29 kwietnia, 2023

13. Czasem wichry, czasem śnieg

 And I want you to stop
Insisting that I’m not
A lost cause
‘Cause I been through a lot
And really all I’ve got
Is just to stay pissed off
If it’s alright by you
 


I co teraz, kurwa? – ta oto elokwentna myśl plątała mi się po głowie, kiedy łaziłam w kółko jak idiotka po pokoju, który miałyśmy w ciągu piętnastu minut zwolnić. Drapanie się po czerepie wcale nie przyczyniło się do wzmożonej aktywności mózgownicy i w efekcie jedyne, co w niej miałam, to pustka.
Byłyśmy w totalnej dupie. Krycha kuliła się na łóżku, zalewając łzami, a ja gorączkowo wydeptywałam dziurę w podłodze, myśląc o tym, czy wytrzymam w pierdlu, gdzie będę musiała srać przy wszystkich i przede wszystkim, czy Kubacki dostanie izolatkę za uprzykrzające życie innym współwięźniom zachowanie. Nie widziałam opcji, żeby to jakoś sensownie odkręcić. W grę wchodziła tylko łapówka, ale żadne z nas nie miało jakichś wyjątkowo dużych sum pieniędzy, a na dodatek nie mogliśmy mieć żadnej pewności, że nie przesramy sobie jeszcze bardziej.
Dobra, po kolei, starałam się siebie samą uspokoić.
Tymczasem Kryśka łkała w najlepsze.
– OK, spokojnie – odezwałam się w końcu i przysiadłam obok niej. – Może nie jest tak źle. Co konkretnie powiedział ci ten twój wujek?
– N-no… – zaczęła i pociągnęła głośno nosem. – No że on w-wie.
– O czym konkretnie?
Kerstin spojrzała na miętą w dłoniach chusteczkę.
– O s-sprzęcie wie – odparła. – Ż-że zauważył, że z-zniknął. I ż-że się domyślił, że t-to j-ja. Z-zaczęło się o-od tego, że w-widział w mo-ojej to-orhbie lo-orhnetkę. A-a potem s-spytał, g-gdzie jego a-aparhat. Był s-strhaszn-nie zły. Krzy-yczał, ż-że to p-policyjna w-własność i że n-nie mam p-prawa jej d-dotykać.
Zmarszczyłam brwi.
– A spytał cię o powód?
Kerstin westchnęła, jakby po to, żeby zakończyć etap szlochów i wytarła zasmarkaną gębę chusteczką, którą wcześniej wymiętoliła do stanu nieużywalności.
– Tak – odpowiedziała już opanowanym głosem.
– I co mu odpowiedziałaś? – Zaczynała mnie wnerwiać tą lakonicznością.
O wszystko trzeba się dowiadywać samemu… na nielotów nie ma co liczyć.
– Że wzięłam, żeby oglądać skoki i robić zdjęcia.
W tej samej sekundzie moje serce zadrżało.
– I uwierzył?
Przytaknęła.
Odetchnęłam głośno z ulgą i opadłam na łóżko z uśmiechem na gębie. No i czy trzeba było doprowadzać mnie prawie do zawału? Nie można było na spokojnie wytłumaczyć, wyjaśnić zanim zaczęło się ryczeć jak dziecko? I czy ja znowu muszę w tej kadrze wszystko robić sama?
– Czegoś mnie tak nastraszyła, babo?! – zawołałam do niej, kręcąc głową z politowaniem.
Ta odwróciła się lekko urażona.
– Ty wiesz, jak on krzyczał?! – zapytała z wyrzutem. – Barhdzo mnie wystrhaszył… to było okrhopne. Już myślałam, że wie o wszystkim…
Zapadła chwilowa cisza. Zostało nam kilka minut do opuszczenia pokoju i dołączenia do szwabskiej mordy na dole.
– Ale nie mów Kubackiemu, co? – odezwała się Krycha błagalnym tonem.
Spojrzałam na nią z pozycji leżącej, czekając na dalszą część wypowiedzi.
– Wiesz, jaki on jest. – Wywróciła oczami. – Będzie mi potem zawrhacał gitarhę i wypominał… chociaż w grhuncie rzeczy nie ma czego. Pewnie stwierhdzi, że on by to zrhobił lepiej.
Musiałam jej w duchu przyznać rację, bo mendostwo tego człowieka było rzeczą tyleż znaną, co irytującą i przewidywalną. Jako że nie uśmiechało mi się wysłuchiwać jego marudzenia przez następne pół roku, ale i nie chciałam dopuścić do rzezi niewiniątek, odparłam:
– Niech ci będzie.
Kerstin się ucieszyła i chyba zamierzała mnie wyściskać (no fucking way), więc zerwałam się z łóżka i stwierdziwszy, że zaraz będziemy spóźnione, zarządziłam natychmiastową ewakuację z pokoju hotelowego, który powoli nie był już nasz.

 
Nocna podróż minęła tak, jak można by się tego spodziewać po nocnej podróży spędzonej w ciasnym busiku, będąc wciśniętą między Zniszczoła i Sierściucha, którzy koniecznie musieli dyskutować o typach otynkowania. Słyszałam to nawet przez słuchawki i puszczoną głośno muzykę zespołu Beartooth. Jeśli ich wokalista nie potrafił przekrzyczeć tych cymbałów, to nie było dla mnie żadnego ratunku. Całe szczęście Menda Szaflarska znajdowała się w rzędzie przed nami i spała, a łeb Wiewióra wbijał mu się boleśnie w ramię, o czym osobnik nowotarski miał się dowiedzieć dopiero nad ranem, po prawie ośmiu godzinach podróży. Chwała niech będzie Grześkowi za to jego nocne kierowanie. Lepszego od niego w tej kadrze nie było i nie będzie.
Zgodnie ze wszystkimi przewidywaniami o szóstej rano na parkingu hotelu w Vikersund Kubacki klął pod nosem, próbując rozmasować swój staw obrotowy w ramieniu, a Szwab warczał szpetną germańską mową coś o pogodzie, która, zaiste, nie zapowiadała się za dobrze, bo chciało nam pourywać łby już na wstępie. Ja z kolei, męczona koszmarami przez cały przejazd, czułam się jak gówno przejechana prawdziwym słowiańskim traktorem. I nawet nie wiem, czym prawdziwy słowiański traktor miałby się różnić od zwykłego, ale tak właśnie się czułam, nic nie poradzę. Z jękiem próbowałam wyszarpać swoją walizkę spod stosu nart i nie miałam siły zrobić nawet tego.
– Daj. – Zniszczoł zmaterializował się przy mnie jak duch, przez co podskoczyłam.
Puściłam rączkę walizki, a on zaczął zdejmować bagaże, które ją przygniatały, aż do niej dotarł. Wyjął ją z lekkością i podstawił mi pod rękę.
– Proszę – oznajmił z wyszczerzem na paszczy.
Czego się cieszysz, bałwanie?! – warknęłam w myślach.
– Tak to ja też umiem – burknęłam w szal. – Ja chciałam bezwysiłkowo, żeby Kubacki musiał się pomęczyć z resztą bagaży.
Grzywa wygrzebał spomiędzy toreb swoją i razem skierowaliśmy razem w stronę hotelu.
– Marudna dziś jesteś – stwierdził przenikliwie. – To znowu przez te koszmary, co?
Spojrzałam na niego gwałtownie.
– A ty skąd wiesz? – warknęłam.
Wzruszył ramionami.
– Zrywałaś się co chwilę, dysząc. Słyszałem – dodał, widząc moją niedowierzającą minę. – Od jakiegoś czasu mam bardzo czujny sen.
Już się przygotowujesz do roli ojczulka?
Westchnęłam z poirytowaniem. Ja naprawdę nie miałam się jak go pozbyć.
– Co tobie się takiego śni?
Niestety, na jego zwykle sparaliżowanej dziwnie gębie pojawiła się szczera troska, co wcale nie ułatwiało mi życia. Zastanawiałam się, jakiej strategii użyć, żeby wesz skutecznie odciągnąć od tego tematu: sarkazm? Obelgi? Krzyk? – kiedy z pomocą przyszedł mi Kubacki.
Raz. Jedyny. W życiu.
– Ej, ty, Grzywiasty! – zawołał z wkurwem na twarzy spod busika.
Zatrzymaliśmy się i odwrócili na pięcie.
– A narty to może ja ci mam nosić, księciuniu?!
I kto to mówi…
Zniszczoł westchnął i pokręcił głową.
– Wybacz, muszę się tym zająć, zanim Mustaf eksploduje.
Zwróciłam się ponownie w kierunku wejścia do budynku, kiedy z lewej strony nadleciało mi coś kolorowego i również uśmiechniętego. Jeszcze mi Młodszego Skrobota brakowało w tym parszywym dniu.
– Czego? – przywitałam go jak zwykle uprzejmie.
Na pięć sekund miałam spokój, bo wszedł w inny sektor obrotowych drzwi, ale nie zatrzymałam się, kiedy się znalazłam po drugiej stronie. A on mnie dogonił. Skutecznie ignorowałam jego obecność, więc podeszłam jak gdyby nigdy nic do recepcjonistki. Tym razem Szwabisko w drodze wyjątku pozwoliło mi zająć się tak poważnym zadaniem, jak bukowanie noclegu, i to po moim bardzo dojrzałym pranku. Może w cztery dni zapomniał, kto wie. Czekałam więc grzecznie na wydanie wszystkich kluczy, a ten Skrobocki skowronek prawdopodobnie coś do mnie nawijał, ale przysiąc nie mogę, bo połowa mojego niewyspanego mózgu zaczęła zasypiać i wszystko wykonywałam na autopilocie. W tle majaczyła mi sylwetka Kubackiego, który koniecznie chciał coś wytłumaczyć Wiewiórowi i Sierściuchowi, wymachując przy tym energicznie rękami. Zniszczoł gadał z Miszczuniem, a trenerzy stali we własnym gronie, najwyraźniej w trakcie burzy mózgów.
Stałam tak oparta o blat recepcji, podpierając głowę i gapiąc się na wszystkich aż Kryśka nie dźgnęła mnie w ramię.
– Tośka, wszystko OK?
Otrząsnęłam się, spoglądając na nią i Skrobota, który wyglądali na zmartwionych. Reszta nie zawracała sobie mną głowy.
Przytaknęłam.
– Muszę się tylko wyspać – wymamrotałam.
Podobnie zmartwione spojrzenie posłał mi Zniszczoł, kiedy przekazywałam mu kartę do pokoju. Udałam, że nie widzę.
Niedługo po rozlokowaniu się w pokojach otrzymaliśmy jakże krzepiącą wiadomość, że ze względu na fatalne prognozy pogody nie będzie żadnego dodatkowego konkursu, ale odbędzie się prolog, czyli po ludzku kwalifikacje. Miało to tyle sensu, że w tym całym zasranym Rowerze punkty za te jednoseryjne zawody wliczały się do klasyfikacji turnieju. Wyznaczono na nie też późną godzinę, bo za piętnaście dziewiąta (wieczorem!). Przyjęłam tę informację z ukontentowaniem. Podobnie jak kilku innych jełopów postanowiłam przeznaczyć ogrom czasu wolnego na odsypianie kiepskiej nocy.
Tylko że jak się wygrzałam pod prysznicem i przebrałam w piżamkę, wyszczotkowawszy wcześniej włosy, to jak na złość nie mogłam zasnąć. Kerstin dawno chrapała jak stara kosiarka, a ja gapiłam się w beżową ścianę i myślałam o obrzydzeniu, które zaczynało mnie mimowolnie zalewać, ilekroć przypominałam sobie o ślubie Zniszczoła zbliżającym się wielkimi krokami. Za nieco ponad tydzień miał się skończyć sezon, a po nim zacząć wielkie niewiadome: co z moją pracą? Co z Kruczkiem? I najważniejsze – jak przekazać Zniszczołowi, że nie zamierzam uczestniczyć w tym jego cyrku weselnym? Nie wiedziałam, co mną powodowało – sam fakt istnienia Agaty, ich zachowanie czy wrodzona niechęć do tego typu imprez. A może… moja ogólna dezaprobata dla nieprzemyślanych decyzji życiowych? Już mądrzejsze byłoby, gdyby się z takim Kubackim hajtnął, przynajmniej wiedziałby, w co się pakuje. Co prawda, wróżyłabym im prędki rozwód, jak zresztą każdej osobie chętnej wyjść za tego gnoma ogrodowego w ludzkiej skórze, ale wciąż byłaby to rozsądniejsza opcja. A poza tym coś nie chciało mi się wierzyć w jego zapewnienia o tym, że mnie nie „opuści” po ślubie. Każdy tak myśli, a rzeczywistość to potem weryfikuje, zwykle na niekorzyść tych przyjaciół, którym to obiecuje się wierność. Denerwowało mnie, że tak strasznie mi na tym zależało, bo przeżyłam ponad dwadzieścia lat bez tego nartonogiego cepa, a teraz nagle oborzeświętymatkoborskoniemogębezniegorzyć. Mój cudowny kontrakt kończył się wraz z końcem marca. Bez Kruczka nie miałam po co wracać do tej kadry.
Serce mi zadrżało. Tym razem naprawdę nie będę miała jak tam wrócić. Drzwi zamkną się i zaryglują na amen. Tajner to się pewnie zesra ze szczęścia, a ja…
A ja jestem silną i niezależną kobietą. Znajdę sobie nową pracę, nowe życie, nowych… przyjaciół.
Westchnęłam. Jeszcze długo rzucałam się w łóżku jak węgorz, ale w końcu ogrom zmęczenia wygrał.

 
Ze snu wyrwał mnie dopiero mój budzik nastawiony na piętnastą. Czując się jak dopiero co powołane do życia zombie, zwlekłam się z łóżka, budząc przy okazji Kerstin rzutem poduszką w głowę, i poszłam obudzić resztę jełopów. Większość z nich nie spała, zwłaszcza Kubacki, który niemal mnie zignorował, zasraniec szaflarski jeden, bo chodził w kółko, mamrocząc coś pod nosem i najwyraźniej „pracował” nad sprawą. Choć z drugiej strony było coś o restauracjach i świecach… więc kto go wie. No i padło słowo „karat”, ale moja koleżanka miała kiedyś psa o tym imieniu… może chodziło o niego? W każdym razie zebrałam ekipę o czasie, co by się stary Szwab nie przywalił. Podczas obiadu znowu musiałam siedzieć między dwoma kadrowymi szczygłami i słuchać ich durnych żartów, tym razem na temat mojej fryzury. No co, nie chciało mi się czesać po przebudzeniu. Nie każdy ma w sobie tyle próżności, żeby przejmować się takimi pierdołami. Poza tym niektórzy mają poważne zadania w pracy, nie żerują na pieniądzach od sponsorów!
Jak zrobiło się już zupełnie ciemno, wyruszyliśmy w końcu ujeżdżać mamuty. Według ekspertów nie byliśmy w tym najlepsi i nikt nas nie typował do żadnych wielkich sukcesów w nadchodzących dniach. Polskie pingwiny trenowały jednak bez różnicy, żadnymi tanimi ekspertyzami się nie przejmując. W zasadzie o tej porze to ja znowu zaczynałam ziewać, tym razem na nocne spanie, ale mróz skutecznie przyspawał mi powieki od łuków brwiowych.
Podczas treningu w naszych polskich nielotach obudził się duch humanitaryzmu i postanowili za darmo Norwegom na buli śnieg uklepać. Mało kto w ogóle przekraczał dwusetny metr, ale najwięcej ośmieszył się Murańka, który skoczył tylko sto pięćdziesiąt jeden i pół metra, kończąc tę serię na miejscu pięćdziesiątym dziewiątym (na siedemdziesiąt jeden; całe szczęście, że Kazachowie przyjechali, bo co by to było!). Zniszczoł niby nie był o wiele lepszy, bo metrów miał sto siedemdziesiąt osiem i pół, ale był trzydziesty trzeci. Sierściuch, który skoczył pół metra krócej, był jakimś cudem o jedenaście lokat wyżej (zdaje się, że to przez obniżenie belki o cztery stopnie). Między nimi stanął Kubacki ze swoim skokiem na sto dziewięćdziesiąty czwarty metr i lokatą numer dwadzieścia sześć. Najbliżej czuba był Miszczunio na pozycji siódmej i odległością identyczną z tą, co uzyskała Menda, tyle że z jedenastej belki. Sto dziewięćdziesiąt jeden skoczył Żyła, kończąc o stopień poza czołową dziesiątką. Cały trening wygrał ten austriacki szczurzy ryj, czyli Kraft.
Jako że już w próbnej serii belka tańczyła obertasa, a wiatr raz dawał, raz zabierał, nie spodziewaliśmy się cudów w prologu. Ja tylko chciałam, żeby się wszystkie jełopy zakwalifikowały, bo wtedy Szwabisko się ode mnie odwali i będę miała święty spokój. Na czas oficjalnie punktowanej serii przesiadłam się obok Grzesia, żeby mu niby pomagać chłopaków rzeczy segregować, a tak na serio, to chodziło mi o koksownik. Przypałętał się też Skrobot Młodszy, co skwitowałam wywrotem oczami.
Niedługo później rozpoczęła się oficjalna transmisja. Mimo zmęczenia i brzęczenia głosu kolegi z kadry za uszami starałam się skoncentrować na tym, co odwalało się na skoczni, a odwalało się sporo. Sędziowie ustawili belkę na stopniu czternastym, zapewne z nadzieją, że wiatr magicznie odkręcił w ciągu piętnastu minut i przestanie się buntować, zupełnie jakby nie oglądali skoków od trzydziestu lat (albo i dłużej). Kiedy Kazachowie już przetarli właściwie tory, puszczono polskich nielotów i pierwszy w tej kolejce był mój nieszczęsny przyjaciel, co to się z lisem na łby pozamieniał. Tradycyjnie po krótkiej drzemce na progu utrzymywał się w powietrzu żałośnie krótko, jakby rozmiaru obiektu zapomniał i klapnął bezradnie nartami na sto siedemdziesiątym czwartym metrze. Prawdę mówiąc warunki nie rozpieszczały, ale też nie próbowało go zdmuchnąć, więc winę za tę porażkę ponosił jednoznacznie.
Westchnęłam bezradnie.
– Mówią, że obrączka skraca skoki o dwa metry. – Pierwszy raz od dłuższego momentu uznałam, że włączę słuchanie Skrobota.
Zwróciłam do niego facjatę.
– Ale on nie ma jeszcze obrączki – odparłam. – Więc go nie ma co tłumaczyć.
– Może to efekt przedwstępny.
– Skakanie to nie pranie gaci – odpowiedziałam, patrząc już na skocznię.
– A mimo to Zniszczoł leci jak majtasy babci, co się z suszarki zerwały.
Uniosłam kącik ust w uznaniu dla tego porównania.
– Zawsze to mówię i nikt tego nie docenia!
Następny z naszych do golenia był Mlemens Kurańka. Dawna wielka nadzieja polskich skoków narciarskich i odkrycie lat młodzieńczych pokręciło niepewnie gębą, ale na znak Szwabiska odepchnęło się od belki. Jeśli Zniszczoł się zbłaźnił swoim „lotem”, to w przypadku dziecka-mirakla trudno mówić w ogóle o jakiejkolwiek próbie… czegokolwiek. Murańka wylądował bez gracji pomiędzy sto pięćdziesiątym a sto pięćdziesiątym pierwszym metrem i minę miał nieciekawą.
Mniej więcej w tym czasie przebrany już Zniszczoł przebiegł obok nas z nartami na ramieniu.
– Zaraz przyjdę, tylko odniosę rzeczy! – zawołał, nie zatrzymując się, zupełnie niezrażony swoją porażką.
Czasem chciałabym mieć jego lekkość bytu.
Jako że szanse ich obu na udaną kwalifikację wynosiły łyse zero, skupiłam się na kolejnych naszych nielotach, którzy już ustawiali się w kolejce na górze. Następnym z nich był Sierściuch. Trzeba przyznać, że on już zaliczył lot i to całkiem udany w kontekście ogólnego blamażu, nie tylko naszej kadry. Przeleciał dwieście sześć i pół metra i stanął na czele klasyfikacji zawodów. Nawet się uśmiechnął do kamery po wszystkim, więc można to było zaliczyć jako sukces.
W tak zwanym międzyczasie doszedł do nas Szczygieł i teraz miałam dwa brzęczące głosy na uszami. Belka poszła w dół, ponieważ tak się robi, kiedy zawodnicy nie dolatują do punktu K. Norma.
Następna była Szaflarska Menda. Ten jak zwykle przeżegnał się na belce, poruszał szczęką, jakby się musiał upewnić, że ma kask na łepetynie i wziuuu. I leciał. I jeszcze trochę leciał. A potem zobaczył punkt K i postanowił sobie odpocząć. Wylądował na dwieście drugim metrze i w chociaż nie objął prowadzenia, to nie wyglądało to źle. Na myśl o jego przechwałkach jednak prędko pożałowałam początkowej radości.
Nikt tak się jednak nie upokorzył jak Żyła. I nie, nie mówię o jego śmiechu półgłówka (choć jest to jeden z czynników). Jak się odbił, to zaczął wykonywać jakieś dziwne poprawki i manewry, jakby dostawał nagłe podmuchy, po czym wyciągnął znienacka podwozie… już na sto czterdziestym siódmym metrze.
– A ten co? – skomentował inteligentnie Zniszczoł.
– Przyfarcił – odparł na to Skrobot. – Gdyby nie był w pierwszej dziesiątce, to by rozbiegu w niedzielę nie powąchał.
Chyba właśnie na takie sytuacje stworzony został „parasol ochronny” dla dziesięciu najlepszych w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata, choć chodziły plotki, że miał on zostać zniesiony od przyszłego sezonu.
Swoim zwyczajem Wiewiór pokazał do kamery bliżej niezidentyfikowaną minę i zszedł z zeskoku, śmiejąc się głupkowato.
Pokręciłam głową i westchnęłam ciężko.
Belka poszła w górę.
Jeśli miało przyjść jakiekolwiek pocieszenie, to właśnie wraz z Miszczuniem. Niedługo później ten usadowił się na belce, a światła reflektorów tajemniczo odbiły się od jego zupełnie ciemnych gogli. Na znak Szwabiska odepchnął się od belki i posunął w dół rozbiegu.
Prędkość jak zwykle była zatrważająco niska, a odbicie spóźnione o metr, ale to nic nie szkodziło, bo Kamil, niczym ten anioł, podniebne zjawisko, posąg spod dłuta Michała Anioła, płynął w powietrzu nieporuszony. Ani jeden jego palec nie drgnął, ani jeden mięsień twarzy się nie poruszył. Po dwustu dwudziestu sześciu i pół metra wylądował miękko jak na poduszce z idealnym telemarkiem i rękami wyrzuconymi w górę w geście zwycięstwa. Już wiadomo było, że wyprzedzi Demona Prevca po jego locie na dwieście dwadzieścia i pół metra, który zajmował miejsce drugie, a także Wellingera, któremu udało się uciułać dwieście trzynaście metrów z belki dwunastej. W końcu przy nazwisku Kamila pojawiła się jedynka, a na górze pozostawał już tylko jeden zawodników.
Szczurza gęba.
Naprawdę, ten gościu powinien sobie szczura walnąć na kasku zamiast tego orła, bo wstyd dla orłów.
Już po wstępnej paraboli jego lotu czuć było, że to bomba nie będzie. Zniżał się i zniżał… aż w końcu nie miał innego wyboru, jak klapnąć nartami na trzy metry przed punktem K.
Przy nazwisku niezadowolonego Krafta pojawiła się dziesiątka, a cała nasza ławka podskoczyła w radości, bo Kamilowi nieśli już wielki czek na trzy tysiące koron szwajcarskich.

 
Kubacki, który kwalifikacje ostatecznie zakończył na miejscu osiemnastym, całą drogę powrotną do hotelu musiał koniecznie spędzić na narzekaniu na niesprawiedliwe warunki przy jednoczesnym niezmierzonym podziwie dla samego siebie za osiągnięcie tak niesamowitego wyniku mimo niesprzyjających okoliczności przyrody. Po piętnastu minutach Szwabisko zarządziło ciszę w autokarze z powodu „bólu głowy”. Niesamowity zbieg okoliczności…
Jako że wróciliśmy dość późno, nie schodziliśmy już na kolację i całe szczęście, bo gdybym musiała dłużej słuchać tego gnoma ogrodowego, pewnie ktoś by zginął – i to nie byłabym ja. W związku z tym odczuwałam szczęście niezmierzone, mogąc już zakończyć ten dzień, ale przypomniało mi się, że gdzieś w ciągu najbliższych dwóch dni nasz kadrowy detektyw inwektyw zamierzał jeszcze upchnąć kolejne spotkanie dotyczące śledztwa i zrobiło mi się gorzej. Starałam się jednak zepchnąć tę ponurą perspektywę gdzieś do ciemnego kąta pamięci, by móc zasnąć, bo zmęczenie zmogło mnie niemożebnie. Po gorącym prysznicu z uśmiechem na paszczy naciągnęłam kołdrę pod sam nos i umościłam się wygodnie z nadzieją, że może pierwszy raz od dawna nie wyjdę za mąż podczas snu.
I dupa, przespałam tylko kilka godzin, bo nie mogłam wyjść z kościoła.
Na domiar złego rano do Szwabiska doszły gówniane prognozy pogody, w związku z czym bardziej niż zwykle musiałam unikać jego wzroku, bo mógłby mi kazać, na przykład, zamiatać śnieg na skoczni, byleby tylko mnie upokorzyć. Przy śniadaniu starałam się więc po prostu nie wpaść ryjem do miski z płatkami i nie utopić w niej Szczygła. Spodziewałam się, że ten będzie w fatalnym humorze po wczorajszym blamażu w kwalifikacjach, a także braku powołania do drużyny, ale żadna z tych okoliczności go nie zasmuciła, bo w czasie śniadania był bardzo wesoły i nucił pod nosem. Do porzygu.
Natomiast kroplą, która przelała we mnie czarę goryczy, były przygotowania do nadchodzącej drużynówki. Zaraz po śniadaniu, kiedy się spakowaliśmy do busa, Żyła wpadł na genialny pomysł. Stwierdził, że nic tak nie podniesie drużyny na duchu jak disco polo. Ku mojemu rozczarowaniu, Sierściuch z radością na to przystał i w ten sposób w naszym mikrobusie po kilku minutach podróży rozległ się głos Zenka Martyniuka, a moje uszy zaczęły krwawić. Co rozczarowało mnie jeszcze bardziej, reszta drużyny przyjęła tę okoliczność nie tylko z aprobatą, ale i dużą dozą entuzjazmu, więc zaczęli wyć: PRZEZ TWE OCZY ZIELONE, ZIELOOONEE, OSZALAAAAAŁEEEEEM! Przyłączył się do nich nawet Kubacki, a przyznam, choć niechętnie, że w duchu liczyłam, że zostanie moim kompanem w cierpieniu. Gówniany kompan, wiem, ale lepszy taki niż żaden. Nic z tego.
Grzesiek za kierownicą, co prawda, nie śpiewał, ale uśmiechał się kącikiem ust, choć miałam wrażenie, że radość tych patafianów nie sprawiała mu tyle uciechy, co wyraźne niezadowolenie na twarzy jego najbliższego pasażera. Nawet bym to pochwaliła, ale w tych warunkach…
– DA SIĘ JAKOŚ SZYBCIEJ?! – zawołałam do Sobczyka, próbując przekrzyczeć nartonogi chór i muzykę z telefonu.
W odpowiedzi zobaczyłam tylko kręcenie głową ze śmiechem.
Opadłam na siedzenie z prychnięciem, przykrywając z całych sił uszy rękami, jakby to miało w jakiś sposób ukoić ból duszy. Kolejne piętnaście minut jazdy spędziłam z założonymi rękami i głową zwróconą w kierunku okna, wyobrażając, co bym zrobiła z tym telefonem Wiewióra, gdybym nie była cywilizowaną osobą. Planowanie zabójstw ich wszystkich już mi się znudziło.
Z ulgą kogoś, komu właśnie przywrócono dopływ tlenu do płuc, wyskoczyłam z busa pod skocznią ledwo koła przestały się kręcić. Pizgało złem, wiatrem i nieuchronną porażką Waltera Hofera jako szefa zawodów, ale przynajmniej MELODIE SZATANA ucichły, bo nawet ta banda niedorobów społecznych musiała uznać, że z muzyką głośno puszczoną z telefonu chodzi w miejscach publicznych tylko skrajna patologia. Jakież płonne były moje nadzieje, że katorga skończyła się w busie! Cymbały postanowiły kontynuować swoją mobilną wiejską potańcówkę w domku, więc ja się z niego ewakuowałam. Kiedy odwracałam się na pięcie do drzwi, na twarzy Skrobota Młodszego zobaczyłam minę pt. zabierz mnie ze sobą, ale on musiał tym ciołkom narty wysmarować, więc z rozkoszą odkryłam, że zostałam sama ze swoimi myślami. Chociaż… może to jednak nie był dobry pomysł, bo zaczęły mnie nawiedzać sceny z mojego conocnego koszmaru…
W momencie, w którym byłam tak zdesperowana, żeby wrócić do ALE-ALE-ALE-ALEKSANDRA, ALE-ALE-ALE ŁADNA, TAKA, TAKA, TAKA SKROMNA, TAKA, TAKA, TAKA SEKSI BOMBA, na skoczni rozległ się przerażający dźwięk sprzężenia zwrotnego z mikrofonu, a po nim potoczyło się umc, umc, umc, które sugerowało, że oprawa muzyczna wzięła się do roboty i pomogła mi zagłuszyć własne uczucia. Członkowie wszystkich ekip krzątali się po całym kompleksie skoczni, a trybuny zaczęły się powoli zapełniać. Wszelkie jednak prognozy pogody zapowiadały fiasko, więc pewna, że oberwie mi się jakoś po zawodach lub w ich trakcie z ust Szwabiska, przechadzałam się po strefie, do której napalone fanki nie miały wstępu, napawając oczy widokiem zatapiających się w zimowej ciemności gór i bielutkiego śniegu. Niedługo potem gdzieś w okolicy zeskoku pojawił się Grzesiek, więc usadowiłam się obok niego, mając nadzieję, że nie usłyszę swojej ksywki przez krótkofalówkę.
Nie wiem, czy to z uwagi na nieoczekiwany gniew natury, czy co, ale Szwabisko zadecydowało, że Miszczunio odpuści sobie serię próbną. Reszta musiała się stawić na górze bez zmian. Pozostali członkowie drużyny w osobach Żyły, Kota i Kubackiego udali się więc w kierunku wyciągu. Startowało aż dwanaście drużyn, więc trochę stania w kolejce ich czekało, zwłaszcza że startowaliśmy w żółtych plastronach LIDERÓW klasyfikacji Pucharu Narodów. Dacie wiarę?
Zgodnie z tradycją w naszej ekipie Żyła otwiera konkursy drużynowe, tak więc stało się i tym razem. Do czasu aż zasiadł na belce nie zwracałam uwagi na to, co się działo. Jedni latali bliżej, inni dalej, życie. Belka tańczyła kankana, wiatr hulał Kubackiemu między uszami, ale gdy wywołali Wiewióra, łaskawie oderwałam oczy od telefonu i zerknęłam w górę… i nie zobaczyłam nic szczególnego, bo przecież byliśmy na mamucie, a ja siedziałam na samym dole. W zasadzie może następnym razem warto zabrać jakieś lornetki czy coś, bo z takiego daleka to mucha nasrała, a nie ludzie skaczą. Nic to. Wiewiór pokręcił mordą jak krowa na pastwisku, po czym odepchnął się od tej dwunastej belki.
Garbika nie było, jeśli mam wymienić plusy.
Tak było przez moment, bo Żyła niebezpiecznie zbliżał się do śniegu, wydawało się, że za sekundę jego narty zetkną się z ziemią, kiedy niewidzialna siła, znana również jako podmuch wiatru z przodu, nieoczekiwanie podniosła go o metr lub dwa w powietrzu. W związku z tym wiślański rezydent szybował dalej i dalej, i dalej, i dalej… aż objawił mu się dwieście czterdziesty trzeci metr, na którym to łaskawie postanowił poprzestać podniebnych wojaży.
– O w mordę! – zawołał Grzesiek, gwałtownie podrywając się z ławki.
No dobra, to było imponujące, ale entuzjazm Sobczyka sugerował coś więcej.
– Pobił rekord Polski! – dodał, pozbawiając mnie konieczności dociekania (które mogłoby mnie niechcący obnażyć).
Z braku innego wyjścia uśmiechnęłam się szeroko, ale tak, żeby mnie nikt za bardzo nie widział i zbiłam z Żyłą pionę, kiedy obok nas przechodził.
Całą serię próbną zdominowali Słoweńcy, drudzy byli Austriacy, trzeci Niemcy. My uplasowaliśmy się na miejscu szóstym, w czym zasługa była braku jednego (najważniejszego) zawodnika, ale za to Wiewiór był najlepszy, więc mentalnie wygraliśmy. W tej nieoficjalnej klasyfikacji Sierściuch zajął miejsce dwudzieste drugie, uleciwszy sto pięćdziesiąt cztery i pół metra, natomiast Menda skończyła na miejscu trzydziestym szóstym po swoim turbolocie na sto dwadzieścia cztery i pół metra i wnioskując po jego minie, wszyscy byli źli, tylko Kubacki dobry. Choć trzeba było przyznać, że wiatr przeraźliwie kręcił i wypaczał wyniki, ale nie róbmy gnomowi tej uprzejmości i nie usprawiedliwiajmy go.
Kwadrans po szesnastej Walter Hofer pokazał kciuk do góry, dzięki któremu Amerykanin Wiliam Rhoads mógł ruszyć z belki startowej ustawionej na stopniu dwunastym, ale był to wybitnie zły pomysł.
Chłopak wylądował na sto dwudziestym pierwszym metrze, co było wyjątkowo kiepskim wynikiem, nawet jak na Usańców. Po tej dziwnej akrobacji powietrznej jury podniosło belkę na stopień piętnasty, ale niewiele to dało, bo więcej było przerw niż faktycznych zawodów. Dupska przymarzały nam do ławek, zawodnikom stopy w tych buciorach do skakania drętwiały, kibice się nudzili, nikt nie był zadowolony z takiego obrotu spraw. Grumpy Cat awanturował się do Grześka przez krótkofalówkę, a Doležal go próbował uspokajać, ale bezskutecznie. Ostatecznie przez czterdzieści pięć minut konkursu wystartowało dziesięciu z czterdziestu ośmiu zawodników i sędziowie podjęli dość karkołomną decyzję, żeby całą tę serię anulować w trzy dupy i poczekać dwadzieścia minut na ponowny start konkursu.
Po upływie tego czasu postanowili dołożyć kolejny kwadrans, ustanawiając faktyczny start zawodów (i zaiste odczuwałam spory zawód) na siedemnastą trzydzieści. Przez cały ten czas miałam opcję wrócić do domku i trochę się ogrzać, ale w środku czekała mnie zawsze chętna do wylewnych rozmów gęba Skrobota Młodszego, więc z dwojga złego wolałam mróz i potencjalne choróbsko.
Nowa seria rzeczywiście początkowo szła sprawniej, chociaż nie nazwałabym ją o wiele bardziej sprawiedliwą. Przy progu nadal chciało wszystkich zdmuchnąć. Nie było w tych lotach nic ekscytującego, a potem na belce siadł Johansson i dziad wąsaty norweski nie chciał wylądować ani dla kolegi Fannemela być dobry, bo bez większego kłopotu pobił nowy rekord świata w długości lotu, osiągając dwieście pięćdziesiąt dwa metry. Tłum od razu się ożywił i zawody zrobiły się ciekawsze, a Johansson zyskał status bohatera konkursu.
Nie był to jednak koniec emocji.
Niedługo po norweskim wąsaczu na rozbiegu pojawił się Wiewiór, który zgodnie z ustaloną przez samego siebie matematyką miał ogromne szanse, żeby uklepać śnieg na buli. Żyła jednak czasem przejawia wiele mądrości w swojej prostocie, bo on niczego takiego nie wykalkulował. Przeciwnie, jemu z obliczeń wyszedł kolejny rekord Polski – dwieście czterdzieści cztery i pół metra. Wybaczyliśmy mu durne miny do kamery i nawet otrzymał od nas coś na kształt uścisku.
Po tym zorientowałam się, że zdrętwiały mi kciuki. Bo nie miałam rękawiczek, rzecz jasna. Ekhem.
Ale nawet to nie był koniec emocji.
W trzeciej grupie, po dość przeciętnym locie Kubackiego na dwieście dziesięć metrów w grupie drugiej, startował Sierściuch. On z kolei stwierdził, że w kupie siła i postanowił dołączyć do swego najdroższego przyjaciela z Wisły. Ale o ile Wiewiór już ostatkiem sił lądował, o tyle Kot spadł niemal z drugiego piętra, jakby ze strachu, że znowu zostanie pobity rekord świata. I to przez Polaka. Kto by to widział… Syn najsłynniejszego eksperta od skoków w historii polskiej telewizji zaliczył dwieście czterdzieści cztery i pół metra i po swoim wyczynie był jednocześnie szczęśliwy i oszołomiony.
Ale nawet to nie był koniec wrażeń…
W ostatniej grupie u goniących nas (bezskutecznie i już bez szans) Austriaków startował, rzecz jasna, szczurzy ryj i po jego wstępnej minie nie można było wywnioskować, co wydarzy się dalej. A wydarzyło się to, że wiatr ponownie zawiał prosto w żagle narty Kraftowi, a ten, niesiony nim niczym jesienny listek, zaliczył dwieście pięćdziesiąt trzy i pół metra. I pan grafik z FIS-u gotowy był wcisnąć przycisk WORLD RECORD na klawiaturze, jednak powtórka – i mokry kombinezon – pokazały, że Kraft przejechał chudym zadkiem po śniegu i rekord został uznany za nieoficjalny. Radość na paskudnej facjacie austriackiej mendy kazała jednak myśleć, że dla siebie samego został królem świata.
Zaraz po nim Miszczunio skoczył dwieście trzydzieści metrów, czym zapewnił półpunktowe prowadzenie Polski nad Norwegami. Za nami, ze względu na niskie oceny Krafta oraz słabsze skoki pozostałych, Austriacy tracili do nas trzydzieści osiem i sześć dziesiątych punktu.
Druga seria zapowiadała się tak nerwowo, że byłam pewna, że stracę kciuki.
Do finału zawodów nie weszli Finowie, Rosjanie, Amerykanie i Włosi, u których biednego Bresadolę strzyknęło w plecach i nie mógł polecieć.
Pierwsza grupa dała nam spore nadzieje na wygraną, ponieważ laczkowy król serc trzynastoletnich zaliczył blamaż w postaci stu osiemdziesięciu pięciu metrów lotu, ale uczciwie trzeba przyznać, że Borek Spaślak na oślep dał zielone. Dzięki temu wyczynowi i dzięki nie do końca spapranemu występowi Żyły (sto dziewięćdziesiąt dwa metry) na moment wyszliśmy na prowadzenie.
Nasze marzenia o wygranej zostały jednak dość szybko obrócone w niwecz, bo taki Johansson, na przykład, tanio skóry nie sprzedał i jego dwieście trzydzieści osiem i pół metra wobec stu dziewięćdziesięciu czterech i pół Mendy Szaflarskiej było przewagą miażdżącą. Ku zdziwieniu narodu polskiego, Kot nie spaprał drugiej serii – zaliczył dystans o pół metra krótszy od Johanssona, ale niewiele to dało wobec dwustu trzydziestu czterech Forfanga.
Nie daliśmy sobie jednak wyrwać drugiego miejsca, choć Austriacy dołożyli wszelkich starań, by nas postraszyć. Na nic się to jednak zdało – ostatecznie stracili to nas siedemdziesiąt dwa i osiem dziesiątych punktu. Kamil Stoch zamknął konkurs, pozwalając wszystkich zebranym, tym na skoczni i przed telewizorami, napawać wzrok swoją zjawiskową figurą w locie, który ustanowił jego nowy życiowy rekord – dwieście czterdzieści trzy metry.
Kiedy nasi stali na podium, zrobiłam jakiś pierdylion fotek, bo ostatni raz w lotach udało nam się stanąć na pudle w dwa tysiące dziewiątym roku i chciałam uwiecznić tę chwilę. Oraz minę Kubackiego, który wiedział, że był główną przyczyną naszej porażki (on oraz fakt, że Norwegowie prawie na pewno trenują loty, mimo że jest to kategorycznie zabronione). A do tego dosrać Zniszczołowi, pokazując mu, co stracił, zostając w hotelu, by skajpajować z narzeczoną.

 
Następnego dnia miał odbyć się finał tego żałosnego norweskiego przekrętu przedsięwzięcia, miałam więc nadzieję trochę odpocząć i przygotować się psychicznie do kolejnej porcji blamażu orłów polskich na ziemi norweskiej, ale moje marzenia podeptał gnom ogrodowy z Szaflar pochodzący. Jego bardzo tajemnicza i poważna mina powiedziała mi wszystko. Wywróciłam oczami.
– O której? – wymamrotałam, pogodzona z własnym losem, wchodząc do busika.
– O dwudziestej pierwszej – odparł, wtaszczając się do środka za mną. – Wolny ma nam coś ważnego do przekazania.
Nastroje w kadrze były iście szampańskie, choć przyjazd na miejsce ani prognozy pogody tego nie zapowiadały. Ale miałam mniej narzekać, tak? Zatem cieszyłam się, że choć raz nasz blamaż był mniejszy. Chłopaków wzięło na śpiewanie ŁIIII AR DE CZEMPJONS, MAJ FREEEEENDS, co przypomniało mi o innej osobie, która rok wcześniej śpiewała to samo w Planicy, a której nie było z nami od dawna i jej brak dało się odczuć. I, co gorsza, śledzić. Na samą myśl, że znowu będę musiała się udać do gnomiej nory, robiło mi się gorzej, więc starałam się skupiać na pozytywach… tylko że ich też nie było.
No bo jakie szanse na rozwiązanie zagadki kryminalnej może mieć grupa amatorów, co to się jedynie Sherlocka Holmesa naoglądała na BBC? Chciałam, żeby stało się coś, co by poskutkowało natychmiastowym przerwaniem naszego śledztwa, ale nic szczególnie dramatycznego czy mrocznego. Na przykład gdyby policjanci kazaliby nam usiąść na dupska, jeśli nie chcemy mieć problemów z prawem. Pytanie tylko, czy pycha Kubackiego nie okazałaby się groźniejsza niż wizja odsiadki…
Po powrocie do hotelu postanowiłam zmyć ten durny wyszczerz z mojej mordy plamę, która powstała na moim honorze, podczas gorącej kąpieli. Niezależnie od tego, jak gównianie się czuję, prysznic zawsze sprawia, że czuję odrobinę mniej gównianie, a to już jakiś postęp. Ze względu na ciężki przypadek małżeństwa z przymusu bezsenności, która siała spustoszenie w moim organizmie, dziewiętnasta to była typowa godzina na rozpoczęcie festiwalu ziewania. Umówiłyśmy się z Kerstin na wspólną kolację, więc wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy po wyjściu z pokoju dołączył do nas Zniszczoł, odbiwszy się od ściany.
– A ty tu czego? – burknęłam. – Jak creep teraz wystajesz pod cudzymi pokojami hotelowymi?
– Takie mam modus operandi – odparł z wyszczerzem, gdy schodziliśmy po schodach. – Seryjny pocieszyciel. – Rozmarzył, jakby mówił o jakiejś karierze idealnej.
Cóż, na pewno miałby wtedy większe szanse na sukces niż w obecnym zawodzie.
– Jak tam konkurs? – spytał tym swoim lekkim tonem.
Idąca obok nas Kerstin zachichotała, śmigając kciukami po ekranie swojego telefonu. Policzki miała czerwone, jakby na autobus zimą biegła.
– A co, telewizora w pokoju nie masz? – warknęłam. Dlaczego jego obecność mnie tak irytowała? Poza tymi oczywistymi powodami. – Było oglądać.
Zmarszczył brwi. Już wchodziliśmy do hotelowej restauracji, w której było dość gwarno. Jeśli można mówić o tym, że się czymś wyróżnialiśmy, to na pewno był to strój. Większość klientów postawiła na smart casual i my byliśmy mocno casual, ale smart już nie za bardzo. Choć ja tam uważam, że dres to smart choice na każdą okazję. Po pierwszej fali zażenowania, która nas przeszyła i zatrzymała w pół kroku w drzwiach, postanowiliśmy być wsiurami i zignorować pełne dezaprobaty spojrzenia innych gości i obsługi. Przepraszam bardzo, ale jesteśmy delegacją sportową. Nie dość, że musimy taszczyć po trzy torby podróżne, w tym takie dwumetrowe z nartami, to jeszcze mamy jakieś garniaki pakować?! Pfff. W dupie ja mam takie społeczne konwenanse. A jak ktoś ma z tym problem, może porozmawiać z moją pięścią.  
– Co ty taka nie w sosie? – zapytał zmartwiony, kiedy już siedzieliśmy w trójkę przy stoliku z twarzami zastawionymi kartami dań. – Przecież oglądałem. Chciałem tylko relację z pierwszej ręki.
A z pierwszej narty to byś nie chciał? Bo ja kiedyś dostałam i nie polecam.
Wywróciłam oczami.
– To nie będziesz miał. I nie jestem nie w sosie.
Przypomniała mi się ta setka fotek, którą nacykałam, żeby mu zrobić na złość, ale to nie był dobry moment.
Przez kilka sekund panowała cisza, którą przerwałam nieco teatralnym chrząknięciem.
– Krystyno, czy będziesz coś zamawiać wraz wespół z nami tu zgromadzonymi?
Choć na niego nie spojrzałam, wiedziałam, że Zniszczoł miał teraz minę, która z pewnością poorała bruzdami skonfundowania tę jego wiecznie zadowoloną mordę.
– Ta – wymamrotała Kerstin, nie odrywając się od telefonu.
– Co konkretnie? Bo my już jesteśmy gotowi.
– Ja wcale…
– KERSTIN! – uderzyłam pięścią w dół aż sztućce w koszyczku zadzwoniły, byle tylko zagłuszyć gadającą po mojej prawicy rudą wesz. Kilku gości na nas popatrzyło.
Krycha podskoczyła, pierwszy raz przeprowadzając z nami dłuższy kontakt wzrokowy, i odłożyła nerwowo telefon na stół.
– Jesteś pewna, że nic się nie dzieje? – odezwał się jednak niepytany Brutus.
– Tak – wycedziłam przez zęby. – Kerstin, weź się na coś zdecyduj, bo zaraz nas stąd wyproszą, jak niczego nie zamówimy.
Agresywnie poderwałam ponownie menu ze stołu, udając, że je studiuję. Nie minęło jednak więcej niż trzydzieści sekund, podczas których czułam na sobie palący wzrok swojego, ekhem, przyjaciela, a odrzuciłam kartę dań ze złością na stół.
– Jak mogłeś dzisiaj się nie pofatygować na skocznię?! – fuknęłam, zaszczyciwszy go spojrzeniem.
Zniszczoł, jak zwykle wbrew wszelkim oczekiwaniom, zamiast zgodnie z wgranym trwale instynktem również zareagować złością, odpowiedział głośnym:
– Aaaa, więc o to chodziło! – Z tej paskudnej gęby wyszczerz nie schodził mu ani na chwilę.
I tak się gapił. I gapił. I gapił… Mnie się zmarszczki na czole utrwalały od gniewu, a ten tylko patrzył na mnie z rozbawieniem i politowaniem jednocześnie.
Chrząknęłam i sięgnęłam do koszyczka po nóż, bo trzeba było go bardzo pilnie wypucować.
– Mogłeś se skajpajować z tą swoją narzeczoną wieczorem – burknęłam. – Chłopaki dzisiaj takie historyczne osiągnięcie, a ty… będziesz miał całe życie, żeby se z nią gadać, aż do porzygu!
Nadal uśmiechał się serdecznie, aż miałam ochotę zdzielić go tym menu w paszczę.
– Ale całe życie, którego częścią będziesz ty. Wiesz o tym, prawda?
– Czy państwo są gotowi zamówić?
Jak spod ziemi wyrósł po mojej lewicy kelner w białej koszuli i z czarnym fartuszkiem przepasanym w biodrach. I całe szczęście, że się pojawił, bo jeszcze bym rzuciła się Zniszczołowi na szyję utłukła tego rudego cymbała i ambaras by był.
– To ja poprhoszę ten makarhon z krhewetkami i białe wino… – odezwała się nieśmiało Krycha, patrząc na nas z niepokojem.
Złożyliśmy zamówienie, a potem spędziliśmy kilka minut w milczeniu, podczas którego Kerstin przyglądała nam się badawczo. Zniszczoł natomiast przyglądał mi się jak creep, którym jest, z tym swoim paskudnym uśmieszkiem wyczekując mojej reakcji. Ja jednak uparcie nie odezwałam do momentu przyniesienia naszych dań, kiedy to wymieniłam kilka uprzejmych uwag z Kerstin na temat smaku potraw, które jadłyśmy. Rudzielec próbował się wtrącić, ale każdą jego wypowiedź kwitowałam tylko głośnym, pełnym zniecierpliwienia westchnięciem.
W drodze powrotnej pomyślałam sobie, że dobrze byłoby się zdrzemnąć przed zbiórką u Mendy Szaflarskiej, ale moje marzenia legły w gruzach, skoro tylko postawiłam nogę na piętrze. Blond czupryna wychynęła zza drzwi pierwszego pokoju z brzegu.
– Jak już jesteście gotowi, to chodźcie.
W środku na jednym z łóżek siedzieli już zaspany Muraniek i nieco niezadowolony Sierściuch, obaj wyglądający, jakby chcieli być gdziekolwiek, byle nie tu. Trudno było się z nimi nie zgodzić. Usiedliśmy ze Zniszczołem naprzeciw, a Kerstin dosiadła się do kolegów, którzy przybyli tu przed nami. Nie byłam w stanie ocenić, czy w ogóle wiedziała, gdzie weszła, bo jej kciuki znowu smarowały po ekranie telefonu. Nie mogłam sobie wyobrazić, co by mogło w nim być na tyle fascynującego, żeby umiało mnie do tego stopnia zaabsorbować. A może ona sobie tak po prostu dorabiała na jakimś czacie jako obsługa klienta? Czort ją tam wie. Chociaż wtedy by się tak nie uśmiechała...
O dziwo, tym razem Kubacki nie wyciągnął telefonu, ale schylił się do rzuconej w kąt torby, żeby wyjąć z niej laptopa. Zalogował się, gawędząc na temat warunków na skoczni ze Zniszczołem i nie omieszkując mu złośliwie wytknąć faktu, że go nie było na miejscu, po czym w pokoju rozległ się dźwięk czekającego połączenia na Skype. Po kilku sekundach Wolny odebrał, a ja ze zgrozą zauważyłam, że wszyscy znajdujemy się w rogu ekranu, twarz kadrowego kolegi zaś na jego środku. Prewencyjnie naciągnęłam kaptur na łeb.
– Mam nadzieję, że opłacało się dla tych twoich wieści brać laptopa – przywitał się Kubacki radośnie jak zwykle.
Wywróciłam oczami, podobnie jak Konik Polny na ekranie.
– No co z czym tam dzwonisz?
– Zacznę od złych wieści – oznajmił Kuba, a Mendzie nawet brew nie drgnęła, choć spodziewałam się przedwczesnego ataku furii. – Nadal nie udało się znaleźć nikogo, kto mógłby nam pomóc przyjrzeć się zdjęciom. Tak, założymy za was, jak kogoś znajdziemy – dodał prędko Wolny, widząc, że gnom Szaflarski zbierał się do jakiejś mądrej uwagi. – Ale wykazaliśmy się odrobiną inicjatywy. To znaczy ja się wykazałem. – Polskie drugie bożyszcze skoków (Sierściuch miał palmę pierwszeństwa ze względu na wiek) pokazał komplet białych zębów i wypiął dumnie pierś. – Trzy dni temu zorientowaliśmy się, że policja przestała obserwować dom. Przyjeżdżaliśmy dzień w dzień i chyba im się znudziło… w każdym razie postanowiliśmy to wykorzystać. Wieczorem zaparkowaliśmy znowu pod domem trenera i po długiej dyskusji wyszedłem z auta, żeby wejść na podwórko.
Omujborze. Zauważyłam, że wszyscy zastygli. Prócz Murańki, bo on zasnął.
– No i… kręciłem się chwilę. Nie było tam niczego ciekawego, żadnych podejrzanych tropów ani nic. Aż w pewnym momencie zauważyłem, że jakieś krzaki w rogu podwórka za domem nie były ośnieżone, chociaż od kilku dni non-stop padał śnieg, i miały połamane niektóre gałęzie, więc chciałem zobaczyć, co się za nimi kryje. Nabawiłem się kilku zadrapań, ale udało mi się przedrzeć i całe szczęście, bo za tymi krzakami jest furtka. – Wolny z zadowoleniem obserwował zaciekawienie na naszych twarzach. – No to chciałem sprawdzić, dokąd prowadzi… i przedarłem się na podwórko sąsiada do jego szopy, są oddalone od siebie dosłownie o kilka kroków. Po drugiej stronie szopy była jasna szczelina, jakby szopa była dwustronnie otwarta, więc przez nią przeszedłem i miałem rację. Szopa prowadzi na drugą stronę osiedla, za którą jest tylko gęsty las i droga dla samochodów. Porobiłem kilka zdjęć, które wam potem prześlę. I do tej pory wszystko było dobrze… ale problem pojawił się przy powrocie. – To nie mogą być złe wieści, bo one były na początku, prawda? PRAWDA? – Ledwo wylazłem z tej szopy i prawie wleciałem na jakiegoś gościa. Stał z łopatą i przysięgam, że myślałem, że chce mi nią przywalić! Typ był psychiczny! Zaczął się wydzierać, że co ja tam robię, że jak się tu dostałem… Wyjaśniłem, że jestem jednym z siostrzeńców Kruczka i że chciałem go odwiedzić… Wiem, marna wymówka, bo wszyscy wiedzą, że go nie ma… I typek niestety był mądrzejszy, bo wiedział, że Kruczek nie ma żadnych sióstr. Wtedy byłem pewny, że już po mnie, bo gościu chciał dzwonić na policję, do sądu mnie podać – ogólnie był jakoś dziwnie za bardzo spięty tą całą sytuacją. Ale miałem cholernego farta, bo wtedy z domu wybiegł jego wnuczek, który chyba zauważył, że dziadek się z kimś kłóci i zaczął krzyczeć do niego, żeby mnie zostawił, bo on mnie zna, ja jestem ten skoczek, Kuba Wolny! Stary krzyczał do małego, żeby wracał do domu, bo ja jestem złodziejem i zbirem, a ten się upierał, że nie i że chce mój autograf. No więc stary sobie przemyślał to i owo i powiedział, że jeśli dam autograf jego wnuczkowi i spędzę z nim wieczór, to zapomni o sprawie. Nie miałem wyboru. – Wolny wzruszył ramionami. – Trochę układania Lego i kilka kieliszków wina, a staremu się język rozwiązał. Nie przedłużając – Kruczek dwa miesiące przed startem sezonu ugadał się z tamtym sąsiadem, żeby móc korzystać z jego przejścia bez zadawania pytań. Tego nie powiedział, ale pewnie trochę gotówki przeszło przez ręce dziadziusia. Dodatkowo potwierdził, że czasem mu się wydaje, że ktoś chodzi po domu Kruczka z latarką… Nie powiem, dostałem gęsiej skórki, jak o tym opowiadał. Tak czy owak, myślę, że mamy już jakiś trop.
W pokoju zapadła zupełna cisza, przerywana tylko cichym pochrapywaniem Murańki, któremu łeb zwisał z drugiej strony łóżka. Gapiliśmy się najpierw w ekran, a potem spojrzeliśmy po sobie nawzajem.
– Toooo… to może być policja – wymamrotał Kubacki, który prędzej by się zesrał, niż przyznał, że ktoś wykonał lepszą robotę od niego. – W sensie ci z latarkami.
Wolny znowu wzruszył ramionami.
– Możliwe. Ale cała ta sytuacja trochę śmierdzi, nie sądzicie?
Przytaknęliśmy głowami i znowu zapadła cisza.
– A czy ten sąsiad widział kiedykolwiek, jak Kruczek korzysta z tej furtki? – spytał przytomnie Sierściuch.
Były najlepszy polski junior pokręcił głową.
– Nic mi o tym nie wiadomo.
Widziałam, jak Kubacki przymierzał się już do wygłoszenia jakiejś reprymendy na temat tego, o ile więcej mógł wycisnąć z pijanego staruszka jego kolega kadrowy, więc gdy nabierał powietrza w płuca, w porę mu to udaremniłam:
– Japa tam – warknęłam, patrząc gniewnie na gnoma. – Świetna robota, Szybki.
Kolega z komputera uśmiechnął się szeroko i dumnie, a Menda obrzuciła mnie pełnym oburzenia spojrzeniem, choć się nie odezwała. Zniszczoł też gapił się na mnie z dumą, ale u niego to pewnie był jakiś przypadkowy wyszczerz, bo tyle ich ma, że musi się w nich gubić.
– Pamiętajcie, żeby szukać dalej jakiegoś grafika – powiedział tylko Mustaf, nie zdobywszy się na żadne pochwały. – Myślę, że w obecnych okolicznościach jest on potrzebny na cito.
Wymienili jeszcze tylko kilka uwag, po czym gnom puścił nas wolno. A Murańkę obudził, ściągając go z łóżka Miszczunia za nogi.

 
Przed finałem turnieju, który miał się rozpocząć dość wcześnie, powinnam była się wyspać, ale z góry czekała mnie tylko porażka. Nawet gdyby Konik Polny nie zadzwonił ze swoimi rewelacjami, to i tak zostawał mój conocny koszmar o węźle małżeńskim ciasno zaplatającym się wokół mojej szyi. Nie no, aż tak źle nie jest… ale dobrze też nie. W każdym razie Szwabisko było tak zaabsorbowane wszystkim, co się działo dookoła, że kolejny dzień z rzędu sprawiło mi prezent w postaci ignorowania mojej obecności. Biegałam od rana, żeby wszystko organizować, w tym przede wszystkim tę bandę nielotów, co to ich Grumpy Cat ustawić do pionu przyjechał. Na razie skutecznie. Podczas śniadania włączyła mi się moja ukryta Grażynka i napakowałam sobie do plecaka prowiantu, żeby nie paść z głodu na tej Vikersundbakken, bo czort jeden wiedział, ile nas tam zamierzali trzymać. To mamut – mogła być „godzinka z prysznicem”, a mogło być całonocne czuwanie przy grobie Jezusa. Na gromadzeniu zapasów przyłapał mnie Skrobot, na co pokręcił głową ze śmiechem. W odpowiedzi pokazałam mu język.
Na skoczni byliśmy już w południe, żeby się wszystkie osobniki chude mogły rozgrzać porządnie przed tym konkursem o wielki talerz, wazon, czy co tam mieli dostać. Ja na widok tych ich ćwiczeń od razu zgłodniałam i musiałam zjeść pierwszą z kanapek – trafiło mi na tę z dżemem truskawkowym. Usiadłam więc w domku z wyciągniętymi na sąsiednią ławkę nogami, zajadając się wybornym prowiantem, a skoczkowie, którzy od czasu do czasu wpadali po jakieś drobne rzeczy, posyłali mi mordercze spojrzenia.
– Tośka, wzięłabyś się podzieliła z innymi! – zawołał oburzony Wiewiór, gotów wybrać się na przebieżkę, skoro już znalazł swoje rękawiczki.
– Nie, bo zjesz, roztyjesz się przed konkursem i przyklepiesz bulę – odparłam, oblizując kciuk z dżemu. – A to mamut. Serio, to dla twojego dobra – dodałam z pełną gębą.
Żyła pokręcił głową ze śmiechem, ale wyszedł.
I zostaliśmy ze Skrobotem sami.
Dopóki żułam, beztroskie ciamkanie zagłuszało moje myśli, ale kiedy tylko przełknęłam ostatni kęs, wróciło do mnie wspomnienie sprzed kilku dni. Tak tylko chciałem podkreślić, że Kamil Skrobot to dobra partia. Zasrany Zniszczoł i jego zasrane pomysły! Mimo że nigdy wcześniej nie przyszłoby mi to do głowy, zaczęłam się czuć niezręcznie w obecności kadrowego nartopuca. Zerknęłam na niego ukradkiem, udając, że szukam czegoś w plecaku, ale on sumiennie smarował narty, a czoło jego nieskalane było myślą. Moja matka odpręża się, na przykład, szyciem, więc rozumiałam tę potrzebę wykonywania bezmyślnego zajęcia dla uciszenia demonów w głowie. Kiedy jednak uznałam, że dalsze przekopywanie zawartości plecaka nadałoby mi wygląd psa kopiącego w koszu na śmieci, wyprostowałam się, oparłam plecy o ścianę i zapadła głęboka cisza.
Tak, w domku jak zwykle pracowała jak dzika farelka, ale do tej pory siedzenie w grubym swetrze i ocieplanych narciarskich spodniach było tak w sam raz. Gdy tylko wróciły do mojej pamięci słowa z rozmowy z Rudzielcem w Trondheim, poczułam potrzebę, żeby zdjąć kolejną warstwę ubrań. Obserwowałam Skrobota kątem oka jak zwierzyna łowna chcąca przemknąć obok drapieżnika niepostrzeżenie. Pot powoli występował na moje czoło. Zastanawiałam się, czy jeśli zdejmę ten wełniany sweter od babci, to mój kolega spojrzy na mnie w ten sposób albo czy sobie pomyśli, że to jakiś rodzaj zachęty…
Wzdrygnęłam się na samą myśl. Zapierdolę tego rudego glonojada.
Schowałam twarz w dłoniach i wypuściłam ze świstem powietrze przez usta.
– Co ci, Tosiek? Zachowujesz się dziś dziwnie – zauważył mój wspaniały i jedyny kompan.
Patrzcie tylko, jakie się z nich troskliwe misie zrobiły. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, spytał:
– To przez tę bezsenność, o której wspominał Grzywa?
UDUSZĘ GNOJA!
– Nie – wycedziłam przez zęby, nie odrywając dłoni od facjaty. – Nic mi nie jest… – Chciałam się usprawiedliwić niewyspaniem, ale w porę zdałam sobie sprawę, że byłby to strzał w stopę. – …po prostu się nie najadłam i ciągle myślę o jedzeniu, a te norweskie automaty zrobiły się strasznie drogie.
Kiedy spojrzałam na Skrobota, ten przymykał jedno oko, jakby nie do końca poczuł się przekonany moją odpowiedzią. Ja jednak twardo robiłam dobrą minę do złej gry. Temat serwismena i jedzenia przypomniał mi nasz zakład z Trondheim oraz fakt, że nadal wisiałam Szczygłowi czekoladę za poprawne odgadnięcie długości skoku Kubackiego.
Ponieważ byłam miękką fają, stwierdziłam, że najbezpieczniejsza będę na zewnątrz, gdzie na pewno nie będzie konieczności zdejmowania z siebie żadnych warstw. Po cichu też liczyłam na ochłodzenie się w jakiejś zaspie. Zerwałam się z miejsca, zaczynając wkładać kurtkę.
– Są tu jakieś sklepy? – spytałam, kontynuując ubieranie się.
Kamil zmarszczył czoło w zamyśleniu.
– Chyba jeden, ale dziesięć minut drogi stąd spacerem – odparł. – Czemu?
– Jedzenie. Głodna jestem przecież – odpowiedziałam lakonicznie, wyciągając kaptur spod plecaka. – No i dalej wiszę Zniszczołowi tę czekoladę. – Wywróciłam oczami.
Skrobot zaśmiał się serdecznie, w czym – o ironio – bardzo mi Szczygła przypomniał.
– Zaraz kończę, więc mogę iść z tobą – zaoferował się.
CAŁA WSTEEEEEECZ!
– Eee… nooo… ja pewnie będę długo wybierać, co chcę zjeść, bo nie wiem i…
– Ale ja mam duże pokłady cierpliwości.
Właśnie, kurwa, wiem.
– No ale… to może potrwać, no i jestem kiepską piechurką, więc…
A ten cymbał znowu się zaśmiał. Odstawił na bok jakiś smar i zabierał się również do odstawienia nart, które wyraźnie były podpisane: Dawid Kubacki.
– OK, nie zamierzam naciskać – odparł.
Zmierzałam już radośnie w kierunku drzwi, pewna, że pozbyłam się wszelkich współpracowników, ale wówczas rozległ się za moimi plecami głos:
– Pamiętaj tylko, że droga jest bardzo skomplikowana i nie ma jej na mapie.
Szlag!
Odwróciłam się na pięcie i po kilku sekundach dojmującej ciszy, odpowiedziałam:
– Będę czekać na zewnątrz.
Skrobot wyglądał na bardzo tym obrotem spraw uradowanego.

 
Pięć minut później przedzieraliśmy się przez norweskie zaspy krętą ścieżką, która miała nas zaprowadzić do czegoś w stylu Żabki. Cały czas w mojej głowie siedział Zniszczoł, a jego słowa krążyły jak natrętna mucha. Zaczęłam się też zastanawiać, czy podzielił się ze mną swoimi planami matrymonialnymi wobec mnie dlatego, że uważał, że ja teges szmeges, czy zauważył coś podejrzanego w zachowaniu swojego kolegi. Pierwsza opcja na pewno odpadała. Związki i wszystkie te serduszka i jednorożce były ostatnimi rzeczami na mojej liście priorytetów. Co więcej, śmiem twierdzić, że figurowały one na mojej liście anty-priorytetów. Z jakiegoś powodu społeczeństwo uważa, że byciem singlem to jest najgorszy możliwy los i trzeba KONIECZNIE szukać drugiej połówki. Po pierwsze – Antonina Socha urodziła się jako całość i niczego jej nie brakuje poza piątą klepką, ani połówki, ani nawet ćwiartki. Po drugie – skąd to założenie, że wszyscy chcą szukać kogoś na całe życie? Niektórym dobrze samym. Na przykład mnie. Mogę sobie robić, co chcę i nie muszę się przed nikim tłumaczyć. Zero emocjonalnych dram, zero zamartwiania się. Tylko praca i nicnierobienie. Obżeranie się przy Netfliksie i cała kołdra tylko dla mnie. Ja bardzo doceniam Zniszczołową troskę, ale podziękuję. Radzę sobie.
Opcja druga nadal pozostawała otwarta. Nie znam się na dawaniu sygnałów, chyba że ostrzegawczych, więc na wszelki wypadek wolałam zachować bezpieczny odstęp i nie przekierowywać rozmowy na grząskie grunty. Choć grunt ogólnie był grząski, bo te norweskie śniegi w niczym nie przypominały swoją obfitością pięciu dni zimowej chlapy w Wiśle. Buty co rusz utykały mi w zaspach i efekcie w połowie drogi do celu musiałam je poprawić.
– Stooooop! – zawyłam, cała spocona i wkurzona przyklękając na środku „chodnika”.
Idący o dwa kroki przede mną Skrobot odwrócił się na pięcie i przystanął nad moją głową.
– Lepsze traperki musisz sobie kupić – stwierdził niepytany tonem eksperta.
Spojrzałam na niego spode łba, przestając sznurować na chwilę.
– Chcesz jednego przetestować na swojej twarzy?
Skrobot i Szczygieł mają to do siebie, że w takich sytuacjach brakuje im Boga w sercu i się śmieją. Pewnego dnia ta strategia może ich zawieść.
Po dowiązaniu drugiego buta podniosłam się z ciężkim oddechem i już chciałam mu zakomunikować, gdzie ma sobie wsadzić swoje złote rady na temat pieszych wycieczek górskich, ale gdy tylko postąpiłam krok na przód, okazało się, że jednak nie tak dobrze schowałam sznurówki, bo ewidentnie jedną z nich przydepnęłam. Zanim zdążyłam dobrze nabrać oddechu, by zrugać durnego nartopuca, moje ręce wystrzeliły w górę, a cielsko nieodwołalnie zbliżało się do stojącego przede mną kolegi.
Pewna, że zaraz powalę nas oboje na ziemię, w duchu zastanawiałam się, jak zadzwonić po norweskie pogotowie, jeśli okaże się, że bęcwał ma rozwalony łeb, kiedy odkryłam, że mój ryjec się przytulił do czegoś, co zdecydowanie nie było śniegiem. Nawet nie było zimne. I doszło do mnie, że nie leżałam na glebie wyłącznie dlatego, że ktoś włożył ręce po moje pachy.
Przez kilka sekund nie byłam pewna, czy jeszcze oddycham, ale przesunęłam gałki oczne w górę na tyle, na ile mogłam bez podnoszenia głowy. Czyjś oddech zamieniał się w parę wodną i po zarysach szczęki poznałam, że to zdecydowanie był Skrobot.
– Żyjesz? – zapytał, zezując w dół.
– Yhy – odparłam elokwentnie, nie poruszywszy się ani o milimetr.
Zapadło chwilowe milczenie.
– Myślisz, że mogłabyś stanąć o własnych siłach? Zaczynają mnie trochę boleć ręce.
Otrząsnęłam się i odskoczyłam od kolegi jak oparzona. Patrzyłam na niego wzrokiem, który z pewnością można było nazwać dzikim lub przerażonym i rozejrzałam się dookoła, ale jak to w Vikersund, w odległości kilku metrów nie było ani żywego ducha, nie licząc pana z papierosem i pieskiem na smyczy idącego po drugiej stronie ulicy.
Otrzepałam kurtkę z niewidzialnego śniegu i wyprostowałam się, po czym chrząknęłam.
– Dzięki – powiedziałam, obserwując ptaszki przysiadające na nagich drzewach. – A ty? Jesteś cały?
Skrobot się uśmiechnął.
– E tam, ja jestem nieważny – odpowiedział, gdy wróciliśmy do maszerowania.
W dalszej części drogi chodniki były o wiele lepiej odgarnięte i nie trzeba było podnosić nóg jak czapla.
– Dlatego musiałem ratować najważniejszą osobę w drużynie.
Wyszczerzył się jak debil, na co pokręciłam głową. Żeby to jeszcze było na serio, to bym się zgodziła, ale zabraniam żartować z wagi mojej obecności w teamie. Jakby nie ja, to oni codziennie budziliby się z ręką w nocniku.
Zorientowałam się, że wystawił do mnie przedramię. Skrzywiłam się.
– Gorzej ci?
Wzruszył ramionami.
– To środek bezpieczeństwa, gdybyś zamierzała znowu wywinąć orła na środku drogi.
Czerwona lampka zapaliła się w mojej głowie, a po niej rozwyła się syrena alarmowa. Słowa Zniszczoła odbijały się od mojej czaszki jak piłka ping-pongowa, co wcale nie wpływało korzystnie na długowieczność mego przyjaciela od siedmiu boleści. A co, jeśli Skrobot naprawdę zamierzał smalić do mnie cholewy? To był bardzo zły pomysł. Ja nie jestem materiałem na materiał na dziewczynę. I to jeszcze dla takiego Skrobota! Tego Bogu ducha winnego człowieka, co to mu wieszak do pyska wsadzili i od tamtej pory gębę ma wiecznie rozciągniętą! Szkoda byłoby mu na tak wczesnym etapie życia psychę zjechać. Młody jest, życie jeszcze ma przed sobą.
Ale ostatecznie… to nie tak, że zapraszał mnie na randkę, nie?
Zanim demony zdążyły przejąć nade mną kontrolę, odparłam:
– No dobra – mruknęłam, przewieszając łokieć przez jego przedramię.
Plusy tego położenia: darmowe pobieranie ciepła od niczego nie podejrzewającego Skrobota, stabilność chodu i zapach. Tak, to dziwne, ale jakiś czas temu zaczęłam dostrzegać ludzkie zapachy – inne niż gnomi smród. A Skrobot zdecydowanie używał jakichś perfum. Próbowałam to ignorować, ale mój mózg zdecydowanie miał inne plany.
Minusy: JA. PIERDOLĘ. JAK. NIEZRĘCZNIE.
Od tego momentu zamknęły nam się jadaczki, więc zaczynałam gorączkowo obmyślać plany ewakuacyjne. Spojrzałam jednak ukradkiem w górę, a szanowny pan serwismen nie wyglądał w ogóle na skrępowanego. Kroczył dumnie z gębą zadowoloną i zdawał się nie zauważać mojej wewnętrznej walki. A może to tylko jest w mojej głowie? – zaświtała mi myśl. – Nie, niemożliwe…
– Trzymasz się? – zapytał troskliwie, spoglądając na mnie.
Przytaknęłam głową, gapiąc się na swoje poruszające się buty.
– Na pewno wszystko OK? – podjął ponownie z poważniejszą nutą w głosie. – Naprawdę jesteś dziś jakaś dziwna.
A wy wszyscy robicie się natrętni
Znowu przytaknęłam głową. W odpowiedzi usłyszałam jego westchnięcie.
– No dobrze. Czy w takim razie czekolada sprawi, że się uśmiechniesz?
Poczułam, że przystanęliśmy i podniosłam czerep. Patrzyliśmy na niewielki drewniany górski sklepik, którego drzwi raz po raz brzęczały staromodnym dzwonkiem. Wnętrze wyglądało na przytulne i przestronne, zupełnie nie w stylu skandynawskim.
Wparowałam do środka i zaczęliśmy robić zakupy. Nie opłacało się tyle wlec dla jednej czekolady, więc kupiłam ich pięć. I do tego ciastka i lizaki, i batony… a potem Skrobot dołożył kilka zdrowych rzeczy, które mogłyby przydać się tym naszym sportowcom od wielkiego dzwona w ramach przekąski. A także dlatego, że sam nie lubił słodyczy jak jakiś psychopata.
Wyszliśmy stamtąd obładowani jak Grażyny na promce na masło w Biedrze, a mój plecak momentami przeciążał mnie w tył, ale kiedy gębę miałam zatkaną Snickersem, nie było opcji narzekania, więc uznałam to za obustronne zwycięstwo. Straciłam jakieś pół tej żałosnej pensyjki PZN-owskiej, ale czy było warto? Na jedzenie zawsze. Jako że w mieszkaniu prawie mnie nie było, nie martwiłam się bardzo o wysokość rachunków, więc oszacowałam, że do końca miesiąca przeżyję.
Myśl o mieszkaniu jednak na chwilę przywołała we mnie wspomnienie Tymka, który jeszcze niedawno spędzał ze mną ferie. I o tym, jak ta banda niezrównoważonych psychicznie dziadów wpadła do nas, żeby rozpocząć nasze „genialne” śledztwo pod wodzą Szaflarskiej Mendy. Pomyślałam też o Planicy i… co potem? Jedna wielka niewiadoma. Na pewno nie zamierzałam zostać w drużynie, póki był w niej ten szwabski dziad, co to się z Grumpy Catem na mordy pozamieniał. Ale w sumie nie wiedziałam, czy bardziej przeraża mnie wizja konieczności zmiany pracy, czy ślubu Zniszczoła.
Wzdrygnęłam się w duchu.
– Mam pytanie.
Lepiej, żebyś go jednak nie miał.
Widząc, że obżeranie się batonem wciągnęło mnie na dobre, pozwolił sobie kontynuować, choć wcale sobie nie przypominam, żebym się na to zgadzała.
– Czy… zastanawiałaś się już nad… partnerem na wesele Grzywy?
W tym samym momencie dostałam dzikiego ataku kaszlu i byłam święcie przekonana, że skonam. Powietrze prawie w ogóle nie dochodziło do moich płuc, bo jakiś JEBANY ORZESZEK WPADŁ MI TCHAWICY. Miotałam się, jakby mnie szatan opętał, próbując wykasłać gnidę, ale zamiast tego było coraz gorzej. Skrobot kręcił się wokół spanikowany, a ja już zaczęłam rzęzić jak osiemdziesięcioletni nałogowy palacz. Pierdolone smalce alfa. Przez takich jak oni dobre kobiety umierają. Romansów mu się zachciało, patafianowi jednemu.
W pewnej chwili poczułam mocne rypnięcie w plecy, po którym orzeszek wyskoczył z tchawicy z powrotem do przełyku, więc w szoku go przełknęłam i szczęśliwie wylądował w moim żołądku. A Skrobot mógł się poszczycić rekordem dwukrotnego uratowania mi życia w ciągu godziny.
Gdy spojrzałam na niego czerwona na mordzie jak pomidor i z załzawionymi oczami, ten się śmiał.
– Ty to potrzebujesz całodobowej opieki medycznej.
– Żebyś ty zaraz nie potrzebował karetki! – wycharczałam.
– Ja tylko stwierdzam fakty! Dwa razy cię dziś ratowałem. To zdecydowanie powyżej mojej przeciętnej.
– No tak, zapomniałam, jaki jesteś dobroduszny do zesrania. Dziwne, że jeszcze ci jednorożce z dupy nie wylatują.
– Mówisz tak tylko dlatego, że nie siedziałaś ze mną jeszcze w jednym pomieszczeniu po fasolowej.
– Weź, kurwa…
– A wracając do mojego pytania…
– Twoje pytanie przed chwilą prawie mnie zabiło. Nie uważasz, że na dzisiaj wystarczy męczenia najważniejszej osoby w kadrze?
Prawdę mówiąc, dopóki nie zadał mi tamtego pytania, nie wiedziałam, że mam przyjść z osobą towarzyszącą.
– Nie wymiguj się!
– A ty się nie interesuj, dobrze?
– Pytałem o tę osobę towarzyszącą, bo sam dostałem zaproszenie dla dwóch osób i pomyślałem, że…
– …weźmiesz Kerstin?
Skrobot uśmiechnął się w sposób, który BARDZO mi się nie spodobał.
– Zdaje się, że Schäfferówna jest już zaklepana.
Skrzywiłam się. To ona ma jakieś nazwisko?
– He?
Znowu się zaśmiał, jakby wiedział coś, czego inni się nie domyślali.
– Zobaczysz – uciął. – W każdym razie pomyślałem, że moglibyśmy pomóc Zniszczołowi zaoszczędzić na miejscach i pójść razem.
No kurwa mać.
– Ale ja jeszcze nie wiem, czy pójdę.
Zmarszczył brwi. Zbliżaliśmy się do skoczni.
– Myślałem, że jako jego najlepsza przyjaciółka dostaniesz jakieś miejsce honorowe przy stole albo planujesz jakąś wielką niespodziankę.
Dobra przyjaciółka pewnie właśnie tak by zrobiła, ale na szczęście z całą pewnością mogłam stwierdzić, że do takich nie należałam. Za dużo razy uszkodziłam tę rudą mendę, żeby zasługiwać na takie miano.
Wzruszyłam ramionami.
– Nie lubię kiecek.
– To załóż kombinezon.
– Ta, chyba płetwonurka.
Skrobot zaśmiał się serdecznie i w tym samym momencie poczułam mocne uderzenie w potylicę, jakby kto przywalił mi metalową kulą i po chwili Baśka tak samo trzymał się za łeb. Sądząc po śniegu, który wpadł mi za koszulkę, kula nie była jednak metalowa. Odwróciłam się na pięcie, gotowa zamordować tego, kto ośmielił się mnie uszkodzić i zobaczyłam Zniszczoła. Zdaje się, że zaczynał oddawać po dwóch lata nękania.
– Ej! – zawołał z dość dużej odległości. Miał skubaniec cela. – Gdzie wy się szlajaliście?! Trener was szuka! Już dawno się próbna zaczęła, a zaraz konkurs!
Spojrzałam na telefon i przeżyłam szok. Ta podróż zajęła nam zdecydowanie więcej niż obiecane mi pół godzinki w obie strony.
– Jak ci tam zaraz przyjdę, paszczurze przebrzydły…
– Nie obiecuj, nie obiecuj…
Zniszczoł wystawił im jęzor i pobiegł w kierunku naszej budki.
My też się ostatecznie tam udaliśmy, żeby między innymi wypakować nasze zapasy (to znaczy – kto wypakował, ten wypakował, co moje, to moje). W środku Kerstin zakładała kurtkę, a Miszczunio buty i to bynajmniej nie te do skakania. Zniszczoł przeglądał telefon na ławeczce.
– Trhenerh cię szukał – powiadomiła mnie znudzonym tonem Kryśka.
– Ta, wiem, już mi powiedzieli – odmruknęłam. – A w jakim konkretnie celu?
Wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, ale powiedział coś o „zasrhanym kontrhakcie”.
Czyli jak zawsze. Do tej pory nie wiedziałam, o co chodziło z tym moim kontraktem, bo sama nie dostrzegłam w nim niczego nietypowego, ale nauczyłam się nie zadawać zbędnych pytań szwabskim świrom.
Skrobota zaangażowali w jakieś kolejne sesje smarowalnicze, Kerstin w rozmasowywanie Miszczunia, który odpuścił serię próbną, a ja tymczasem wymknęłam się chyłkiem w bezpiecznym kierunku Sobczyka, co by uniknąć bycia zauważoną. Oczywiście po paru minutach dogonił mnie Zniszczoł, na co zareagowałam w jedyny adekwatny sposób, to jest wywróceniem oczami. Na miejscu Grzesiek powiedział mi, że Szwab chciał, żebym poszła do sklepu po jakieś zapasy, ale skoro to zrobiłam z własnej nieprzymuszonej woli, mogłam się mentalnie przygotowywać do kolejnego blamażu orłów polskich.
Kiedy spojrzałam na tabelę, na jej szczycie widniało nazwisko Jurij Tepeš. Potrząsnęłam głową. Że kto?! Tego dziada od dawna nie było widać nawet w trzydziestce, nie mówiąc o czołówce, a teraz okazało się, że wygrał próbną.
– A ten co robi na górze klasyfikacji?
Grzesiek wzruszył ramionami.
– Dwieście czterdzieści i pół metra przeleciał, to wygrał.
Odkąd został zdrajcą narodu słoweńskiego, Tepeš nie cieszył się ani formą, ani uwielbieniem kibiców. A już na pewno nie słoweńskich. Dla przypomnienia: wygrana Tepeša zaprzepaściła Kryształową Kulę dla Petera Prevca… w ostatnim konkursie sezonu. W ten sposób wygrała ta niemiecka mannerowa menda, Severin Freund.
Przez krótkofalówkę odezwał się Doležal, że start konkursu został przesunięty na czternastą trzydzieści, więc o kwadrans.
Jako że naszym poszło w próbnej dość średnio (jedenasty Sierściuch, piętnasta Menda, dwudziesty czwarty Wiewiór), nie robiłam sobie większych nadziei na konkurs. Co prawda, drugi w klasyfikacji turnieju Kamil raczej nie miał szans na wygraną w cyklu, a miło byłoby utrzeć nosa austriackiemu szczurowi, ale przecież zawodów nikt by mu nie zabronił wygrać, nie?
Na belce właśnie sadowił się pierwszy nielot od przecierania torów (bo przecież Spaślak nie brał na poważnie nikogo spoza czołowej dziesiątki Pucharu Świata), kiedy przypomniała mi się ważna rzecz.
– Masz – powiedziałam do Zniszczoła, wyciągając w jego kierunku opakowaną na fioletowo tabliczkę czekolady.
Szczygieł zmarszczył brwi.
– No zakład wygrałeś, nie? – Wywróciłam oczami.
– Aaa, no tak, haracz. Dzięki. – Wyszczerzył zęby jak debil.
W duchu miałam nadzieję, że…
– Chcesz kilka kostek?
Zanim zdołał odpowiedzieć, wyrwałam mu czekoladę z ręki, otworzyłam i ułamałam sobie dwa rzędy.
– Myślałam, że już nigdy nie spytasz.
Rudzielec zaśmiał się serdecznie, po czym sam wpakował sobie dwie kostki do paszczy i schował tabliczkę do wewnętrznej kieszeni kurtki.
Mogliśmy obserwować dalekie loty, co w normalnej sytuacji choć trochę by mnie satysfakcjonowało, ale przez dzisiejsze południe jakoś nie umiałam się na tym skupić. Łaziło mi po głowie pytanie Skrobota i czułam spierdolenie w matriksie potrzebę, by o tym powiedzieć Zniszczołowi. Ale to wymagałoby zasugerowania, że mogę nie przyjść na tę jego imprezę życia, a ryży cymbał jeszcze chyba sobie z takiej możliwości nie zdawał sprawy. A przecież pięknie chłopaki latali, pogoda była wspaniała jak na tę dyscyplinę, po co miałam biedakowi psuć popołudnie, nie? Albo po prostu byłam miękką fają i nie chciałam urazić jego „uczuć”.
Na szczęście na zbytnie usentymentalnienie zawsze jest remedium – Kubacki.
– Haha! – zawołałam, pokazując na niego palcem.
Na ekranie wyświetliła się odległość dwieście czternaście i pół metra. Menda zrobiła dobrą minę do złej gry, ale zeszła z zeskoku, psiocząc pod nosem.
– Chcesz czekoladki, Dawidku, na osłodę gorzkiej pigułki spartaczonej kariery narciarskiej?
Cymbał obrzucił mnie nienawistnym spojrzeniem, ale tego nie skomentował.
Następny w kolejce był Sierściuch i on już poradził sobie o wiele lepiej – przeleciał odległość dwieście dwadzieścia jeden i pół metra. Niestety, niektórym nielotom też się przypomniało, że umieją od czasu do czasu rozwinąć skrzydła, a nasi je podkurczyli. I tak Kevin Dickner Bickner wyszarpał dwieście czterdzieści cztery i pół metra, ustanawiając w ten sposób rekord Ameryki Północnej. A taki Żyła, na przykład, swoją podniebną przygodę zakończył na sto dziewięćdziesiątym piątym metrze. Ale co kto lubi.
Za to Miszczunio nie zawiódł. Rakieta z Zębu wypruła z progu jak na jej nazwę przystało i zachwyciła wszystkich pięknym powietrznym wojażem na dwieście trzydzieści siedem i pół metra. Za plecami miał austriackie dziwadło od Mannera, przed sobą bożyszcze nastoletnich fanek i prowadzącego po pierwszej serii w klasyfikacji Rowera Wellingera. Czwarty był mannerowy psiapsiółek Hayböck, piąty Noriaki Kasai, a szósty Prevc (ten najstarszy). Niemiecki model z nartami u dupy wyprzedzał jednak naszego Złotego Olimpijczyka zaledwie o sześć dziesiątych punktu i przed drugą serią aż sobie stanęłam bliżej barierki.
Ale zaczęło się źle. Usaniec Bickner znowu próbował pobić kolejny rekord swojego kontynentu, ale tym razem nie udało mu się ustać skoku na dwieście czterdzieści trzy i pół metra. Gdy tylko jego narty zetknęły się z zeskokiem, jedna podcięła drugą, zwalając chłopaka z nóg. Na widowni zapadła cisza. Kiedy Bickner przestał się turlać, został leżeć w śniegu i nie wyglądało, jakby miał się podnieść. Wystrzelili ludzie z noszami. Widać było, że jest z nim kontakt i chłopak ostatecznie podniósł wątłą rękę w górę, żeby dać znać, że żyje. Niemniej czekolada przestała się wydawać taka słodka.
Dwudziesty ósmy po pierwszej serii Wiewiór poprawił się, bo przynajmniej dotarł za punkt K – zaliczył dwieście siedem metrów. Za to drugi skok Kubackiego musiałam zagryźć kolejną porcją czekolady.
Gnom Szaflarski zajmował lokatę dwudziestą, więc nikt się nie spodziewał po nim cudów. Jak zwykle poprosił Boga o rozum na belce, pociągnął brodą w górę i posunął w dół.
Początkowo się na to nie zapowiadało, ale podmuch powietrza w gnomią facjatę sprawił, że nagle jego narty poderwały się wyżej i zamiast spadać, zaczynał odfruwać. Patrzyliśmy jak przekracza punkt K, dwieście dziesiąty, dwieście dwudziesty, dwieście trzydziesty metr… i dwa metry za nim wylądował jak z drugiego piętra.
Wpakowałam sobie do mordy pięć kostek czekolady, a Kubacki szczerzył ryja do kamery, zadowolony z siebie. Przy jego nazwisku pojawił się nowy personal best: dwieście trzydzieści dwa metry. Już od boksu lidera słychać było jego przechwałki, więc na wszelki wypadek zajumałam Zniszczołowi kolejne dwie kostki czekolady na osłodę życia. Ten tylko kręcił głową.
W ostatecznym rozrachunku Kubacki poprawił się z dwudziestej lokaty na siedemnastą. Sierściuch zachował czternaste miejsce, bo powtórzył swój skok z pierwszej serii – skrócił go tylko o pół metra.
Potem przyszedł czas na czołówkę.
Najprzód skakał Kraft. Jak tylko wypluło go z progu, to coś nim szarpnęło i naprędce poprawiał pozycję, ale już wiedział, że kilka metrów stracił. Po chwili znowu dostał jakiś boczny podmuch i dla własnego zdrowia i bezpieczeństwa wyciągnął podwozie na metrze dwieście piętnastym, spadając za trzeciego w tamtym momencie Forfanga. No to wiatr sprawiedliwie wyeliminował najgorszego chwasta konkursu. Prowadził dziadzio samuraj po swoim locie na dwieście czterdzieści jeden i pół metra.
Drugi był Miszczunio i już zaczęłam się bać, że i jego zwieje, ale nie. Bogowie wiatru zlitowali się nad naszym złotym multimedalistą i spokojnie popłynął jak statki na niebie dwieście trzydzieści siedem metrów z najniższej w konkursie, dziewiątej belki. Wyprzedził z uśmiechem na twarzy dziadzia Kasaia i zajął jedyne słuszne miejsce – pierwsze.
No i został ten ostatni. Szwabski Bóg Seksu, czy co kto tam lubi.
Jak tylko się odepchnął od belki, jego mina była po prostu zła. I nie, że złowieszcza, tylko jakby mu się przypomniało, że w domu żelazko włączone zostawił. Popełnił jakiś karygodny błąd po wyjściu z progu, zamachał rękami i… zakończył swoją przygodę na metrze sto sześćdziesiątym szóstym. Przy jego nazwisku pojawiła się osiemnastka i nie, nie była to ocena od sędziów.
Auć.
Zaraz potem uciekł się przebierać. Tłum falował od biało-czerwonych flag, a tymczasem Wellinger siedział na ławce, zalewając się łzami jak w amoku. A że nasz Miszczunio nie tylko ma etykę pracy i talenta, ale też dobre serducho, podszedł do rozpłakanego dziecia niemieckiego i dał mu takiego przytulasa, który skleja wszystkie rozbite części psychy w całość. Wellinger wydawał się ogromnie zaszczycony i pocieszony takim wsparciem.
Nie, nie wzruszyłam się. Płatek śniegu wpadł mi do oka.
Turniej wygrał Kraft, Stoch był drugi, a ogarnięty już Wellinger wskoczył na najniższy stopień podium. Każdy dostał po zajebiście wielkim, czarnym talerzu i mogliśmy wypierdalać z tej Norwegii.

 
* * *

 
Bardzo chcieliśmy opuścić tę Skandynawię zasraną, ale Skandynawia zasrana nie chciała opuścić nas. Po przebudzeniu pierwsze, co zobaczyłam, było białe. DUŻO WIĘCEJ BIAŁEGO. W nocy podobno była burza śnieżna, a rano nadal sypało tak, że zastanawiałam się, czy nie szybciej będzie, jeśli wyjdę oknem, zjeżdżając na saniach po tej zaspie spod parapetu. Przez te paskudne norweskie klimaty nasz powrót stanął pod znakiem zapytania. Sztab trenerski obdzwaniał wszystkie lotniska, a jełopy odkopywały nasz busik na parkingu.
Na szczęście okazało się, że najgorsze minęło i nasz wylot nie był zagrożony.
Kiedy już siedzieliśmy w autobusie mającym nas zabrać na lotnisko następnego dnia rano, zauważyłam, że Krycha siedzi blada jak ściana. Normalnie miałabym to głęboko w odwłoku, byle tylko oderwać się od tej bandy pomyleńców, choćby i na trzy dni, ale jak ostatnio tak wyglądała, to się okazało, że moje przeczucie było słuszne.
– Co jest? – spytałam ją niby od niechcenia, przeglądając gazetę na siedzeniu obok.
Pokręciła nerwowo głową, ale nie przekonała mnie tym za bardzo.
Na lotnisku musieliśmy dłuższą chwilę poczekać na boarding, więc postanowiłam wykorzystać fakt, że wszyscy rozpierzchnęli się w swoją stronę – zwłaszcza że Kubacki oddalił się w kierunku kibla, śpiewając pod nosem Planica, Planica, snežena kraljica. Kerstin siedziała obok, już nie scrollując telefonu w zastraszającym tempie.
– Nie ma gnoma – odezwałam się do niej znienacka, przez co delikatnie podskoczyła. – Gadaj. Ostatnio cię nie sprzedałam, to teraz też tego nie zrobię.
Krycha chrząknęła, ale znowu pokręciła głową.
Westchnęłam.
– Lepiej, żebym pierwsza się dowiedziała ja niż księciunio Szaflarski, nie?
Kryśka ukryła twarz w dłoniach i pozostała w takiej pozie kilkanaście sekund aż w końcu wywróciła oczami i wypuściła ze świstem powietrze przez usta.
– Dobrha, co mi tam. No bo… tak jakby… starhałam się jeszcze barhdziej pomóc w śledztwie, nie? I pomyślałam, że byłoby dobrze, gdybym… sprhóbowała namierzyć trhenerha czy coś. Mój wujek ma takie urządzenie do namierzania sygnału komórhkowego i chciałam się dowiedzieć, czy może Krhuczek… ale przecież i tak by zmienił numerh! – Sprzedała sobie głośnego plaskacza w czoło, jakby dopiero teraz to sobie uświadomiła. Mam nadzieję, że na fizjoterapii zna się lepiej niż na myśleniu. – W każdym rhazie tak długo prhóbowałam zgadnąć hasło, że zablokowałam komputerh i wujek się zorhientował…
Wstrzymałam oddech.
O. MÓJ. BORZE.
– Mam mieć pogadankę po powrhocie.
Terminal zaczynał mi trochę tańczyć jak Hofer z belkami, a serce chciało wyskoczyć i utopić się w kiblu. Niestety, nie miałam czasu analizować, co zrobię, jeśli wyląduję w więzieniu, bo w tym samym momencie podszedł do nas wyjątkowo zadowolony Kubacki.
Szwab ma słabe zwieracze u mnie w środę na chacie. Jeszcze wam prześlę szczegóły. Tylko bez spóźnień! – Zagroził nam palcem.
Debil.
– Mnie nie będzie – wymamrotała Kerstin. – Muszę wrócić do Krhakowa.
Menda machnęła ręką.
– To ci Socha prześle mejla czy coś.
Krycha przytaknęła głowa, unikając wzroku bazyliszka księciunia.

No to tym razem naprawdę będzie pata planicka.

 


Ja wiem, że przymiotnik od Nowego Targu powinien brzmieć „nowotarżański”, ale powiedzmy, że w ramach poszanowania dla tradycji tośkowej do końca tej części książę pozostanie „nowotarski”.
 
Rozdział ma vibe takiego, hmm, przejściowego, chociaż przecież rewelacje przyniesione przez Kubę ani trochę przejściowe nie są. Poza tym mamy powtórkę z Kerstin, tym razem nieco inną.

 A już teraz mogę Wam zdradzić, że za tydzień Planica i najdłuższy w mojej karierze rozdział – ma ok. 36 stron. Zabijcie mnie potem!

 
PS Trochę dziwnie się mówi do ściany, ale przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, zaczynam się oswajać, zwłaszcza że to moja wina.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz