyka sugerował coś więcej.
– Pobił rekord
Polski! – dodał, pozbawiając mnie konieczności dociekania (które mogłoby mnie
niechcący obnażyć).
Z braku innego
wyjścia uśmiechnęłam się szeroko, ale tak, żeby mnie nikt za bardzo nie widział
i zbiłam z Żyłą pionę, kiedy obok nas przechodził.
Całą serię
próbną zdominowali Słoweńcy, drudzy byli Austriacy, trzeci Niemcy. My uplasowaliśmy
się na miejscu szóstym, w czym zasługa była braku jednego (najważniejszego)
zawodnika, ale za to Wiewiór był najlepszy, więc mentalnie wygraliśmy. W tej nieoficjalnej
klasyfikacji Sierściuch zajął miejsce dwudzieste drugie, uleciwszy sto pięćdziesiąt
cztery i pół metra, natomiast Menda skończyła na miejscu trzydziestym szóstym
po swoim turbolocie na sto dwadzieścia cztery i pół metra i wnioskując po jego
minie, wszyscy byli źli, tylko Kubacki dobry. Choć trzeba było przyznać, że
wiatr przeraźliwie kręcił i wypaczał wyniki, ale nie róbmy gnomowi tej
uprzejmości i nie usprawiedliwiajmy go.
Kwadrans po szesnastej
Walter Hofer pokazał kciuk do góry, dzięki któremu Amerykanin Wiliam Rhoads
mógł ruszyć z belki startowej ustawionej na stopniu dwunastym, ale był to wybitnie
zły pomysł.
Chłopak
wylądował na sto dwudziestym pierwszym metrze, co było wyjątkowo kiepskim
wynikiem, nawet jak na Usańców. Po tej dziwnej akrobacji powietrznej jury
podniosło belkę na stopień piętnasty, ale niewiele to dało, bo więcej było przerw
niż faktycznych zawodów. Dupska przymarzały nam do ławek, zawodnikom stopy w
tych buciorach do skakania drętwiały, kibice się nudzili, nikt nie był
zadowolony z takiego obrotu spraw. Grumpy Cat awanturował się do Grześka przez
krótkofalówkę, a Doležal go próbował uspokajać, ale bezskutecznie. Ostatecznie
przez czterdzieści pięć minut konkursu wystartowało dziesięciu z czterdziestu
ośmiu zawodników i sędziowie podjęli dość karkołomną decyzję, żeby całą tę
serię anulować w trzy dupy i poczekać dwadzieścia minut na ponowny start
konkursu.
Po upływie
tego czasu postanowili dołożyć kolejny kwadrans, ustanawiając faktyczny start zawodów
(i zaiste odczuwałam spory zawód) na siedemnastą trzydzieści. Przez cały ten
czas miałam opcję wrócić do domku i trochę się ogrzać, ale w środku czekała
mnie zawsze chętna do wylewnych rozmów gęba Skrobota Młodszego, więc z dwojga
złego wolałam mróz i potencjalne choróbsko.
Nowa seria
rzeczywiście początkowo szła sprawniej, chociaż nie nazwałabym ją o wiele
bardziej sprawiedliwą. Przy progu nadal chciało wszystkich zdmuchnąć. Nie było
w tych lotach nic ekscytującego, a potem na belce siadł Johansson i dziad wąsaty
norweski nie chciał wylądować ani dla kolegi Fannemela być dobry, bo bez
większego kłopotu pobił nowy rekord świata w długości lotu, osiągając dwieście
pięćdziesiąt dwa metry. Tłum od razu się ożywił i zawody zrobiły się ciekawsze,
a Johansson zyskał status bohatera konkursu.
Nie był to
jednak koniec emocji.
Niedługo po
norweskim wąsaczu na rozbiegu pojawił się Wiewiór, który zgodnie z ustaloną
przez samego siebie matematyką miał ogromne szanse, żeby uklepać śnieg na buli.
Żyła jednak czasem przejawia wiele mądrości w swojej prostocie, bo on niczego
takiego nie wykalkulował. Przeciwnie, jemu z obliczeń wyszedł kolejny rekord
Polski – dwieście czterdzieści cztery i pół metra. Wybaczyliśmy mu durne miny
do kamery i nawet otrzymał od nas coś na kształt uścisku.
Po tym
zorientowałam się, że zdrętwiały mi kciuki. Bo nie miałam rękawiczek, rzecz
jasna. Ekhem.
Ale nawet to
nie był koniec emocji.
W trzeciej
grupie, po dość przeciętnym locie Kubackiego na dwieście dziesięć metrów w
grupie drugiej, startował Sierściuch. On z kolei stwierdził, że w kupie siła
i postanowił dołączyć do swego najdroższego przyjaciela z Wisły. Ale o ile Wiewiór
już ostatkiem sił lądował, o tyle Kot spadł niemal z drugiego piętra, jakby ze
strachu, że znowu zostanie pobity rekord świata. I to przez Polaka. Kto by to
widział… Syn najsłynniejszego eksperta od skoków w historii polskiej telewizji zaliczył
dwieście czterdzieści cztery i pół metra i po swoim wyczynie był jednocześnie
szczęśliwy i oszołomiony.
Ale nawet to
nie był koniec wrażeń…
W ostatniej
grupie u goniących nas (bezskutecznie i już bez szans) Austriaków startował,
rzecz jasna, szczurzy ryj i po jego wstępnej minie nie można było wywnioskować,
co wydarzy się dalej. A wydarzyło się to, że wiatr ponownie zawiał prosto w żagle
narty Kraftowi, a ten, niesiony nim niczym jesienny listek, zaliczył dwieście
pięćdziesiąt trzy i pół metra. I pan grafik z FIS-u gotowy był wcisnąć przycisk
WORLD RECORD na klawiaturze, jednak powtórka – i mokry kombinezon –
pokazały, że Kraft przejechał chudym zadkiem po śniegu i rekord został uznany za
nieoficjalny. Radość na paskudnej facjacie austriackiej mendy kazała jednak myśleć,
że dla siebie samego został królem świata.
Zaraz po nim
Miszczunio skoczył dwieście trzydzieści metrów, czym zapewnił półpunktowe
prowadzenie Polski nad Norwegami. Za nami, ze względu na niskie oceny Krafta
oraz słabsze skoki pozostałych, Austriacy tracili do nas trzydzieści osiem i
sześć dziesiątych punktu.
Druga seria
zapowiadała się tak nerwowo, że byłam pewna, że stracę kciuki.
Do finału zawodów
nie weszli Finowie, Rosjanie, Amerykanie i Włosi, u których biednego Bresadolę
strzyknęło w plecach i nie mógł polecieć.
Pierwsza grupa
dała nam spore nadzieje na wygraną, ponieważ laczkowy król serc
trzynastoletnich zaliczył blamaż w postaci stu osiemdziesięciu pięciu metrów
lotu, ale uczciwie trzeba przyznać, że Borek Spaślak na oślep dał zielone. Dzięki
temu wyczynowi i dzięki nie do końca spapranemu występowi Żyły (sto dziewięćdziesiąt
dwa metry) na moment wyszliśmy na prowadzenie.
Nasze marzenia
o wygranej zostały jednak dość szybko obrócone w niwecz, bo taki Johansson, na
przykład, tanio skóry nie sprzedał i jego dwieście trzydzieści osiem i pół
metra wobec stu dziewięćdziesięciu czterech i pół Mendy Szaflarskiej było
przewagą miażdżącą. Ku zdziwieniu narodu polskiego, Kot nie spaprał drugiej
serii – zaliczył dystans o pół metra krótszy od Johanssona, ale niewiele to
dało wobec dwustu trzydziestu czterech Forfanga.
Nie daliśmy
sobie jednak wyrwać drugiego miejsca, choć Austriacy dołożyli wszelkich starań,
by nas postraszyć. Na nic się to jednak zdało – ostatecznie stracili to nas siedemdziesiąt
dwa i osiem dziesiątych punktu. Kamil Stoch zamknął konkurs, pozwalając
wszystkich zebranym, tym na skoczni i przed telewizorami, napawać wzrok swoją
zjawiskową figurą w locie, który ustanowił jego nowy życiowy rekord – dwieście czterdzieści
trzy metry.
Kiedy nasi stali
na podium, zrobiłam jakiś pierdylion fotek, bo ostatni raz w lotach udało nam się
stanąć na pudle w dwa tysiące dziewiątym roku i chciałam uwiecznić tę chwilę. Oraz
minę Kubackiego, który wiedział, że był główną przyczyną naszej porażki (on oraz
fakt, że Norwegowie prawie na pewno trenują loty, mimo że jest to kategorycznie
zabronione). A do tego dosrać Zniszczołowi, pokazując mu, co stracił, zostając
w hotelu, by skajpajować z narzeczoną.
Następnego
dnia miał odbyć się finał tego żałosnego norweskiego przekrętu przedsięwzięcia,
miałam więc nadzieję trochę odpocząć i przygotować się psychicznie do kolejnej
porcji blamażu orłów polskich na ziemi norweskiej, ale moje marzenia podeptał gnom
ogrodowy z Szaflar pochodzący. Jego bardzo tajemnicza i poważna mina
powiedziała mi wszystko. Wywróciłam oczami.
– O której? –
wymamrotałam, pogodzona z własnym losem, wchodząc do busika.
– O
dwudziestej pierwszej – odparł, wtaszczając się do środka za mną. – Wolny ma
nam coś ważnego do przekazania.
Nastroje w kadrze
były iście szampańskie, choć przyjazd na miejsce ani prognozy pogody tego nie
zapowiadały. Ale miałam mniej narzekać, tak? Zatem cieszyłam się, że choć raz
nasz blamaż był mniejszy. Chłopaków wzięło na śpiewanie ŁIIII AR DE
CZEMPJONS, MAJ FREEEEENDS, co przypomniało mi o innej osobie, która rok
wcześniej śpiewała to samo w Planicy, a której nie było z nami od dawna i jej
brak dało się odczuć. I, co gorsza, śledzić. Na samą myśl, że znowu będę musiała
się udać do gnomiej nory, robiło mi się gorzej, więc starałam się skupiać na
pozytywach… tylko że ich też nie było.
No bo jakie
szanse na rozwiązanie zagadki kryminalnej może mieć grupa amatorów, co to się
jedynie Sherlocka Holmesa naoglądała na BBC? Chciałam, żeby stało się coś, co by
poskutkowało natychmiastowym przerwaniem naszego śledztwa, ale nic szczególnie
dramatycznego czy mrocznego. Na przykład gdyby policjanci kazaliby nam usiąść
na dupska, jeśli nie chcemy mieć problemów z prawem. Pytanie tylko, czy pycha
Kubackiego nie okazałaby się groźniejsza niż wizja odsiadki…
Po powrocie do
hotelu postanowiłam zmyć ten durny wyszczerz z mojej mordy plamę, która
powstała na moim honorze, podczas gorącej kąpieli. Niezależnie od tego, jak
gównianie się czuję, prysznic zawsze sprawia, że czuję odrobinę mniej gównianie,
a to już jakiś postęp. Ze względu na ciężki przypadek małżeństwa z przymusu
bezsenności, która siała spustoszenie w moim organizmie, dziewiętnasta to była typowa
godzina na rozpoczęcie festiwalu ziewania. Umówiłyśmy się z Kerstin na wspólną
kolację, więc wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy po wyjściu z pokoju
dołączył do nas Zniszczoł, odbiwszy się od ściany.
– A ty tu
czego? – burknęłam. – Jak creep teraz wystajesz pod cudzymi pokojami
hotelowymi?
– Takie mam modus
operandi – odparł z wyszczerzem, gdy schodziliśmy po schodach. – Seryjny
pocieszyciel. – Rozmarzył, jakby mówił o jakiejś karierze idealnej.
Cóż, na pewno
miałby wtedy większe szanse na sukces niż w obecnym zawodzie.
– Jak tam
konkurs? – spytał tym swoim lekkim tonem.
Idąca obok nas
Kerstin zachichotała, śmigając kciukami po ekranie swojego telefonu. Policzki
miała czerwone, jakby na autobus zimą biegła.
– A co, telewizora
w pokoju nie masz? – warknęłam. Dlaczego jego obecność mnie tak irytowała? Poza
tymi oczywistymi powodami. – Było oglądać.
Zmarszczył
brwi. Już wchodziliśmy do hotelowej restauracji, w której było dość gwarno. Jeśli
można mówić o tym, że się czymś wyróżnialiśmy, to na pewno był to strój. Większość
klientów postawiła na smart casual i my byliśmy mocno casual, ale
smart już nie za bardzo. Choć ja tam uważam, że dres to smart choice
na każdą okazję. Po pierwszej fali zażenowania, która nas przeszyła i zatrzymała
w pół kroku w drzwiach, postanowiliśmy być wsiurami i zignorować pełne
dezaprobaty spojrzenia innych gości i obsługi. Przepraszam bardzo, ale jesteśmy
delegacją sportową. Nie dość, że musimy taszczyć po trzy torby podróżne, w tym
takie dwumetrowe z nartami, to jeszcze mamy jakieś garniaki pakować?! Pfff. W
dupie ja mam takie społeczne konwenanse. A jak ktoś ma z tym problem, może
porozmawiać z moją pięścią.
– Co ty taka
nie w sosie? – zapytał zmartwiony, kiedy już siedzieliśmy w trójkę przy stoliku
z twarzami zastawionymi kartami dań. – Przecież oglądałem. Chciałem
tylko relację z pierwszej ręki.
A z pierwszej
narty to byś nie chciał? Bo ja kiedyś dostałam i nie polecam.
Wywróciłam
oczami.
– To nie
będziesz miał. I nie jestem nie w sosie.
Przypomniała
mi się ta setka fotek, którą nacykałam, żeby mu zrobić na złość, ale to nie był
dobry moment.
Przez kilka
sekund panowała cisza, którą przerwałam nieco teatralnym chrząknięciem.
– Krystyno, czy
będziesz coś zamawiać wraz wespół z nami tu zgromadzonymi?
Choć na niego
nie spojrzałam, wiedziałam, że Zniszczoł miał teraz minę, która z pewnością
poorała bruzdami skonfundowania tę jego wiecznie zadowoloną mordę.
– Ta – wymamrotała
Kerstin, nie odrywając się od telefonu.
– Co
konkretnie? Bo my już jesteśmy gotowi.
– Ja wcale…
– KERSTIN! – uderzyłam
pięścią w dół aż sztućce w koszyczku zadzwoniły, byle tylko zagłuszyć gadającą
po mojej prawicy rudą wesz. Kilku gości na nas popatrzyło.
Krycha podskoczyła,
pierwszy raz przeprowadzając z nami dłuższy kontakt wzrokowy, i odłożyła
nerwowo telefon na stół.
– Jesteś
pewna, że nic się nie dzieje? – odezwał się jednak niepytany Brutus.
– Tak – wycedziłam
przez zęby. – Kerstin, weź się na coś zdecyduj, bo zaraz nas stąd wyproszą, jak
niczego nie zamówimy.
Agresywnie poderwałam
ponownie menu ze stołu, udając, że je studiuję. Nie minęło jednak więcej niż
trzydzieści sekund, podczas których czułam na sobie palący wzrok swojego,
ekhem, przyjaciela, a odrzuciłam kartę dań ze złością na stół.
– Jak mogłeś dzisiaj
się nie pofatygować na skocznię?! – fuknęłam, zaszczyciwszy go spojrzeniem.
Zniszczoł, jak
zwykle wbrew wszelkim oczekiwaniom, zamiast zgodnie z wgranym trwale instynktem
również zareagować złością, odpowiedział głośnym:
– Aaaa, więc o
to chodziło! – Z tej paskudnej gęby wyszczerz nie schodził mu ani na chwilę.
I tak się
gapił. I gapił. I gapił… Mnie się zmarszczki na czole utrwalały od gniewu, a
ten tylko patrzył na mnie z rozbawieniem i politowaniem jednocześnie.
Chrząknęłam i sięgnęłam
do koszyczka po nóż, bo trzeba było go bardzo pilnie wypucować.
– Mogłeś se
skajpajować z tą swoją narzeczoną wieczorem – burknęłam. – Chłopaki dzisiaj takie
historyczne osiągnięcie, a ty… będziesz miał całe życie, żeby se z nią gadać,
aż do porzygu!
Nadal
uśmiechał się serdecznie, aż miałam ochotę zdzielić go tym menu w paszczę.
– Ale całe
życie, którego częścią będziesz ty. Wiesz o tym, prawda?
– Czy państwo są
gotowi zamówić?
Jak spod ziemi
wyrósł po mojej lewicy kelner w białej koszuli i z czarnym fartuszkiem
przepasanym w biodrach. I całe szczęście, że się pojawił, bo jeszcze bym rzuciła
się Zniszczołowi na szyję utłukła tego rudego cymbała i ambaras by był.
– To ja poprhoszę
ten makarhon z krhewetkami i białe wino… – odezwała się nieśmiało Krycha,
patrząc na nas z niepokojem.
Złożyliśmy
zamówienie, a potem spędziliśmy kilka minut w milczeniu, podczas którego
Kerstin przyglądała nam się badawczo. Zniszczoł natomiast przyglądał mi się jak
creep, którym jest, z tym swoim paskudnym uśmieszkiem wyczekując mojej
reakcji. Ja jednak uparcie nie odezwałam do momentu przyniesienia naszych dań,
kiedy to wymieniłam kilka uprzejmych uwag z Kerstin na temat smaku potraw,
które jadłyśmy. Rudzielec próbował się wtrącić, ale każdą jego wypowiedź
kwitowałam tylko głośnym, pełnym zniecierpliwienia westchnięciem.
W drodze powrotnej
pomyślałam sobie, że dobrze byłoby się zdrzemnąć przed zbiórką u Mendy Szaflarskiej,
ale moje marzenia legły w gruzach, skoro tylko postawiłam nogę na piętrze.
Blond czupryna wychynęła zza drzwi pierwszego pokoju z brzegu.
– Jak już
jesteście gotowi, to chodźcie.
W środku na
jednym z łóżek siedzieli już zaspany Muraniek i nieco niezadowolony Sierściuch,
obaj wyglądający, jakby chcieli być gdziekolwiek, byle nie tu. Trudno było się
z nimi nie zgodzić. Usiedliśmy ze Zniszczołem naprzeciw, a Kerstin dosiadła się
do kolegów, którzy przybyli tu przed nami. Nie byłam w stanie ocenić, czy w
ogóle wiedziała, gdzie weszła, bo jej kciuki znowu smarowały po ekranie
telefonu. Nie mogłam sobie wyobrazić, co by mogło w nim być na tyle fascynującego,
żeby umiało mnie do tego stopnia zaabsorbować. A może ona sobie tak po prostu
dorabiała na jakimś czacie jako obsługa klienta? Czort ją tam wie. Chociaż
wtedy by się tak nie uśmiechała...
O dziwo, tym
razem Kubacki nie wyciągnął telefonu, ale schylił się do rzuconej w kąt torby,
żeby wyjąć z niej laptopa. Zalogował się, gawędząc na temat warunków na skoczni
ze Zniszczołem i nie omieszkując mu złośliwie wytknąć faktu, że go nie było na miejscu,
po czym w pokoju rozległ się dźwięk czekającego połączenia na Skype. Po kilku sekundach
Wolny odebrał, a ja ze zgrozą zauważyłam, że wszyscy znajdujemy się w rogu ekranu,
twarz kadrowego kolegi zaś na jego środku. Prewencyjnie naciągnęłam kaptur na
łeb.
– Mam nadzieję,
że opłacało się dla tych twoich wieści brać laptopa – przywitał się Kubacki
radośnie jak zwykle.
Wywróciłam
oczami, podobnie jak Konik Polny na ekranie.
– No co z czym
tam dzwonisz?
– Zacznę od złych
wieści – oznajmił Kuba, a Mendzie nawet brew nie drgnęła, choć spodziewałam się
przedwczesnego ataku furii. – Nadal nie udało się znaleźć nikogo, kto mógłby nam
pomóc przyjrzeć się zdjęciom. Tak, założymy za was, jak kogoś znajdziemy –
dodał prędko Wolny, widząc, że gnom Szaflarski zbierał się do jakiejś mądrej uwagi.
– Ale wykazaliśmy się odrobiną inicjatywy. To znaczy ja się wykazałem. –
Polskie drugie bożyszcze skoków (Sierściuch miał palmę pierwszeństwa ze względu
na wiek) pokazał komplet białych zębów i wypiął dumnie pierś. – Trzy dni temu zorientowaliśmy
się, że policja przestała obserwować dom. Przyjeżdżaliśmy dzień w dzień i chyba
im się znudziło… w każdym razie postanowiliśmy to wykorzystać. Wieczorem
zaparkowaliśmy znowu pod domem trenera i po długiej dyskusji wyszedłem z auta, żeby
wejść na podwórko.
Omujborze.
Zauważyłam, że wszyscy zastygli. Prócz Murańki, bo on zasnął.
– No i…
kręciłem się chwilę. Nie było tam niczego ciekawego, żadnych podejrzanych
tropów ani nic. Aż w pewnym momencie zauważyłem, że jakieś krzaki w rogu podwórka
za domem nie były ośnieżone, chociaż od kilku dni non-stop padał śnieg, i miały
połamane niektóre gałęzie, więc chciałem zobaczyć, co się za nimi kryje. Nabawiłem
się kilku zadrapań, ale udało mi się przedrzeć i całe szczęście, bo za tymi
krzakami jest furtka. – Wolny z zadowoleniem obserwował zaciekawienie na
naszych twarzach. – No to chciałem sprawdzić, dokąd prowadzi… i przedarłem się
na podwórko sąsiada do jego szopy, są oddalone od siebie dosłownie o kilka
kroków. Po drugiej stronie szopy była jasna szczelina, jakby szopa była
dwustronnie otwarta, więc przez nią przeszedłem i miałem rację. Szopa prowadzi
na drugą stronę osiedla, za którą jest tylko gęsty las i droga dla samochodów. Porobiłem
kilka zdjęć, które wam potem prześlę. I do tej pory wszystko było dobrze… ale
problem pojawił się przy powrocie. – To nie mogą być złe wieści, bo one były
na początku, prawda? PRAWDA? – Ledwo wylazłem z tej szopy i prawie
wleciałem na jakiegoś gościa. Stał z łopatą i przysięgam, że myślałem, że chce
mi nią przywalić! Typ był psychiczny! Zaczął się wydzierać, że co ja tam
robię, że jak się tu dostałem… Wyjaśniłem, że jestem jednym z
siostrzeńców Kruczka i że chciałem go odwiedzić… Wiem, marna wymówka, bo
wszyscy wiedzą, że go nie ma… I typek niestety był mądrzejszy, bo wiedział, że Kruczek
nie ma żadnych sióstr. Wtedy byłem pewny, że już po mnie, bo gościu chciał
dzwonić na policję, do sądu mnie podać – ogólnie był jakoś dziwnie za bardzo
spięty tą całą sytuacją. Ale miałem cholernego farta, bo wtedy z domu wybiegł
jego wnuczek, który chyba zauważył, że dziadek się z kimś kłóci i zaczął
krzyczeć do niego, żeby mnie zostawił, bo on mnie zna, ja jestem ten
skoczek, Kuba Wolny! Stary krzyczał do małego, żeby wracał do domu, bo ja
jestem złodziejem i zbirem, a ten się upierał, że nie i że chce mój autograf.
No więc stary sobie przemyślał to i owo i powiedział, że jeśli dam autograf
jego wnuczkowi i spędzę z nim wieczór, to zapomni o sprawie. Nie miałem wyboru.
– Wolny wzruszył ramionami. – Trochę układania Lego i kilka kieliszków wina, a
staremu się język rozwiązał. Nie przedłużając – Kruczek dwa miesiące przed
startem sezonu ugadał się z tamtym sąsiadem, żeby móc korzystać z jego
przejścia bez zadawania pytań. Tego nie powiedział, ale pewnie trochę gotówki przeszło
przez ręce dziadziusia. Dodatkowo potwierdził, że czasem mu się wydaje, że ktoś
chodzi po domu Kruczka z latarką… Nie powiem, dostałem gęsiej skórki, jak o tym
opowiadał. Tak czy owak, myślę, że mamy już jakiś trop.
W pokoju zapadła
zupełna cisza, przerywana tylko cichym pochrapywaniem Murańki, któremu łeb
zwisał z drugiej strony łóżka. Gapiliśmy się najpierw w ekran, a potem
spojrzeliśmy po sobie nawzajem.
– Toooo… to może
być policja – wymamrotał Kubacki, który prędzej by się zesrał, niż przyznał, że
ktoś wykonał lepszą robotę od niego. – W sensie ci z latarkami.
Wolny znowu
wzruszył ramionami.
– Możliwe. Ale
cała ta sytuacja trochę śmierdzi, nie sądzicie?
Przytaknęliśmy
głowami i znowu zapadła cisza.
– A czy ten
sąsiad widział kiedykolwiek, jak Kruczek korzysta z tej furtki? – spytał przytomnie
Sierściuch.
Były najlepszy
polski junior pokręcił głową.
– Nic mi o tym
nie wiadomo.
Widziałam, jak
Kubacki przymierzał się już do wygłoszenia jakiejś reprymendy na temat tego, o
ile więcej mógł wycisnąć z pijanego staruszka jego kolega kadrowy, więc gdy
nabierał powietrza w płuca, w porę mu to udaremniłam:
– Japa tam –
warknęłam, patrząc gniewnie na gnoma. – Świetna robota, Szybki.
Kolega z
komputera uśmiechnął się szeroko i dumnie, a Menda obrzuciła mnie pełnym
oburzenia spojrzeniem, choć się nie odezwała. Zniszczoł też gapił się na mnie z
dumą, ale u niego to pewnie był jakiś przypadkowy wyszczerz, bo tyle ich ma, że
musi się w nich gubić.
– Pamiętajcie,
żeby szukać dalej jakiegoś grafika – powiedział tylko Mustaf, nie zdobywszy się
na żadne pochwały. – Myślę, że w obecnych okolicznościach jest on potrzebny na
cito.
Wymienili
jeszcze tylko kilka uwag, po czym gnom puścił nas wolno. A Murańkę obudził, ściągając
go z łóżka Miszczunia za nogi.
Przed finałem
turnieju, który miał się rozpocząć dość wcześnie, powinnam była się wyspać, ale
z góry czekała mnie tylko porażka. Nawet gdyby Konik Polny nie zadzwonił ze
swoimi rewelacjami, to i tak zostawał mój conocny koszmar o węźle małżeńskim
ciasno zaplatającym się wokół mojej szyi. Nie no, aż tak źle nie jest… ale dobrze
też nie. W każdym razie Szwabisko było tak zaabsorbowane wszystkim, co się
działo dookoła, że kolejny dzień z rzędu sprawiło mi prezent w postaci
ignorowania mojej obecności. Biegałam od rana, żeby wszystko organizować, w tym
przede wszystkim tę bandę nielotów, co to ich Grumpy Cat ustawić do pionu
przyjechał. Na razie skutecznie. Podczas śniadania włączyła mi się moja ukryta
Grażynka i napakowałam sobie do plecaka prowiantu, żeby nie paść z głodu na tej
Vikersundbakken, bo czort jeden wiedział, ile nas tam zamierzali trzymać. To
mamut – mogła być „godzinka z prysznicem”, a mogło być całonocne czuwanie przy
grobie Jezusa. Na gromadzeniu zapasów przyłapał mnie Skrobot, na co pokręcił
głową ze śmiechem. W odpowiedzi pokazałam mu język.
Na skoczni
byliśmy już w południe, żeby się wszystkie osobniki chude mogły rozgrzać
porządnie przed tym konkursem o wielki talerz, wazon, czy co tam mieli dostać.
Ja na widok tych ich ćwiczeń od razu zgłodniałam i musiałam zjeść pierwszą z
kanapek – trafiło mi na tę z dżemem truskawkowym. Usiadłam więc w domku z
wyciągniętymi na sąsiednią ławkę nogami, zajadając się wybornym prowiantem, a
skoczkowie, którzy od czasu do czasu wpadali po jakieś drobne rzeczy, posyłali
mi mordercze spojrzenia.
– Tośka,
wzięłabyś się podzieliła z innymi! – zawołał oburzony Wiewiór, gotów wybrać się
na przebieżkę, skoro już znalazł swoje rękawiczki.
– Nie, bo
zjesz, roztyjesz się przed konkursem i przyklepiesz bulę – odparłam, oblizując kciuk
z dżemu. – A to mamut. Serio, to dla twojego dobra – dodałam z pełną gębą.
Żyła pokręcił
głową ze śmiechem, ale wyszedł.
I zostaliśmy
ze Skrobotem sami.
Dopóki żułam, beztroskie
ciamkanie zagłuszało moje myśli, ale kiedy tylko przełknęłam ostatni kęs,
wróciło do mnie wspomnienie sprzed kilku dni. Tak tylko chciałem podkreślić,
że Kamil Skrobot to dobra partia. Zasrany Zniszczoł i jego zasrane pomysły!
Mimo że nigdy wcześniej nie przyszłoby mi to do głowy, zaczęłam się czuć
niezręcznie w obecności kadrowego nartopuca. Zerknęłam na niego ukradkiem,
udając, że szukam czegoś w plecaku, ale on sumiennie smarował narty, a czoło
jego nieskalane było myślą. Moja matka odpręża się, na przykład, szyciem, więc
rozumiałam tę potrzebę wykonywania bezmyślnego zajęcia dla uciszenia demonów w głowie.
Kiedy jednak uznałam, że dalsze przekopywanie zawartości plecaka nadałoby mi
wygląd psa kopiącego w koszu na śmieci, wyprostowałam się, oparłam plecy o
ścianę i zapadła głęboka cisza.
Tak, w domku
jak zwykle pracowała jak dzika farelka, ale do tej pory siedzenie w grubym swetrze
i ocieplanych narciarskich spodniach było tak w sam raz. Gdy tylko wróciły do
mojej pamięci słowa z rozmowy z Rudzielcem w Trondheim, poczułam potrzebę, żeby
zdjąć kolejną warstwę ubrań. Obserwowałam Skrobota kątem oka jak zwierzyna
łowna chcąca przemknąć obok drapieżnika niepostrzeżenie. Pot powoli występował
na moje czoło. Zastanawiałam się, czy jeśli zdejmę ten wełniany sweter od
babci, to mój kolega spojrzy na mnie w ten sposób albo czy sobie pomyśli,
że to jakiś rodzaj zachęty…
Wzdrygnęłam
się na samą myśl. Zapierdolę tego rudego glonojada.
Schowałam
twarz w dłoniach i wypuściłam ze świstem powietrze przez usta.
– Co ci,
Tosiek? Zachowujesz się dziś dziwnie – zauważył mój wspaniały i jedyny kompan.
Patrzcie
tylko, jakie się z nich troskliwe misie zrobiły. Zanim zdążyłam odpowiedzieć,
spytał:
– To przez tę
bezsenność, o której wspominał Grzywa?
UDUSZĘ
GNOJA!
– Nie –
wycedziłam przez zęby, nie odrywając dłoni od facjaty. – Nic mi nie jest… – Chciałam
się usprawiedliwić niewyspaniem, ale w porę zdałam sobie sprawę, że byłby to
strzał w stopę. – …po prostu się nie najadłam i ciągle myślę o jedzeniu, a te
norweskie automaty zrobiły się strasznie drogie.
Kiedy
spojrzałam na Skrobota, ten przymykał jedno oko, jakby nie do końca poczuł się przekonany
moją odpowiedzią. Ja jednak twardo robiłam dobrą minę do złej gry. Temat serwismena
i jedzenia przypomniał mi nasz zakład z Trondheim oraz fakt, że nadal wisiałam
Szczygłowi czekoladę za poprawne odgadnięcie długości skoku Kubackiego.
Ponieważ byłam
miękką fają, stwierdziłam, że najbezpieczniejsza będę na zewnątrz, gdzie na
pewno nie będzie konieczności zdejmowania z siebie żadnych warstw. Po cichu
też liczyłam na ochłodzenie się w jakiejś zaspie. Zerwałam się z miejsca,
zaczynając wkładać kurtkę.
– Są tu jakieś
sklepy? – spytałam, kontynuując ubieranie się.
Kamil
zmarszczył czoło w zamyśleniu.
– Chyba jeden,
ale dziesięć minut drogi stąd spacerem – odparł. – Czemu?
– Jedzenie.
Głodna jestem przecież – odpowiedziałam lakonicznie, wyciągając kaptur spod
plecaka. – No i dalej wiszę Zniszczołowi tę czekoladę. – Wywróciłam oczami.
Skrobot zaśmiał
się serdecznie, w czym – o ironio – bardzo mi Szczygła przypomniał.
– Zaraz kończę,
więc mogę iść z tobą – zaoferował się.
CAŁA
WSTEEEEEECZ!
– Eee… nooo… ja
pewnie będę długo wybierać, co chcę zjeść, bo nie wiem i…
– Ale ja mam
duże pokłady cierpliwości.
Właśnie,
kurwa, wiem.
– No ale… to może
potrwać, no i jestem kiepską piechurką, więc…
A ten cymbał
znowu się zaśmiał. Odstawił na bok jakiś smar i zabierał się również do odstawienia
nart, które wyraźnie były podpisane: Dawid Kubacki.
– OK, nie zamierzam
naciskać – odparł.
Zmierzałam już
radośnie w kierunku drzwi, pewna, że pozbyłam się wszelkich współpracowników,
ale wówczas rozległ się za moimi plecami głos:
– Pamiętaj
tylko, że droga jest bardzo skomplikowana i nie ma jej na mapie.
Szlag!
Odwróciłam się
na pięcie i po kilku sekundach dojmującej ciszy, odpowiedziałam:
– Będę czekać
na zewnątrz.
Skrobot
wyglądał na bardzo tym obrotem spraw uradowanego.
Pięć minut później
przedzieraliśmy się przez norweskie zaspy krętą ścieżką, która miała nas
zaprowadzić do czegoś w stylu Żabki. Cały czas w mojej głowie siedział
Zniszczoł, a jego słowa krążyły jak natrętna mucha. Zaczęłam się też
zastanawiać, czy podzielił się ze mną swoimi planami matrymonialnymi wobec mnie
dlatego, że uważał, że ja teges szmeges, czy zauważył coś podejrzanego w
zachowaniu swojego kolegi. Pierwsza opcja na pewno odpadała. Związki i
wszystkie te serduszka i jednorożce były ostatnimi rzeczami na mojej liście
priorytetów. Co więcej, śmiem twierdzić, że figurowały one na mojej liście
anty-priorytetów. Z jakiegoś powodu społeczeństwo uważa, że byciem singlem to
jest najgorszy możliwy los i trzeba KONIECZNIE szukać drugiej połówki. Po
pierwsze – Antonina Socha urodziła się jako całość i niczego jej nie brakuje poza
piątą klepką, ani połówki, ani nawet ćwiartki. Po drugie – skąd to
założenie, że wszyscy chcą szukać kogoś na całe życie? Niektórym dobrze samym.
Na przykład mnie. Mogę sobie robić, co chcę i nie muszę się przed nikim tłumaczyć.
Zero emocjonalnych dram, zero zamartwiania się. Tylko praca i nicnierobienie. Obżeranie
się przy Netfliksie i cała kołdra tylko dla mnie. Ja bardzo doceniam
Zniszczołową troskę, ale podziękuję. Radzę sobie.
Opcja druga
nadal pozostawała otwarta. Nie znam się na dawaniu sygnałów, chyba że
ostrzegawczych, więc na wszelki wypadek wolałam zachować bezpieczny odstęp
i nie przekierowywać rozmowy na grząskie grunty. Choć grunt ogólnie był
grząski, bo te norweskie śniegi w niczym nie przypominały swoją obfitością pięciu
dni zimowej chlapy w Wiśle. Buty co rusz utykały mi w zaspach i efekcie w połowie
drogi do celu musiałam je poprawić.
– Stooooop! –
zawyłam, cała spocona i wkurzona przyklękając na środku „chodnika”.
Idący o dwa
kroki przede mną Skrobot odwrócił się na pięcie i przystanął nad moją głową.
– Lepsze traperki
musisz sobie kupić – stwierdził niepytany tonem eksperta.
Spojrzałam na
niego spode łba, przestając sznurować na chwilę.
– Chcesz
jednego przetestować na swojej twarzy?
Skrobot i
Szczygieł mają to do siebie, że w takich sytuacjach brakuje im Boga w sercu i
się śmieją. Pewnego dnia ta strategia może ich zawieść.
Po dowiązaniu
drugiego buta podniosłam się z ciężkim oddechem i już chciałam mu zakomunikować,
gdzie ma sobie wsadzić swoje złote rady na temat pieszych wycieczek górskich,
ale gdy tylko postąpiłam krok na przód, okazało się, że jednak nie tak dobrze
schowałam sznurówki, bo ewidentnie jedną z nich przydepnęłam. Zanim zdążyłam
dobrze nabrać oddechu, by zrugać durnego nartopuca, moje ręce wystrzeliły w
górę, a cielsko nieodwołalnie zbliżało się do stojącego przede mną kolegi.
Pewna, że
zaraz powalę nas oboje na ziemię, w duchu zastanawiałam się, jak zadzwonić po
norweskie pogotowie, jeśli okaże się, że bęcwał ma rozwalony łeb, kiedy odkryłam,
że mój ryjec się przytulił do czegoś, co zdecydowanie nie było śniegiem. Nawet
nie było zimne. I doszło do mnie, że nie leżałam na glebie wyłącznie dlatego,
że ktoś włożył ręce po moje pachy.
Przez kilka
sekund nie byłam pewna, czy jeszcze oddycham, ale przesunęłam gałki oczne w
górę na tyle, na ile mogłam bez podnoszenia głowy. Czyjś oddech zamieniał się w
parę wodną i po zarysach szczęki poznałam, że to zdecydowanie był
Skrobot.
– Żyjesz? – zapytał,
zezując w dół.
– Yhy –
odparłam elokwentnie, nie poruszywszy się ani o milimetr.
Zapadło chwilowe
milczenie.
– Myślisz, że
mogłabyś stanąć o własnych siłach? Zaczynają mnie trochę boleć ręce.
Otrząsnęłam
się i odskoczyłam od kolegi jak oparzona. Patrzyłam na niego wzrokiem, który z
pewnością można było nazwać dzikim lub przerażonym i rozejrzałam się
dookoła, ale jak to w Vikersund, w odległości kilku metrów nie było ani żywego
ducha, nie licząc pana z papierosem i pieskiem na smyczy idącego po drugiej stronie
ulicy.
Otrzepałam
kurtkę z niewidzialnego śniegu i wyprostowałam się, po czym chrząknęłam.
– Dzięki – powiedziałam,
obserwując ptaszki przysiadające na nagich drzewach. – A ty? Jesteś cały?
Skrobot się uśmiechnął.
– E tam, ja
jestem nieważny – odpowiedział, gdy wróciliśmy do maszerowania.
W dalszej części
drogi chodniki były o wiele lepiej odgarnięte i nie trzeba było podnosić nóg
jak czapla.
– Dlatego
musiałem ratować najważniejszą osobę w drużynie.
Wyszczerzył
się jak debil, na co pokręciłam głową. Żeby to jeszcze było na serio, to bym
się zgodziła, ale zabraniam żartować z wagi mojej obecności w teamie. Jakby nie
ja, to oni codziennie budziliby się z ręką w nocniku.
Zorientowałam
się, że wystawił do mnie przedramię. Skrzywiłam się.
– Gorzej ci?
Wzruszył
ramionami.
– To środek
bezpieczeństwa, gdybyś zamierzała znowu wywinąć orła na środku drogi.
Czerwona lampka
zapaliła się w mojej głowie, a po niej rozwyła się syrena alarmowa. Słowa Zniszczoła
odbijały się od mojej czaszki jak piłka ping-pongowa, co wcale nie wpływało
korzystnie na długowieczność mego przyjaciela od siedmiu boleści. A co, jeśli
Skrobot naprawdę zamierzał smalić do mnie cholewy? To był bardzo zły
pomysł. Ja nie jestem materiałem na materiał na dziewczynę. I to jeszcze dla
takiego Skrobota! Tego Bogu ducha winnego człowieka, co to mu wieszak do pyska
wsadzili i od tamtej pory gębę ma wiecznie rozciągniętą! Szkoda byłoby mu na
tak wczesnym etapie życia psychę zjechać. Młody jest, życie jeszcze ma przed
sobą.
Ale
ostatecznie… to nie tak, że zapraszał mnie na randkę, nie?
Zanim demony
zdążyły przejąć nade mną kontrolę, odparłam:
– No dobra –
mruknęłam, przewieszając łokieć przez jego przedramię.
Plusy tego
położenia: darmowe pobieranie ciepła od niczego nie podejrzewającego Skrobota,
stabilność chodu i zapach. Tak, to dziwne, ale jakiś czas temu zaczęłam dostrzegać
ludzkie zapachy – inne niż gnomi smród. A Skrobot zdecydowanie używał jakichś
perfum. Próbowałam to ignorować, ale mój mózg zdecydowanie miał inne plany.
Minusy: JA.
PIERDOLĘ. JAK. NIEZRĘCZNIE.
Od tego
momentu zamknęły nam się jadaczki, więc zaczynałam gorączkowo obmyślać plany
ewakuacyjne. Spojrzałam jednak ukradkiem w górę, a szanowny pan serwismen nie
wyglądał w ogóle na skrępowanego. Kroczył dumnie z gębą zadowoloną i zdawał się
nie zauważać mojej wewnętrznej walki. A może to tylko jest w mojej głowie?
– zaświtała mi myśl. – Nie, niemożliwe…
– Trzymasz
się? – zapytał troskliwie, spoglądając na mnie.
Przytaknęłam
głową, gapiąc się na swoje poruszające się buty.
– Na pewno
wszystko OK? – podjął ponownie z poważniejszą nutą w głosie. – Naprawdę jesteś
dziś jakaś dziwna.
A wy
wszyscy robicie się natrętni
Znowu przytaknęłam
głową. W odpowiedzi usłyszałam jego westchnięcie.
– No dobrze.
Czy w takim razie czekolada sprawi, że się uśmiechniesz?
Poczułam, że
przystanęliśmy i podniosłam czerep. Patrzyliśmy na niewielki drewniany górski sklepik,
którego drzwi raz po raz brzęczały staromodnym dzwonkiem. Wnętrze wyglądało na
przytulne i przestronne, zupełnie nie w stylu skandynawskim.
Wparowałam do
środka i zaczęliśmy robić zakupy. Nie opłacało się tyle wlec dla jednej
czekolady, więc kupiłam ich pięć. I do tego ciastka i lizaki, i batony… a potem
Skrobot dołożył kilka zdrowych rzeczy, które mogłyby przydać się tym naszym
sportowcom od wielkiego dzwona w ramach przekąski. A także dlatego, że sam nie
lubił słodyczy jak jakiś psychopata.
Wyszliśmy stamtąd
obładowani jak Grażyny na promce na masło w Biedrze, a mój plecak momentami przeciążał
mnie w tył, ale kiedy gębę miałam zatkaną Snickersem, nie było opcji narzekania,
więc uznałam to za obustronne zwycięstwo. Straciłam jakieś pół tej żałosnej pensyjki
PZN-owskiej, ale czy było warto? Na jedzenie zawsze. Jako że w mieszkaniu
prawie mnie nie było, nie martwiłam się bardzo o wysokość rachunków, więc
oszacowałam, że do końca miesiąca przeżyję.
Myśl o
mieszkaniu jednak na chwilę przywołała we mnie wspomnienie Tymka, który jeszcze
niedawno spędzał ze mną ferie. I o tym, jak ta banda niezrównoważonych
psychicznie dziadów wpadła do nas, żeby rozpocząć nasze „genialne” śledztwo pod
wodzą Szaflarskiej Mendy. Pomyślałam też o Planicy i… co potem? Jedna wielka
niewiadoma. Na pewno nie zamierzałam zostać w drużynie, póki był w niej ten
szwabski dziad, co to się z Grumpy Catem na mordy pozamieniał. Ale w sumie nie
wiedziałam, czy bardziej przeraża mnie wizja konieczności zmiany pracy, czy ślubu
Zniszczoła.
Wzdrygnęłam
się w duchu.
– Mam pytanie.
Lepiej,
żebyś go jednak nie miał.
Widząc, że obżeranie
się batonem wciągnęło mnie na dobre, pozwolił sobie kontynuować, choć wcale sobie
nie przypominam, żebym się na to zgadzała.
– Czy…
zastanawiałaś się już nad… partnerem na wesele Grzywy?
W tym samym
momencie dostałam dzikiego ataku kaszlu i byłam święcie przekonana, że skonam.
Powietrze prawie w ogóle nie dochodziło do moich płuc, bo jakiś JEBANY ORZESZEK
WPADŁ MI TCHAWICY. Miotałam się, jakby mnie szatan opętał, próbując wykasłać
gnidę, ale zamiast tego było coraz gorzej. Skrobot kręcił się wokół spanikowany,
a ja już zaczęłam rzęzić jak osiemdziesięcioletni nałogowy palacz. Pierdolone
smalce alfa. Przez takich jak oni dobre kobiety umierają. Romansów mu się
zachciało, patafianowi jednemu.
W pewnej
chwili poczułam mocne rypnięcie w plecy, po którym orzeszek wyskoczył z
tchawicy z powrotem do przełyku, więc w szoku go przełknęłam i szczęśliwie
wylądował w moim żołądku. A Skrobot mógł się poszczycić rekordem dwukrotnego
uratowania mi życia w ciągu godziny.
Gdy spojrzałam
na niego czerwona na mordzie jak pomidor i z załzawionymi oczami, ten się śmiał.
– Ty to
potrzebujesz całodobowej opieki medycznej.
– Żebyś ty zaraz
nie potrzebował karetki! – wycharczałam.
– Ja tylko
stwierdzam fakty! Dwa razy cię dziś ratowałem. To zdecydowanie powyżej mojej
przeciętnej.
– No tak,
zapomniałam, jaki jesteś dobroduszny do zesrania. Dziwne, że jeszcze ci jednorożce
z dupy nie wylatują.
– Mówisz tak tylko
dlatego, że nie siedziałaś ze mną jeszcze w jednym pomieszczeniu po fasolowej.
– Weź, kurwa…
– A wracając
do mojego pytania…
– Twoje
pytanie przed chwilą prawie mnie zabiło. Nie uważasz, że na dzisiaj wystarczy
męczenia najważniejszej osoby w kadrze?
Prawdę mówiąc,
dopóki nie zadał mi tamtego pytania, nie wiedziałam, że mam przyjść z osobą
towarzyszącą.
– Nie wymiguj
się!
– A ty się nie
interesuj, dobrze?
– Pytałem o tę
osobę towarzyszącą, bo sam dostałem zaproszenie dla dwóch osób i pomyślałem, że…
– …weźmiesz
Kerstin?
Skrobot uśmiechnął
się w sposób, który BARDZO mi się nie spodobał.
– Zdaje się,
że Schäfferówna jest już zaklepana.
Skrzywiłam
się. To ona ma jakieś nazwisko?
– He?
Znowu się
zaśmiał, jakby wiedział coś, czego inni się nie domyślali.
– Zobaczysz – uciął.
– W każdym razie pomyślałem, że moglibyśmy pomóc Zniszczołowi zaoszczędzić na
miejscach i pójść razem.
No kurwa
mać.
– Ale ja
jeszcze nie wiem, czy pójdę.
Zmarszczył
brwi. Zbliżaliśmy się do skoczni.
– Myślałem, że
jako jego najlepsza przyjaciółka dostaniesz jakieś miejsce honorowe przy stole
albo planujesz jakąś wielką niespodziankę.
Dobra przyjaciółka
pewnie właśnie tak by zrobiła, ale na szczęście z całą pewnością mogłam
stwierdzić, że do takich nie należałam. Za dużo razy uszkodziłam tę rudą mendę,
żeby zasługiwać na takie miano.
Wzruszyłam
ramionami.
– Nie lubię
kiecek.
– To załóż
kombinezon.
– Ta, chyba
płetwonurka.
Skrobot zaśmiał
się serdecznie i w tym samym momencie poczułam mocne uderzenie w potylicę,
jakby kto przywalił mi metalową kulą i po chwili Baśka tak samo trzymał się za łeb.
Sądząc po śniegu, który wpadł mi za koszulkę, kula nie była jednak metalowa.
Odwróciłam się na pięcie, gotowa zamordować tego, kto ośmielił się mnie
uszkodzić i zobaczyłam Zniszczoła. Zdaje się, że zaczynał oddawać po dwóch lata
nękania.
– Ej! –
zawołał z dość dużej odległości. Miał skubaniec cela. – Gdzie wy się szlajaliście?!
Trener was szuka! Już dawno się próbna zaczęła, a zaraz konkurs!
Spojrzałam na
telefon i przeżyłam szok. Ta podróż zajęła nam zdecydowanie więcej niż obiecane
mi pół godzinki w obie strony.
– Jak ci tam
zaraz przyjdę, paszczurze przebrzydły…
– Nie obiecuj,
nie obiecuj…
Zniszczoł
wystawił im jęzor i pobiegł w kierunku naszej budki.
My też się ostatecznie
tam udaliśmy, żeby między innymi wypakować nasze zapasy (to znaczy – kto wypakował,
ten wypakował, co moje, to moje). W środku Kerstin zakładała kurtkę, a Miszczunio
buty i to bynajmniej nie te do skakania. Zniszczoł przeglądał telefon na
ławeczce.
– Trhenerh cię
szukał – powiadomiła mnie znudzonym tonem Kryśka.
– Ta, wiem, już
mi powiedzieli – odmruknęłam. – A w jakim konkretnie celu?
Wzruszyła
ramionami.
– Nie wiem,
ale powiedział coś o „zasrhanym kontrhakcie”.
Czyli jak
zawsze. Do tej pory nie wiedziałam, o co chodziło z tym moim kontraktem, bo
sama nie dostrzegłam w nim niczego nietypowego, ale nauczyłam się nie zadawać
zbędnych pytań szwabskim świrom.
Skrobota
zaangażowali w jakieś kolejne sesje smarowalnicze, Kerstin w rozmasowywanie Miszczunia,
który odpuścił serię próbną, a ja tymczasem wymknęłam się chyłkiem w
bezpiecznym kierunku Sobczyka, co by uniknąć bycia zauważoną. Oczywiście po
paru minutach dogonił mnie Zniszczoł, na co zareagowałam w jedyny adekwatny
sposób, to jest wywróceniem oczami. Na miejscu Grzesiek powiedział mi, że Szwab
chciał, żebym poszła do sklepu po jakieś zapasy, ale skoro to zrobiłam z
własnej nieprzymuszonej woli, mogłam się mentalnie przygotowywać do kolejnego
blamażu orłów polskich.
Kiedy
spojrzałam na tabelę, na jej szczycie widniało nazwisko Jurij Tepeš. Potrząsnęłam
głową. Że kto?! Tego dziada od dawna nie było widać nawet w trzydziestce, nie
mówiąc o czołówce, a teraz okazało się, że wygrał próbną.
– A ten co
robi na górze klasyfikacji?
Grzesiek
wzruszył ramionami.
– Dwieście
czterdzieści i pół metra przeleciał, to wygrał.
Odkąd został
zdrajcą narodu słoweńskiego, Tepeš nie cieszył się ani formą, ani uwielbieniem
kibiców. A już na pewno nie słoweńskich. Dla przypomnienia: wygrana Tepeša
zaprzepaściła Kryształową Kulę dla Petera Prevca… w ostatnim konkursie sezonu.
W ten sposób wygrała ta niemiecka mannerowa menda, Severin Freund.
Przez krótkofalówkę
odezwał się Doležal, że start konkursu został przesunięty na czternastą
trzydzieści, więc o kwadrans.
Jako że naszym
poszło w próbnej dość średnio (jedenasty Sierściuch, piętnasta Menda,
dwudziesty czwarty Wiewiór), nie robiłam sobie większych nadziei na konkurs. Co
prawda, drugi w klasyfikacji turnieju Kamil raczej nie miał szans na wygraną w
cyklu, a miło byłoby utrzeć nosa austriackiemu szczurowi, ale przecież zawodów
nikt by mu nie zabronił wygrać, nie?
Na belce
właśnie sadowił się pierwszy nielot od przecierania torów (bo przecież Spaślak
nie brał na poważnie nikogo spoza czołowej dziesiątki Pucharu Świata), kiedy
przypomniała mi się ważna rzecz.
– Masz –
powiedziałam do Zniszczoła, wyciągając w jego kierunku opakowaną na fioletowo
tabliczkę czekolady.
Szczygieł
zmarszczył brwi.
– No zakład wygrałeś,
nie? – Wywróciłam oczami.
– Aaa, no tak,
haracz. Dzięki. – Wyszczerzył zęby jak debil.
W duchu miałam
nadzieję, że…
– Chcesz kilka
kostek?
Zanim zdołał odpowiedzieć,
wyrwałam mu czekoladę z ręki, otworzyłam i ułamałam sobie dwa rzędy.
– Myślałam, że
już nigdy nie spytasz.
Rudzielec zaśmiał
się serdecznie, po czym sam wpakował sobie dwie kostki do paszczy i schował
tabliczkę do wewnętrznej kieszeni kurtki.
Mogliśmy
obserwować dalekie loty, co w normalnej sytuacji choć trochę by mnie satysfakcjonowało,
ale przez dzisiejsze południe jakoś nie umiałam się na tym skupić. Łaziło mi po
głowie pytanie Skrobota i czułam spierdolenie w matriksie potrzebę, by o
tym powiedzieć Zniszczołowi. Ale to wymagałoby zasugerowania, że mogę nie
przyjść na tę jego imprezę życia, a ryży cymbał jeszcze chyba sobie z takiej
możliwości nie zdawał sprawy. A przecież pięknie chłopaki latali, pogoda była
wspaniała jak na tę dyscyplinę, po co miałam biedakowi psuć popołudnie, nie? Albo
po prostu byłam miękką fają i nie chciałam urazić jego „uczuć”.
Na szczęście
na zbytnie usentymentalnienie zawsze jest remedium – Kubacki.
– Haha! – zawołałam,
pokazując na niego palcem.
Na ekranie
wyświetliła się odległość dwieście czternaście i pół metra. Menda zrobiła dobrą
minę do złej gry, ale zeszła z zeskoku, psiocząc pod nosem.
– Chcesz
czekoladki, Dawidku, na osłodę gorzkiej pigułki spartaczonej kariery narciarskiej?
Cymbał
obrzucił mnie nienawistnym spojrzeniem, ale tego nie skomentował.
Następny w
kolejce był Sierściuch i on już poradził sobie o wiele lepiej – przeleciał odległość
dwieście dwadzieścia jeden i pół metra. Niestety, niektórym nielotom też się
przypomniało, że umieją od czasu do czasu rozwinąć skrzydła, a nasi je podkurczyli.
I tak Kevin Dickner Bickner wyszarpał dwieście czterdzieści cztery i pół
metra, ustanawiając w ten sposób rekord Ameryki Północnej. A taki Żyła, na
przykład, swoją podniebną przygodę zakończył na sto dziewięćdziesiątym piątym
metrze. Ale co kto lubi.
Za to Miszczunio
nie zawiódł. Rakieta z Zębu wypruła z progu jak na jej nazwę przystało i
zachwyciła wszystkich pięknym powietrznym wojażem na dwieście trzydzieści siedem
i pół metra. Za plecami miał austriackie dziwadło od Mannera, przed sobą
bożyszcze nastoletnich fanek i prowadzącego po pierwszej serii w klasyfikacji Rowera
Wellingera. Czwarty był mannerowy psiapsiółek Hayböck, piąty Noriaki Kasai, a
szósty Prevc (ten najstarszy). Niemiecki model z nartami u dupy wyprzedzał
jednak naszego Złotego Olimpijczyka zaledwie o sześć dziesiątych punktu i przed
drugą serią aż sobie stanęłam bliżej barierki.
Ale zaczęło się
źle. Usaniec Bickner znowu próbował pobić kolejny rekord swojego kontynentu,
ale tym razem nie udało mu się ustać skoku na dwieście czterdzieści trzy i pół
metra. Gdy tylko jego narty zetknęły się z zeskokiem, jedna podcięła drugą,
zwalając chłopaka z nóg. Na widowni zapadła cisza. Kiedy Bickner przestał się
turlać, został leżeć w śniegu i nie wyglądało, jakby miał się podnieść.
Wystrzelili ludzie z noszami. Widać było, że jest z nim kontakt i chłopak ostatecznie
podniósł wątłą rękę w górę, żeby dać znać, że żyje. Niemniej czekolada
przestała się wydawać taka słodka.
Dwudziesty
ósmy po pierwszej serii Wiewiór poprawił się, bo przynajmniej dotarł za punkt K
– zaliczył dwieście siedem metrów. Za to drugi skok Kubackiego musiałam zagryźć
kolejną porcją czekolady.
Gnom Szaflarski
zajmował lokatę dwudziestą, więc nikt się nie spodziewał po nim cudów. Jak
zwykle poprosił Boga o rozum na belce, pociągnął brodą w górę i posunął w dół.
Początkowo się
na to nie zapowiadało, ale podmuch powietrza w gnomią facjatę sprawił, że nagle
jego narty poderwały się wyżej i zamiast spadać, zaczynał odfruwać. Patrzyliśmy
jak przekracza punkt K, dwieście dziesiąty, dwieście dwudziesty, dwieście
trzydziesty metr… i dwa metry za nim wylądował jak z drugiego piętra.
Wpakowałam
sobie do mordy pięć kostek czekolady, a Kubacki szczerzył ryja do kamery,
zadowolony z siebie. Przy jego nazwisku pojawił się nowy personal best:
dwieście trzydzieści dwa metry. Już od boksu lidera słychać było jego przechwałki,
więc na wszelki wypadek zajumałam Zniszczołowi kolejne dwie kostki czekolady na
osłodę życia. Ten tylko kręcił głową.
W ostatecznym
rozrachunku Kubacki poprawił się z dwudziestej lokaty na siedemnastą.
Sierściuch zachował czternaste miejsce, bo powtórzył swój skok z pierwszej
serii – skrócił go tylko o pół metra.
Potem
przyszedł czas na czołówkę.
Najprzód
skakał Kraft. Jak tylko wypluło go z progu, to coś nim szarpnęło i naprędce
poprawiał pozycję, ale już wiedział, że kilka metrów stracił. Po chwili znowu
dostał jakiś boczny podmuch i dla własnego zdrowia i bezpieczeństwa wyciągnął podwozie
na metrze dwieście piętnastym, spadając za trzeciego w tamtym momencie
Forfanga. No to wiatr sprawiedliwie wyeliminował najgorszego chwasta konkursu.
Prowadził dziadzio samuraj po swoim locie na dwieście czterdzieści jeden i pół
metra.
Drugi był
Miszczunio i już zaczęłam się bać, że i jego zwieje, ale nie. Bogowie wiatru
zlitowali się nad naszym złotym multimedalistą i spokojnie popłynął jak statki
na niebie dwieście trzydzieści siedem metrów z najniższej w konkursie,
dziewiątej belki. Wyprzedził z uśmiechem na twarzy dziadzia Kasaia i zajął
jedyne słuszne miejsce – pierwsze.
No i został
ten ostatni. Szwabski Bóg Seksu, czy co kto tam lubi.
Jak tylko się odepchnął
od belki, jego mina była po prostu zła. I nie, że złowieszcza, tylko jakby mu
się przypomniało, że w domu żelazko włączone zostawił. Popełnił jakiś karygodny
błąd po wyjściu z progu, zamachał rękami i… zakończył swoją przygodę na metrze
sto sześćdziesiątym szóstym. Przy jego nazwisku pojawiła się osiemnastka i nie,
nie była to ocena od sędziów.
Auć.
Zaraz potem
uciekł się przebierać. Tłum falował od biało-czerwonych flag, a tymczasem
Wellinger siedział na ławce, zalewając się łzami jak w amoku. A że nasz
Miszczunio nie tylko ma etykę pracy i talenta, ale też dobre serducho, podszedł
do rozpłakanego dziecia niemieckiego i dał mu takiego przytulasa, który skleja
wszystkie rozbite części psychy w całość. Wellinger wydawał się ogromnie zaszczycony
i pocieszony takim wsparciem.
Nie, nie
wzruszyłam się. Płatek śniegu wpadł mi do oka.
Turniej wygrał
Kraft, Stoch był drugi, a ogarnięty już Wellinger wskoczył na najniższy stopień
podium. Każdy dostał po zajebiście wielkim, czarnym talerzu i mogliśmy wypierdalać
z tej Norwegii.
*
* *
Bardzo
chcieliśmy opuścić tę Skandynawię zasraną, ale Skandynawia zasrana nie chciała
opuścić nas. Po przebudzeniu pierwsze, co zobaczyłam, było białe. DUŻO WIĘCEJ
BIAŁEGO. W nocy podobno była burza śnieżna, a rano nadal sypało tak, że zastanawiałam
się, czy nie szybciej będzie, jeśli wyjdę oknem, zjeżdżając na saniach po tej zaspie
spod parapetu. Przez te paskudne norweskie klimaty nasz powrót stanął pod
znakiem zapytania. Sztab trenerski obdzwaniał wszystkie lotniska, a jełopy
odkopywały nasz busik na parkingu.
Na szczęście okazało
się, że najgorsze minęło i nasz wylot nie był zagrożony.
Kiedy już
siedzieliśmy w autobusie mającym nas zabrać na lotnisko następnego dnia rano,
zauważyłam, że Krycha siedzi blada jak ściana. Normalnie miałabym to głęboko w
odwłoku, byle tylko oderwać się od tej bandy pomyleńców, choćby i na trzy dni, ale
jak ostatnio tak wyglądała, to się okazało, że moje przeczucie było słuszne.
– Co jest? –
spytałam ją niby od niechcenia, przeglądając gazetę na siedzeniu obok.
Pokręciła nerwowo
głową, ale nie przekonała mnie tym za bardzo.
Na lotnisku musieliśmy
dłuższą chwilę poczekać na boarding, więc postanowiłam wykorzystać fakt, że
wszyscy rozpierzchnęli się w swoją stronę – zwłaszcza że Kubacki oddalił się w
kierunku kibla, śpiewając pod nosem Planica, Planica, snežena
kraljica. Kerstin siedziała
obok, już nie scrollując telefonu w zastraszającym tempie.
– Nie ma gnoma
– odezwałam się do niej znienacka, przez co delikatnie podskoczyła. – Gadaj. Ostatnio
cię nie sprzedałam, to teraz też tego nie zrobię.
Krycha
chrząknęła, ale znowu pokręciła głową.
Westchnęłam.
– Lepiej,
żebym pierwsza się dowiedziała ja niż księciunio Szaflarski, nie?
Kryśka ukryła
twarz w dłoniach i pozostała w takiej pozie kilkanaście sekund aż w końcu
wywróciła oczami i wypuściła ze świstem powietrze przez usta.
– Dobrha, co
mi tam. No bo… tak jakby… starhałam się jeszcze barhdziej pomóc w śledztwie,
nie? I pomyślałam, że byłoby dobrze, gdybym… sprhóbowała namierzyć trhenerha
czy coś. Mój wujek ma takie urządzenie do namierzania sygnału komórhkowego i
chciałam się dowiedzieć, czy może Krhuczek… ale przecież i tak by zmienił numerh!
– Sprzedała sobie głośnego plaskacza w czoło, jakby dopiero teraz to sobie
uświadomiła. Mam nadzieję, że na fizjoterapii zna się lepiej niż na myśleniu. –
W każdym rhazie tak długo prhóbowałam zgadnąć hasło, że zablokowałam komputerh
i wujek się zorhientował…
Wstrzymałam
oddech.
O. MÓJ. BORZE.
– Mam mieć
pogadankę po powrhocie.
Terminal
zaczynał mi trochę tańczyć jak Hofer z belkami, a serce chciało wyskoczyć i utopić
się w kiblu. Niestety, nie miałam czasu analizować, co zrobię, jeśli wyląduję w
więzieniu, bo w tym samym momencie podszedł do nas wyjątkowo zadowolony
Kubacki.
– Szwab ma
słabe zwieracze u mnie w środę na chacie. Jeszcze wam prześlę szczegóły.
Tylko bez spóźnień! – Zagroził nam palcem.
Debil.
– Mnie nie będzie
– wymamrotała Kerstin. – Muszę wrócić do Krhakowa.
Menda machnęła
ręką.
– To ci Socha
prześle mejla czy coś.
Krycha
przytaknęła głowa, unikając wzroku bazyliszka księciunia.
No to tym
razem naprawdę będzie pata planicka.
Ja
wiem, że przymiotnik od Nowego Targu powinien brzmieć „nowotarżański”, ale
powiedzmy, że w ramach poszanowania dla tradycji tośkowej do końca tej części
książę pozostanie „nowotarski”.
Rozdział
ma vibe takiego, hmm, przejściowego, chociaż przecież rewelacje przyniesione
przez Kubę ani trochę przejściowe nie są. Poza tym mamy powtórkę z Kerstin, tym
razem nieco inną.
PS Trochę dziwnie się mówi do
ściany, ale przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, zaczynam się oswajać,
zwłaszcza że to moja wina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz