I can’t wait to memorize this day
Oh, a picture cannot contain the way
it feels
You said: “Live in the present”
I’m already dreaming of how it begins
And trying to savor the moment
But I know the feeling will come to
an end
[…]
What if I told ‘em that now that I’m
older
There isn’t a moment that I’d wanna
change?
Powinnam była wycałować
polską ziemię, skoro tylko wysiadłam z samolotu, ale niedające mi spokoju
przeczucie wielkiej katastrofy życiowej nie pozwalało mi na cieszenie się z
czegokolwiek. Zwłaszcza że towarzyszył temu wszystkiemu głos Mendy, który raz
po raz wychwalał swój ostatni lot w Vikersund. Żałowałam, że mam urodziny
dopiero w grudniu, bo mogłabym sobie zażyczyć tego czołgu już teraz. Na
szczęście niepokój skutecznie włączył mój tryb Ignoruj Obecność Kubackiego.
Skoro i tak mieliśmy wszyscy wylądować za kratami, to czemu by psuć nasze
ostatnie chwile wolności?
Zanim
pożegnaliśmy się na lotnisku w Krakowie, Krycha skinęła do mnie głową, choć
przerażenie nie opuszczało jej wielkich jak piłki palantowe oczu. Zajebioza.
Może to przez mój
trwały uszczerbek na zdrowiu psychicznym spowodowany odmrożeniem mózgu przez
częste przebywanie na zewnątrz zimą, ale kiedy zmusili mnie do zajęcia miejsca
obok księciunia nowotarskiego, perspektywa wielu lat spędzonych w więzieniu przestała
wydawać się taka straszna. Zwłaszcza że nie było szans, żebyśmy wylądowali w
jednej celi – moją najgorszą opcją była Krycha, co czyniło tę opcję do
wytrzymania.
Sądziłam, że
wysłuchiwanie o domniemanym talencie i przyszłym złotym medalu w Seefeld w
wykonaniu naszego detektywa inspektora generalnego było najgorszym, co mnie
spotkało w tamtym dniu i tak było… dopóki w pewnym momencie Zniszczołowi nie zadzwonił
telefon. Początkowo nic sobie z tego nie robiłam – ot, do każdego ktoś czasem
dzwoni – ale po kilku minutach nieprzerwanej rozmowy doszedł do mnie cukierkowy
głos Ryżego Brutusa i śniadanie podeszło mi do gardła w sekundę. No tak,
przecież dopiero za nieco ponad miesiąc będą mogli oficjalnie spędzić i przegadać
ze sobą resztę swojego życia, to trzeba było nawijać jak katarynka przy każdej
okazji. Ja rozumiem, że przy ślubie jest sporo rzeczy do załatwienia, ale chyba
nie trzeba wszystkiego kończyć „skarbusiami” i „misiaczkami”. Dżizas, dejcie mi
wiadra, byle szybko, bo obrzygam Kubackiego. Albo może nie przynoście…
Westchnęłam
teatralnie, choć ten zapluty cymbał rudy oczywiście nie dosłyszał tej aluzji, i
wróciłam do czytania książki, ale w tej kadrze nawet takie proste przyjemności nie
trwają zbyt długo, bo któryś z nich zawsze musi otworzyć japę nieproszony.
– Jak tam,
kiecka już wybrana?
Spojrzałam na odwróconego
do mnie z siedzenia przed Sierściucha, który oczami wskazał w lewo, na szczebioczącego
Grzywę.
– A szukasz
outfitowej inspiracji, że pytasz? – sarknęłam, próbując wrócić do lektury.
– Ja już swój
garniak mam – odparł zadowolony. – Zastanawia mnie tylko, co za szopkę ty
odstawisz.
– JA
odstawię?! – zawołałam, wskazując palcem na siebie.
– No tak. Ty
zawsze musisz coś odwalić.
Zwęziłam niebezpiecznie
oczy. Co za pchlarz paskudny…
– Żebym ja cię
tu zaraz książką nie musiała walnąć, obsrańcu jeden…
– Te, Tośka –
odezwał się Wiewiór, wierny kompan Kota, zaaferowany naszą rozmową – weź no się
uspokój, bo my tu trupa nie chcemy!
– O, błagam
was – prychnął niepytany Kubacki, co podniosło mi ciśnienie jeszcze bardziej – to
ten typ krowy, co dużo ryczy, a mało mleka daje.
Bez chwili
zwłoki wsadziłam mu z całej siły łokieć w żebra, na co zareagował głośnym
okrzykiem, jakby go kto ze skóry obdzierał. To już dwa lata, a kretyn się nie
nauczył, żeby mnie nie zaczepiać bez powodu.
– …muszę kończyć,
ja ciebie też. Pa, pa, pa, pa – usłyszałam zza stosu kurtek po swojej prawej stronie.
Ta oranżada z komunii zaczynała się szybciej przesuwać w górę przełyku. – Ej, Tośka!
– zawołał oburzony Zniszczoł. – Na pięć minut cię zostawić nie można, bo od
razu ludzi uszkadzasz!
– Wypraszam
sobie, Kubacki sam się uszkodził! – odparłam.
Mustaf nadal
się kulił, wydając z siebie dziwne jęki.
– Niby jak?!
– Odezwał się
niepotrzebnie.
Jak gdyby
nigdy nic wróciłam do książki, nie zwracając uwagi na pełne dezaprobaty
kręcenie głowami. Mniej więcej po trzydziestu sekundach od tego zdarzenia Mendzie
udało się wyprostować.
– Ty masz coś nie
tak pod kopułą, mówił ci to ktoś kiedyś? – warknął cicho, nie chcąc
najwyraźniej po raz kolejny podnosić larum na cały busik.
Było to zaskakująco
mądre z jego strony, zważywszy na to, że Szwabisko na przednim siedzeniu już
się wykręcało do tyłu, żeby nam nagadać.
– O pffff! – prychnęłam,
starając się składać dalsze zdania książki. – Oczywiście, że tak, ale ty też
normalny nie jesteś.
Wyjątkowo
podniosłam głowę, żeby spojrzeć patafianowi w twarz i przez ułamek sekundy
wydawało mi się, że… się uśmiechnął. Nie no, to musiała być pomyłka – powtarzałam
sobie w myślach, by nie musieć się zmierzyć z prawdą.
Niestety, nie
dane było mi spytać gnoma prosto w oczy, czy to, co widziałam, było naprawdę (i
nie, żebym oczekiwała szczerej odpowiedzi), bo Zniszczoł właśnie dokończył
przekładanie dzielących nas kurtek na drugą stronę, żeby przysunąć swoje dupsko
do mojego. Zamrugał do mnie zalotnie oczami, uśmiechając się w ten swój ułomny
sposób.
– O czym tam
gruchacie, gołąbeczki?
I kto to,
kurwa, mówi. Mustaf wywrócił oczami i włożył słuchawki do uszu, po czym
oparł łeb na szybie, założył ręce na piersi i zamknął oczy.
– Nie masz
jakiegoś lepszego zajęcia? – spytałam z obrzydzeniem na gębie. – Na przykład
grania w Angry Birds? Musisz zawsze do mnie gadać?
– Nie ma
niczego lepszego na świecie od rozmowy z tobą – odpowiedział, po raz kolejny
durnowato trzepocząc rzęsami.
Gdzie to
wiadro?!
– Czego chcesz?
– jęknęłam z niezadowoleniem.
– Oj, tam, oj,
tam, czemu od razu uważasz, że czegoś chcę?
– Bo to jest
wyjątkowy poziom bycia do porzygu uroczym, nawet jak na ciebie.
– Uważasz, że
jestem uroczy?
– Nie zmieniaj
tematu.
Zniszczoł wywrócił
oczami i westchnął teatralnie.
– No nic,
miałem tylko takie pytanie…
– Jakie znowu?
– Wysiadać,
ferajna!
Okrzyk Grzesia
Sobczyka uratował mnie (po raz kolejny w tym sezonie) od niechybnej
kompromitacji społecznej, z pewnością zakończonej jakimś uściskiem (bo ze
Zniszczołem inaczej chyba być nie może) i w efekcie, popychając Ryżego Brutusa
jak osoba pierdolnięta, uciekłam z busika zaparkowanego pod skocznią w Wiśle Malince.
Tam wsiadłam do samochodu, w którym siedział już wujek Robert, i z wielką ulgą
powitałam kilka dni wolnego od tych bałwanów.
* *
*
…a tak mi się
przynajmniej wydawało. Cały wieczór łaziłam po pokoju jak debil, czekając aż zawibruje
mój telefon, ale poza durnymi memami od Titusa jak na złość nic innego nie
chciało przychodzić. Próbowałam układać klocki z Tymkiem i zajadać stresy, ale
w zamian dostałam tylko ból stopy, powstrzymany z ledwością potok przekleństw
i niestrawność. I tak właśnie płacą w tym naszym PZN-ie za poświęcanie dla nich
swojego życia i zdrowia. Pieniędzy nie zobaczysz, ale choroby zawodowe jak najbardziej.
Nawet jeśli
planowałam robić skoczny detoks, to nie było mi to do końca dane. Już na środę zaplanowano
spotkanie w tej zasranej jaskini trolla Kubackiego i na samą myśl zaczęłam się zastanawiać,
czy może przypadkiem nie zjeść surowego ziemniaka. Perspektywa rzygania,
o dziwo, wydała mi się jednak o wiele bardziej przerażająca niż jakiś tam gnom
ogrodowy i z jękiem niezadowolenia uznałam swoją porażkę wobec, ekhem, detektywistycznego
zacięcia księciunia.
Po godzinnej
bitwie na poduszki i gorącym prysznicu, a także przeczytaniu bajki leżałam w
łóżku z Tymkiem na łyżeczkę i mimowolnie wąchałam jego pachnące gumą balonową
włosy. Starałam się za bardzo nie wiercić, żeby nie obudzić oddychającego
równomiernie i zdecydowanie śpiącego kuzyna, ale miałam ochotę swoim zwyczajem
ciągle skopywać i naciągać na siebie kołdrę, bo łaziły za mną ciągle sceny ze Skandynawii
(i wcale nie mam tu na myśli naszych medali), a sen, mimo zmęczenia, traktował
mnie trochę jak Grumpy Cat przez ostatnie pół sezonu, to jest albo mnie unikał,
albo torturował. Perspektywa odpoczęcia wydawała się świetna, tylko że najprawdopodobniej
znowu czekał mnie jakiś ślub czy inne gówno, więc z dwojga złego lepsze już było
wyciąganie sobie z pyska włosów Tymka. Chciałam się nim nacieszyć, zanim mnie
wsadzą do paki, a biorąc pod uwagę ostatnią rozmowę z Kerstin, była to
perspektywa nieunikniona.
Ale nie tylko Krycha
łaziła mi po tym moim blond wszarzu. Temat wesel ogólnie budził we mnie odrazę,
a przez to jedno głupie pytanie Skrobota nie mogłam przestać znowu wałkować tej
kwestii. Trudno mi było znieść myśl o tańczeniu w jakiejś strojnej kiecy na
góralskiej potańcówie, ale odmówienie Zniszczołowi obudziło we mnie pewien opór,
z pewnością mający coś wspólnego z dyskomfortem psychicznym – moim i jego, bo wątpiłam,
że mógłby dobrze przyjąć tę informację. Za moją racją przemawiał również fakt,
że jeszcze nie zdecydowałam, a już się do mnie z łapskami pchał Skrobot. Pfff,
partner na wesele. Też mi coś. Normalnie bym pewnie nie zwróciła na to uwagi,
ale oczywiście, oczywiście, OCZYWIŚCIE kilka dni wcześniej Rudzielec musiał
mi zainsynuować jakieś romanse z kadrowym nartopucem i w efekcie jego niewinne
pytanie urosło w moich oczach do rangi problemu. Choć może w ostateczności… nie
byłoby to takie złe. Gdybym poszła sama, to bym mogła złapać swoją typową,
śródwielkoimprezową przymułę, a Skrobota znałam i lubiłam, i mogłam być pewna,
że mnie nie udusi przez moje typowe zagrania nieuleczalnej wariatki. To jest –
tylko jeśli miałabym pewność, że nie stoją za tym więcej niż przyjacielskie
intencje. Chociaż… no brzydki nie był.
JA
PIERDOLĘ, SOCHA, STACZASZ SIĘ!
Zamierzałam
już wydać z siebie okrzyk frustracji, ale przed niechybną katastrofą oraz
wydaleniem z domu wujostwa powstrzymały mnie wibracje, które poczułam gdzieś w
okolicy swojego zadka.
Zaczęłam
gorączkowo obmacywać wolną ręką swoje plecy i materac za nimi, ale tylko się
bardziej stresowałam, bo mojego zasranego androzłoma nie było. Po kilkunastu sekundach
odkryłam jednak, czemu mnie coś uwierało w lewe biodro. Jak to będzie
kolejny mem z Makłowiczem od Titusa, to do mu nogi z dupy powyrywam – pomyślałam,
pośpiesznie odblokowując ekran. Na szczęście Miętus mógł się nadal cieszyć wszystkimi
kończynami prawidłowo przyczepionymi do ciała, bo nadawcą wiadomości na What’sAppie
była Krycha.
Muszę tylko
myć u niego okna przez rok, ale przynajmniej nikt nie zginie
Odetchnęłam z ulgą,
odrzucając telefon w jakiś nieznany kąt łóżka tylko po to, żeby go następnego
dnia rano szukać przez dwie godziny jak niemądra. Może i nikt nie zginie,
ale co się strachu najadłam, to moje. I wierzcie mi, cery od tego lepszej nie
miałam.
Do rozkoszowania
się błogim spokojem miałam łącznie półtorej dnia: pół poniedziałku i cały wtorek.
Nie mogłam powiedzieć, żebym szczególnie wypoczęła, ponieważ mój conocny
koszmar potrafił mnie dopaść nawet w najbezpieczniejszych miejscach, ale już pomijając
fizyczne dysfunkcje mojego organizmu – wujostwo stwierdziło, że przyjazd
kuzynki to świetny moment, żeby nająć ją jako darmową nianię. I nie zrozumcie mnie
źle, kocham Tymka całym sercem, ale wydaje mi się, że w wieku lat dwudziestu czterech
to człowiek by chciał usiąść w fotelu z książką i herbatką albo podziergać jakiś
szaliczek, a nie uganiać się za sześcioletnim samochodem wyścigowym. Kuzyn
zawsze się zachowywał, jakby mu ktoś silnik odrzutowy w zadku zamontował i chciał
robić tysiąc rzeczy naraz, choć nie przypominam sobie, żeby był taki dwa lata
temu. I pytań też miał sporo…
– Kiedy
przyjedzie wujek Olek? A dlaczego cię tak długo nie było? A czemu wcześniej miałaś
urlop? Nakopałaś już wujkowi Dawidowi w dupę za bycie cymbałem?
– Tymek, nie
wolno mówić „dupa” i „cymbał”…
– To nie fair!
Ty ciągle tak mówisz!
Wówczas zwykle
w ramach łapówki podawałam mu miskę lodów przed obiadem i temat znikał na
chwilę.
We wtorek
wieczorem, to jest koło dziewiętnastej, kiedy leżałam już w łóżku wykąpana i w
piżamce, próbując czytać i odciągnąć swoje myśli od przykrości dnia następnego,
dostałam SMS-a od Zniszczoła z pytaniem, czy może wpaść do mnie przed wyjazdem
do Nowego Targu. Szlag więc trafił moje trzydzieści sześć godzin zen. W
pierwszym odruchu chciałam go zablokować, ale z litościwym westchnieniem
odpisałam, że się zgadzam i że możemy razem pojechać do Mendy na ten mityng, co
to nikt go nie wyczekiwał.
Zgodnie ze
swoją zapowiedzią zjawił się w progu domu Rudeckich punkt dziewiąta z wielkim wyszczerzem
na paszczy, jakby samym przybyciem uczynił co dobrego. Wywróciłam oczami, ale
go wpuściłam, bo jak Socha da słowo, to Socha go dotrzymuje, dlatego Menda
niechybnie zginie z mojej ręki. Planowaliśmy wyruszyć w podróż do krainy
trolli koło dziesiątej, żeby uniknąć (na tyle, na ile jest to możliwe) korków
na Zakopiance, więc po jego przyjściu nie dałam mu siedzieć o suchym pysku i
spreparowałam dla niego jakąś herbatę, bo potem by mi przez rok wypominał, że taka
ze mnie gospodyni jak z koziej dupy trąba. Wujostwo dawno wyszło pilnować
swojego biznesu, a Tymek siedział w przedszkolu i ktoś inny musiał robić uniki przed
jego seriami pytań jak z kałacha. Ja z kolei krzątałam się po kuchni, starając
się ogarnąć bałagan, którego sama narobiłam przy pichceniu żarcia. Byłam już mniej
więcej ubrana do wyjścia – nikt przy zdrowych zmysłach nie stroiłby się na
spotkanie z Kubackim – ale nasza wyprawa mogła zająć od kilku godzin do kilku dni
sądząc po gęstości ruchu na Zakopiance, więc nie zamierzałam zostać w tym
czasie wyklęta z domu wujostwa za robienie syfu. Sam fakt, że był tu kiedyś Mustaf,
kwalifikował ten budynek go jakiejś deratyzacji czy czegoś.
– Muszę cię o
coś zapytać – palnął Zniszczoł, kiedy chowałam świeżo umyte i wytarte naczynia.
Przypomniało
mi się, że próbował sforsować jakiś temat już w busiku z Vikersund, ale w duchu
liczyłam, że bęcwał przywalił gdzieś głową i o nim zapomniał. Jak to mówią: „Umiesz
liczyć, licz na siebie”. Szkoda, że miałam tylko pięćdziesiąt osiem procent z
matury z matmy…
– Pożyczyłam ci
kasę już w zeszłym tygodniu, więcej nie mam, Zniszczoł – ucięłam jego ewentualne
zamiary.
– Nie chodzi o
to.
– I zapasowych
skarpet też ci nie będę prała, robiłam to już dwa tygodnie temu! Kolego, musisz
brać więcej par na zawody.
Ile razy za nadbagaż
z własnej kieszeni płaciłam, tego nikt mi nigdy nie zrekompensuje… a już na pewno
nie PZN.
– Antek...
– Dobra, dawaj
je. Ale żeby to mi był ostatni raz! – Ja to naprawdę jestem za dobra dla tych
nielotów. – Boże, przed oczami stanęła mi własna matka... I nie był to
przyjemny widok.
Stopniowa transformacja
w panią Sochową była z pewnością jakimś symptomem cofnięcia w rozwoju, bo
normalni ludzie nie wydzierają się na innych z powodu skarpetek. Za to za bycie
bęcwałem? Owszem, tak trzeba żyć.
– Tośka, chciałem
cię poprosić, żebyś była moim świadkiem.
Zmarszczyłam brwi,
dopatrując się jakiejś niedomytej plamy na talerzu. Pośliniłam palec i próbowałam
ją zmyć, ale nie schodziła, więc postanowiłam ją zignorować i wsadziłam naczynie
do dolnej szafki.
– Świadkiem
czego? Bo ja codziennie jestem świadkiem upadku twojej kariery sportowej i zapewniam
cię, że nic przyjemnego to nie jest.
Nie tylko
jego, of course, ale myślę, że na tym etapie Kubacki świetnie zdaje
sobie już sprawę z bycia przypadkiem beznadziejnym, musi tylko przestać to wypierać.
– Świadkiem na
moim ślubie, Antoś.
Kubek z napisem
„Najlepsza kuzynka na świecie!”, który próbowałam wepchnąć na najwyższą półkę,
stojąc na palcach, wyślizgnął mi się z ręki i przez ułamek sekundy walczyłam z
grawitacją oraz własnym refleksem. Ostatecznie udało mi się go przytulić do cycków,
ale przez kilka sekund stałam nieruchomo, mając nadzieję, że się przesłyszałam.
Czy on… czy
właśnie… że on chce…?
JAPIERDOLĘ.
OK,
przeanalizujmy fakty. Po pierwsze – nie wiedziałam, czy się wybieram na tę jego
„imprezę życia”. Po drugie – nie dość, że miałam problem zakomunikować mu tę
prostą odmowę, to jeszcze miałam mu powiedzieć, żeby spierdalał, dokładając do
tego rozczarowanie w postaci odmowy świadkowania. Po trzecie – przez cymbała
prawie rozwaliłam swój ulubiony kubek.
Swoje
położenie określiłabym elokwentnie jako mocno chujowe.
Co robić,
corobić, corobić, CO. ROBIĆ?!
Odwróciłam się
powoli na pięcie i zobaczyłam to, czego się bałam: Zniszczoł nadal siedział przy
stole w kuchni Rudeckich, to nie był omam. Niestety, ryży bałwan nadal tam był
z uśmiechem dziwnie przyklejonym do ryjca i wielką nadzieją w oczach. Nie miałam
wprawy w dyplomatycznym zapraszaniu ludzi na ekscytującą podróż, więc
skrzywiłam gębę i modliłam się, żeby było wiarygodnie, że niby jestem zaszczycona.
Już nabierałam
powietrza w płuca, żeby w końcu coś z siebie wydusić, ale w tym momencie
Rudzielec się zaśmiał:
– Spokojnie,
wiem, że to poważna decyzja! – powiedział ze zdecydowanie zbyt dużą dozą optymizmu.
Pierwszy raz mnie to chyba uratowało, więc może nie zawsze był taki bezużyteczny.
– Nie oczekuję odpowiedzi na już, ale do końca tygodnia byłoby spoko.
Przytaknęłam
głową, przekonana, że nadal wyglądam jak ratlerek z zatwardzeniem.
– Dzięki –
wymamrotałam i odwróciłam się, żeby dokończyć sprzątanie.
Zapadło milczenie,
które w moich uszach brzmiało jak najgorsza kakofonia. Zerknęłam jednak przez
ramię na Zniszczoła, który jak gdyby nigdy nic nadal scrollował telefon, więc
trochę mi ulżyło. Na szczęście oprócz pierdołowatości miał jeszcze jedną przydatną
cechę: niekumatość, kiedy sytuacja tego wymagała.
Zbierając się
do wyjścia, ciągle odtwarzałam w głowie naszą rozmowę i nie mogło do mnie dotrzeć,
że on to naprawdę zrobił. Co nim powodowało? Czy on upadł na łeb? Myślałam, że
faceci zwykle wybierają jakiegoś swojego bro before hoe, czy coś, a nie…
babsko. Jeszcze w dodatku mnie?! Co się kotłowało pod tą jego strzechą?!
Myślałby kto, że po dwóch latach spędzonych ze mną niemal dzień w dzień miał
szansę się na mnie poznać, ale najwyraźniej miłość rzeźbi dziury w mózgu,
jak to ktoś kiedyś mądrze powiedział.
– W ogóle…
muszę powiedzieć, że się nie spodziewałam twojej propozycji – próbowałam zaadresować
problem, kiedy siedzieliśmy w aucie, stojąc w pierwszym korku.
Nie wiem po co
to zrobiłam, nie wiem po co się wybrałam na misję samobójczą, ale z pewnością nie
byłam w pełni sił mentalnych. Może chciałam dowiedzieć się, jaki proces myślowy
stał za tą jego ruską logiką?
Zniszczoł
zmarszczył brwi, zamykając schowek, który wcześniej zaczął przekopywać z nudów.
– Serio?
Wydawało mi się, że wybór był dość oczywisty – odpowiedział i czułam na sobie jego
spojrzenie, ale dla dobra wszystkich uczestników ruchu udawałam, że z uwagą
wpatruję się w sytuację na drodze.
Chrząknęłam.
– A ty nie
masz tam tych swoich jakichś… Biegunów czy innych Szybkich? – zapytałam z nadzieją,
że ta sugestia sprawi, że pójdzie po rozum do głowy.
– Mam, ale… no
nie wiem, jakoś nie przyszli mi na myśl. – Wzruszył ramionami.
Ze wszystkich możliwych
opcji wybrał tę najgorszą. Oczywiście. To było bardzo w jego stylu. Przeszło mi
przez myśl, że Skrobot Młodszy przystałby na tę propozycję bez cienia zawahania,
ale niestety, status najlepszej Zniszczoła przyjaciółki miałam ja. Na chuj
mi to było?
Westchnęłam głośno.
Na chwilę zapadło milczenie. Wsłuchiwaliśmy się w silnik auta Rudeckich.
– Wiesz… – zaczął
znowu tym tonem i poczułam, jak każdy mięsień mojej dupy się napina. –
Muszę przyznać, że ja z kolei nie spodziewałem się, że aż tak się zmienisz.
Skrzywiłam
gębę.
– W jakim
sensie?
Trochę se tyłam,
trochę chudłam i końcówki włosów podcięłam, ale żeby to zaraz brać za jakiś extreme
makeover?
– Noooo wiesz…
wydaje mi się, że w porównaniu z zeszłym sezonem to bardzo spuściłaś z tonu. W
twoich groźbach o utylizacji Kubackiego jest jakby mniej mocy.
I to miało być
DOBRE info?!
Westchnęłam
ponownie, odpuszczając kłótnie, do których miałabym wszelkie prawo.
– Zmęczenie
materiału chyba – odparłam, po czym wrzuciłam jedynkę i przesunęliśmy się o
kilka metrów do przodu. – Może zrozumiałam, że Kubacki jest niereformowalny i
trochę szkoda mojej energii.
Zniszczoł zaśmiał
się serdecznie. Ugh, nadal powodowało to u mnie mdłości.
Ruszyliśmy już
z kopyta, bo ruch się przerzedził, więc depnęłam na gaz. O ironio, teraz
zmieniłam śpiewkę o sto osiemdziesiąt stopni i BARDZO chciałam się znaleźć u
Kubackiego, bo w tym sabacie czarownic spotkaniu pokładałam nadzieję na
zakończenie tematów osobistych, na które Rudzielcowi najwyraźniej się zebrało.
Prawdę mówiąc, gdybym miała wybór, wolałabym znowu być zamknięta w ciasnym
busiku z Teamem Papryką puszczającym hity disco polo. Był to więc najwyższy
poziom desperacji.
Do czego te
nieloty mnie doprowadziły! A PZN o odszkodowaniu nawet nie chce słyszeć…
Już zaczynałam
się czuć bardziej komfortowo, pewna, że tematy trudne wyczerpaliśmy na resztę
życia, ale nie. Musiał się bałwan znowu odezwać.
– A wiesz? Ostatni
śniło mi się, że to my braliśmy ślub!
CO.
Odwróciłam do
niego głowę i gapiłam się, jakby mi plaskacza w ryj strzelił. I trochę tak też
się czułam. A noga na gazie opadała coraz niżej.
– Moja rodzina
i wszyscy nasi znajomi gapili się na nas jak na niemądrych w kościele, ale przynajmniej
było ciekawie! – śmiał się dalej.
Tymczasem ja
nie mogłam przestać odkleić od niego gał. Udało mu się mnie zamurować dwa razy
w ciągu półtorej godziny. Coś ostatnio ludzie biją przy mnie swoje rekordy.
Może naprawdę coś poprzestawiało mi się w bani…
– Tośka!
Krzyk Zniszczoła
wyrwał mnie z transu, ale zanim zdążyłam zareagować, Rudy musiał szarpnąć
kierownicą, bo byliśmy na kursie kolizyjnym z barierką i autem jadącym sąsiednim
pasem. Wróciliśmy na właściwy tor, ale ręce tak mi trzęsły, że ledwo umiałam
zmieniać biegi. Dobrze, że wyrobiłam sobie pewny poziom automatyzacji, jeśli
chodzi o prowadzenie, bo dopiero bylibyśmy w dupie.
A nawet w zaświatach.
– Ty na pewno
dzisiaj czujesz się wystarczająco dobrze, żeby prowadzić? – spytał, a w jego
oczach znowu była szczera troska. – Bo wiesz, zawsze możemy gdzieś zjechać i
się zamie…
– Nic mi nie
jest – wycedziłam przez zęby. Idiotka, idiotka, idiotka! – Po prostu… –
Wstrzymałam oddech, szukając właściwych słów. – Czy ty nie powinieneś śnić o
ślubie z Agatą? – wypaliłam szczerze.
…a potem miałam
ochotę wyskoczyć przez okno samochodowe na środku autostrady. Kim jesteś i
co zrobiłaś z Antoniną Sochą, maszkaro przebrzydła?
– O, wierz mi,
śniło mi się to już z tysiąc razy.
Na szczęście
Zniszczoł zawsze pozostawał niekumatym Zniszczołem. Zamiast się przejmować moją
szczerością, on raczej wywalał swoje i tak już wyłupiaste oczy od przywołanej traumy.
– Ale to
zawsze były koszmary – dodał. – Ten z tobą to chociaż był śmieszny. Wiesz,
chyba za dużo stresu związanego z załatwianiem. Te wszystkie wzory zaproszeń,
układ siedzeń... A fotografowie! Niektórzy to takie gbury…
Powiedzenie głupi
ma zawsze szczęście pasowało do mnie jak mało co w życiu, bo mój najdroższy
przyjaciel postanowił rypnąć wesoły monolog na temat trudów organizowania wesela,
więc mogłam bez obaw się wyłączyć i skupić na drodze oraz uspokajaniu własnego
chaosu myślowego. To znaczy – nie zrozumcie mnie źle, nie miałam w zwyczaju
poświęcać zbyt wiele miejsca w głowie innym, zwłaszcza Brutusowi, ale przez
takie teksty jak ten mój uporządkowany świat wewnętrzny trochę szlag trafiał. Jeśli
sny są odzwierciedleniem naszych pragnień, to bałam się wiedzieć, co to znaczy w
kontekście Zniszczoła. Pewnie marzyło mu się, że mnie naprawi czy coś. News
flash, kolego: tego nawet Doktor Prozak nie umiał dokonać. Odpuść se, ziom.
Dlatego zrzuciłam to wszystko na typową szczygiełkowatość Rudego i przeniosłam
dotychczasowe wspomnienia z tego dnia do folderu SPAM.
Przez resztę
drogi nie wstępowaliśmy więcej na żadne grząskie grunty konwersacyjne, co
przyjęłam z dużą dozą ukontentowania, bo zostało nam jakieś półtorej godziny
drogi i nie wyobrażałam sobie spędzić tego czasu na rozważaniach natury psychologicznej.
Fuj. Terapię zakończyłam na żądanie, nie potrzebowałam dodatkowych
sesji. Ale powodów do załamania nie brakowało.
– O, patrz! –
zawołał uradowany Zniszczoł, pokazując mi znak za szybą.
Podążyłam
wzrokiem za jego palcem. Pokazywał znak z napisem „Babia Góra”.
– To tam latacie
z Kerstin na miotłach się spotkać?
Pacnęłam go w
kaczan i plasnęło aż miło!
– To jest Łysa
Góra, matole – odwarknęłam. – I ty śmiesz się nazywać GÓRALEM?!
– Chodziło mi
o to, że to jest Babia, czyli że spotykają się na niej baby, nie
wiedźmy…
– Dobra, ty
już mi oczu nie mydl, jełopie…
– …które akurat
lubią używać mioteł jako środka transportu!
– Jeszcze
słowo, a wylecisz przez zamkniętą szybę!
Zniszczoł
szczerzył się jak pajac, a ja tylko kręciłam głową z niesmakiem. Czemu skazano
mnie na życie z tym burakiem?
Pod domem
Kubackiego znaleźliśmy się około trzynastej, co i tak było niezłym wynikiem,
jeśli patrzeć na ogólny poziom paranoi na polskich drogach. Prawdę mówiąc,
spodziewałam się, że nawigacja zatarga nas gdzieś na środek pustkowia albo pod
jakąś jaskinię, ale ku mojemu zdziwieniu stanęliśmy pod całkiem sporą chatą, i
w dodatku nie tak tragiczną, jak wskazywałby poziom rozwoju sportowego
właściciela. Miał z tyłu duży ogród, a elewacja nie przypominała nory, która
pasowała do osobowości mieszkańca. Nie mogłam wykluczać, że swój udział miała w
tym wszystkim Martka-nartka, bo nie podejrzewałam księciunia o choć krztę
rozumu i smaku.
Przez moment
wydawało mi się, że spotkanie u Mendy okaże się moim wybawieniem, ale czar prysnął,
kiedy przypomniało mi się, że będę musiała oglądać jego mordę. Z jękiem rozpaczy
wytarabaniłam zadek z auta i razem ze Zniszczołem podeszliśmy do drzwi. Wokół posesji
zaparkowanych było kilka innych samochodów, co wskazywało na to, że prawdopodobnie
byliśmy ostatni. Już sobie wyobrażałam narzekanie Mendy i na samą myśl wywróciłam
oczami.
Nacisnęłam
dzwonek i po chwili troll wyszedł z jamy. Od razu odechciało mi się
wszystkiego.
– Dłużej się
nie dało?! – warknął na wstępie.
– I tobie też
dzień dobry, Mustaf – odparł mu na to Zniszczoł, patrząc na niego znacząco.
Szopen wywrócił
oczami, ale ustąpił nam z drogi, a my weszliśmy, nie mając za bardzo innej opcji.
Parter był
jedną wielką otwartą przestrzenią: połączeniem kuchni, jadalni i salonu. Wystrój
był bardzo góralski, choć z dużą dozą nowoczesności – drewno najczęściej było błyszczące,
w przeciwieństwie do medali, których Kubacki nie posiadał. Gdzieś po lewej pięły
się schody, ale moją uwagę przykuł duży kominek oraz zestaw mebli salonowych, które
były w całości zajęte przez osobników nartonogich a głośnych. Wolny siedział na
oparciu fotela i nachylał się do siedzącego z brzegu kanapy Sierściucha, a
zaraz za nim z kolei skakał na siedzeniu jak małpa Titus, którego me oczy nie
widziały zdecydowanie zbyt krótko. Miętus gadał za to z Biegunem, którego
średnio interesowała rozprawa z kolegą, bo ciągle śmigał kciukami po telefonie
z dziwnym wyrazem twarzy, który może miał być uśmiechem, ale trudno to jednoznacznie
określić. Zniszczoł od razu do niego podszedł, żeby zbić z nim „pionę”. Kłusek
grzał dupsko przy rozpalonym kominku i wyglądał, jakby nadal próbował rozgrzać
się po tej hipotermii, przez którą zemdlał na progu domu Rudeckich w styczniu –
stał przed ogniem z rozłożonymi rękami, więc albo to, albo odprawiał kolejny
seans Rąk, które leczą. Szkoda tylko, że jego to już nic nie uleczy.
– Chcesz się
czegoś napić?
Skoro Zniszczoł
się oddalił, a pozostali detektywi nas nie zauważyli, zdałam sobie
sprawę, że zostałam stać koło Mendy, a moje ciało nie zareagowało od razu
wzdrygnięciem. Hmm. To postęp czy regres?
– Wody –
odmruknęłam.
Kubacki poszedł
w kierunku kuchni, a ja postanowiłam się zbliżyć do bęcwałów i zaczęłam głośno
a teatralnie chrząkać, żeby dać im do zrozumienia, kto właśnie przyszedł.
– EKHEM. – To
już nie było chrząkanie, to już był krzyk.
Cymbały się obejrzały
na mnie i zaczęły się witać. Co za banda niedorobów.
Podeszłam do
Sierściucha i Wolnego, bo oni jedyni z całej gromady wydawali mi się normalni,
a raczej mniej nienormalni niż reszta. Zniszczoł w dalszym ciągu nadawał jak
kataryna z Biegunem za moimi plecami.
– Co wam tyle
zeszło? – spytał, o dziwo, całkiem uprzejmie Kot.
– Jakby nie
patrzeć, mieliśmy najdalej. – Spojrzałam na niego, jakby był debilem.
– Faktycznie. –
Maniek przytaknął głową, po czym wziął ze stolika kawowego kubek i upił łyk kawy.
Dopiero wtedy
zauważyłam, że leży na nim żółta koperta.
A może oni
zawsze byli tacy uprzejmi, tylko nie zauważyłam? – zakołatała w mojej
głowie myśl. Ogarnęłam ich wszystkich dyskretnie wzrokiem. Nie no, weź nie świruj
pawiana, Socha.
– A wy długo czekacie?
– Nie no,
Mustaf przesadza – odpowiedział Szybki, machając ręką w kierunku kuchni. – Z
pół godziny może. Ale spodziewaliśmy się, że możecie mieć poślizg. No wiesz, Zakopianka.
Rozejrzałam
się po pomieszczeniu jeszcze raz.
– A Krychy nie
ma? – zdziwiłam się.
Sierściuch
pokręcił głową znad swojego kubka.
– Musiała
zostać w Krakowie. Coś z wujkiem.
Mam
nadzieję, że nie nabił jej na pal.
W tym samym
momencie Kubacki wreszcie łaskaw był przynieść mi moją wodę, ale tyle mu to
zajęło, że zastanawiałam się, czy musiał ją ze studni wybierać. Zniszczołowi
wręczył kawę, co spowodowało, że ten wreszcie skończył kłapać ozorem z Biegunem
i stanął obok mnie. Kubacki nas minął i zajął drugi wolny fotel, niedaleko
najlepszego funfla Brutusa.
– Weźcie se
tam jakieś krzesła czy coś. – Machnął ręką w kierunku dużego białego stołu
niemal na środku pomieszczenia.
– Ja postoję –
powiedzieliśmy z Rudym jednocześnie.
Spojrzeliśmy
po sobie: Zniszczoł jak zwykle suszył kły w durnym paraliżu mordy, a ja się
skrzywiłam.
– No dobra,
przejdźmy do meritum – odezwał się swoim tonem inspektora detektywa starszego
pułkownika generała Kubacki. Kusy odwrócił się do nas przodem. – Wolny, gadaj.
Jakub, bożyszcze
nastolatek marnujących życie przed telewizorem co weekend, wyszczerzył te swoje
druty w uśmiechu.
– W sumie to
nie moja zasługa, nie do końca – odparł. – Kilka dni temu udało nam się znaleźć
grafika. To znaczy – nie mnie, Kusemu.
Kłusek przytaknął
głową.
– Długo nie
wiedziałem, do kogo się zgłosić, a nie chciałem, żeby to był ktoś profesjonalny,
bo mogliby zadawać zbędne pytania. A potem przypomniało mi się, że mieliśmy w szkole
takiego jednego kolesia, co robił zdjęcia do szkolnej gazety w gimnazjum i tak
dalej. Tego Benka, pamiętasz? – Spojrzał na Szybkiego, który przytaknął. – Też
kiedyś chciał być skoczkiem, ale miłość do pączków wygrała.
I to była decyzja,
którą mogłam zrozumieć.
– Podbiliśmy
do niego – kontynuował Wolny. – Poprosiliśmy, czy nie mógłby nam jakoś
graficznie obrobić kilku fotek, bo się o coś założyliśmy. Zajęło mu to dwa dni,
ale się udało. Swoją drogą wisicie nam trzy stówy.
– Trzy stó…?! –
zaczął Kubacki, ale zmroziłam go wzrokiem i chrząknął. – Nieważne. Mów dalej.
Zamiast tego jednak
Wolny sięgnął po kopertę na stoliku i pośpiesznie wyciągnął z niej zdjęcia. Nachyliliśmy
się wszyscy nad nim, zamykając sobie dopływ światła jak debile.
Widziałam już
te fotki wcześniej, ale wtedy były strasznie ciemne, choć widać było na nich
sylwetkę. Teraz jednak były ostre i tak jasne, jak było to możliwe bez robienia
z nich kawałka białego papieru. Widać było na nich… osobę. Z pudłami.
Przedzierającą się przez krzaki przy płocie sąsiada.
Wzięłam jedno
ze zdjęć do ręki i przybliżyłam do twarzy. Takich mord się nie zapomina.
– O kurwa –
wyrwało mi się.
Czułam się,
jakby mi ktoś przywalił obuchem w łeb. Wywalałam gały na zdjęcie, ale
przestałam je chyba oglądać, bo nie musiałam na nie dłużej patrzeć – trauma
wróciła w ponadprzeciętnym tempie. I tak bym się jednak nie pogapiła, bo
Zniszczoł wyrwał mi je z ręki.
– No – przytaknął
Wolny, zadowolony z siebie.
– To… – zaczął
oszołomiony Zniszczoł, przez co jego wyłupiaste oczy wydawały się jeszcze
gorsze.
– …Agata
Kruczek – dokończyłam.
– Z pudłami –
dodał nadal dumny z siebie Wolny.
Ostatecznie
Kubacki wyrwał to zdjęcie Zniszczołowi z rąk i zaczął się przechadzać po salonie,
gapiąc się na nie, jakby miał odczytać z niego coś innego niż my.
Ale co ona…?
Przecież oni podobno wszyscy zniknęli. Śladu po nich nie było! Szukała ich
policja, okoliczni mieszkańcy… nie dało się ich znaleźć. A tu okazuje się, że
oni być może cały ten czas… pod naszym nosem… choć w sumie Trejnera na zdjęciach
nie było. Więc może ona…? Może jego…? Nie no, do aż takich okrucieństw chyba
nie byłaby zdolna – pomyślałam dla otuchy.
Ktoś, kto
wcześniej jej nie widział za długo, mógłby jej nie poznać od razu na zdjęciach
zrobionych przez nielotów z kadry B. Zimowa aura stanowiła dobrą wymówkę, by
założyć kominiarkę narciarską, ale z kolei noc nie pozwalała założyć okularów
przeciwsłonecznych i właśnie to zdradziło tę Kruczkową jędzę. Na wspomnienie
naszego „przesłuchania” śniadanie przewróciło mi się w żołądku. Czy próbowała
cichaczem uratować jakieś cenne klejnoty, czy robić przeprowadzkę w pierdylionie
części, trudno było wywnioskować z tych zdjęć. Czułam jednak, że ktoś jej
pokroju nie może być niewinny.
– …a to wtedy
nie ma sensu!
Zrozumiałam,
że podczas gdy ja odpływałam myślami do traumatycznych wspomnień z mojego
urlopu, Kubacki próbował już rozkręcić inbę z resztą detektywów. Machał
rękami jak nawiedzony, a inni się przekrzykiwali
– O co idzie? –
spytałam półgębkiem stojącego obok mnie Zniszczoła, który obserwował rozkręcającą
się awanturę.
– Mustaf
uważa, że Kruczkowa coś zrobiła Trejnerowi, a potem upozorowała ucieczkę, by
zatrzeć ślady – odparł, patrząc na Mendę, a ja podążyłam za jego wzrokiem. –
Szybki się z tym nie zgadza, bo nie podejrzewa jej o bycie tak nikczemną osobą.
Jego teoria jest taka, że Kruczek zniknął, a ona udaje własne zniknięcie, żeby
uniknąć podejrzeń. Maniek częściowo podziela zdanie Kuby, ale uważa, że Kruczkowa
chce teraz męża oskubać, pozbierać skarby i mieć od niego święty spokój. Kusy
podważa, czy to w ogóle ona na tych zdjęciach. Biegun się dopytuje, czy zamawiamy
jakąś pizzę czy inną chińszczyznę.
– A Titus?
Czego on tak drze mordę?
– Krzysiek krzyczy:
„Przestańcie się kłócić! No już, cicho tam! DLACZEGO SIĘ KŁÓCICIE?!”.
– Czyli bezużyteczny
jak zawsze.
Zniszczoł
wzruszył ramionami.
Westchnęłam z
politowaniem, bo ktoś tych cymbałów musiał pogodzić i jak zwykle, jak zwykle,
JAK ZWYKLE musiała to być moja rola, bo beze mnie to oni dnia by nie przeżyli.
Łby by w kiblu zostawili.
– Ej! –
zawołałam, ale kłapali ozorami dalej. – Hej!
Nadal nic. Nabrałam
powietrza w płuca.
– ZAMKNĄĆ
RYJE!
Z nimi
naprawdę nie da się po dobroci.
Wówczas
zapadła cisza, a sześć par oczu raczyło przestać rzucać mordercze spojrzenia
pozostałym i zwróciło się ku mnie. Położyłam ręce na biodra jak szefowa, którą
byłam.
– Zamiast się
przekrzykiwać jak chińskie przekupki na targu, to może byście zrobili coś
pożytecznego? – zapytałam, chociaż po ich twarzach nieskalanych myślą mogłam wywnioskować,
że jeszcze nie dotarłam pod ich strzechy. – Na przykład zastanowili się, co
zrobimy dalej z tą informacją? Jeśli chcemy kontynuować śledztwo na własną rękę,
musimy obmyślić, jak dowiedzieć się, jakie naprawdę motywy ma Kruczkowa, ale to
by wymagało wyznaczenia kogoś do obserwacji i zrobienia ogona, a to brzmi
niebezpiecznie. W związku tym druga opcja jest taka, żeby przekazać zebrane
informacje policji.
Ostatnie
zdanie wywołało kolejną falę krzyków, tym razem protestów w moim kierunku.
Jakby to miało mnie przekonać o własnej pomyłce. Pff.
– Narazilibyśmy
się!
– Przecież o
to chodziło, żeby nie dać się złapać!
– No
pierdolnięta…
Poczekałam
minutę aż zorientują się, że ich wrzaski nie robią na mnie wrażenia i kiedy
znowu zapadła cisza, dodałam.
– Jest też
trzecia opcja.
Wszyscy gapili
się we mnie jak cielę na malowane wrota. Wywróciłam oczami na ich brak grama rozumu,
ale gdy już nabierałam powietrza, wciął się Kubacki:
– Nie.
Popatrzyłam na
niego z politowaniem, bo doskonale zdawał sobie sprawę ze swojej przegranej
pozycji. Przez chwile mierzyliśmy się wzrokiem w ciszy aż w końcu Titus
przemówił:
– Ale że co „nie”?
– Socha chce, żebyśmy
zakończyli dochodzenie – objaśnił Miętusowi Mustaf, patrząc na mnie z gniewem
wymalowanym na gnomiej facjacie.
Oczywiście
odpowiedziało mu oburzenie i znowu to ja byłam ta zła, kiedy to on był sabotażysta
i jełop. Czy naprawdę zamierzał narażać w dalszym ciągu kariery i być może
życie kolegów, by udowodnić, jaki to z niego Sherlock Holmes? Mnie może i
wkurzali, ale w gruncie rzeczy nie życzyłam im źle wyłączając Kubackiego.
Tymczasem ten konfabulant najwyraźniej miał w głębokim poważaniu, że dalsze
grzebanie w sprawie może się skończyć dla wszystkich źle lub mogłoby oznaczać
konieczność przeznaczenia czasu treningowego na uganianie się za babką w średnim
wieku i to w dodatku nie dla korzyści finansowych.
– Na razie nie
macie żadnego planu – odparłam głośno, żeby przekrzyczeć ich ujadanie. – Więc
póki co śledztwo i tak stoi w miejscu. Jak wpadniecie na jakiś pomysł, to
dajcie mi znać. A tymczasem: kto czego nie lubi na pizzy, bo nie będę znowu
wygrzebywać nikomu oliwek. – Spiorunowałam wzrokiem Titusa, który się skulił w
sobie.
Zdarzyło się
to RAZ, po jednym z konkursów LGP. Poszliśmy z Trejnerem na pizzę, a sierocie
Miętusowej, która nie potrafi walczyć o pożywienie przy stole jak cywilizowany
człowiek z kraju szeroko rozwijającego się, został tylko kawałek takiej z
oliwkami. Gotów był się rozbeczeć nad tym talerzem, a własnej hawajskiej nie
zamierzałam oddawać, to mu wydłubałam oliwki, co by se chłopak pojadł, bo wyglądał,
jakby miał puścić pawia przy każdym spojrzeniu swoje jedzenie. Na szczęście
Zniszczoła i Kubackiego nie było, więc nie miał kto robić durnych komentarzy o
tym, jaka to rzekomo jestem miękka faja. Ja może jestem świnia, ale nie ordynarna
i trochę serca mam dla biedniejszych umysłowo.
Zupełnie, jakbym
ich znała – nie umknęło to uwadze dwóch cymbałów mądralińskich i Menda już się uśmiechała
złośliwie pod nosem, a Rudzielec zamierzał to skomentować. Spojrzawszy jednak
na moją minę, podjął właściwą decyzję, żeby razem z innymi przeglądać ofertę
lokalnej pizzerii. Ja wybrałam hawajską z kurczakiem zamiast szynki i kilku się
obruszyło moim rzekomym świętokradztwem, ale kazałam im się przymknąć, bo sami
wybrali jakieś wiejskie z kiełbachą i ogórasem kiszonym, więc jeśli ktokolwiek
tu stracił kubki smakowe, to oni.
Nie byłam w
stanie zeżreć całej pizzy sama, więc kiedy godzinę później po trzech kawałkach dogorywałam,
Zniszczoł się litościwie zaoferował, że dokończy moją, bo sam zamówił jakąś niedobrą.
Natychmiast zamknęłam pudełko z oburzeniem.
– Zamówiłeś se
gówno, to teraz je żryj. A ja moją zabieram jako prowiant na drogę powrotną!
– OK, ale
tylko jeśli ja będę mógł prowadzić.
Ważyłam za i
przeciw.
– Będziesz
mogła zrobić sobie drzemkę…
Hmm.
– I puścimy
twoją ulubioną playlistę.
Taki był plan
od początku, skoro przyjechaliśmy samochodem należącym do mojej rodziny, ale
nie miałam siły się z nim kłócić. Choć z drugiej strony ze Zniszczoła był
strasznie niedzielny kierowca. Jeździł tak wolno, że czasem wyprzedzali nas
rowerzyści, a raz starsza pani na pasach zamachała mu laską, żeby ruszał, po
tym, jak ją przepuścił.
– To zagrajmy
w „kamień, papier, papieżyce” – zaproponowałam, zdając się na ślepy los.
– He? Jak się
niby w to gra?
– Normalnie. Kamień
pokonuje papier. Papieżyce pokonują kamień. A potem papier pokonuje papieżyce.
Zniszczoł
spojrzał na mnie jak na przygłupa.
– Potrzebuję więcej
informacji.
– No… kamień
pokonuje papier, bo go rozrywa. Papieżyce pokonują kamień, bo kamienują heretyków.
A potem heretycy dokonują zemsty i wsadzają papieżyce do wora, czyli prawie jak
w papier.
Widziałam, jak
Rudemu pracują zwoje mózgowe i byłam w szoku, że jeszcze umie nimi ruszać.
– No dobra, ale
jak pokazać papieżyce?
Zastanowiłam
się.
– Tak.
Połączyłam ze
sobą kciuk, serdeczny i mały palec, a pozostałe zgięłam.
– Tak to jest
królik – odparł tonem znawcy Zniszczoł. – Może lepiej tak?
Pokazał niemal
to samo, co ja, ale zostawił tylko palec wskazujący zgięty, resztę ze sobą
zacisnął.
– Co to niby jest?
– skrzywiłam się, wskazując na jego głupi gest.
– Laska
biskupa.
– Ale to są papieżyce,
nie biskupice… Biskupice są w Zabrzu.
Po
kilkuminutowej dyskusji na temat tego, czy to papież ma laskę biskupa, czy
biskup laskę papieża, doszliśmy do konsensusu, że nie chce nam się grać i
Zniszczoł ma prowadzić. Decyzja ta okazała się tym bardziej trafiona, że jak
wracaliśmy, to powoli się ściemniało, a mnie przejedzenie zmogło do tego stopnia,
że ledwo trzymałam powieki w górze. Większość trasy przespałam, przytulając do
piersi pudełko ze swoją pizzą, chociaż ostatecznie i tak zagraliśmy w „kamień,
papier, papieżyce”, żeby zdecydować, kto ma gotować bigos na planicką patę. Zniszczoł
pokazał papier, ja papieżyce (według swojego pomysłu) i wygrałam, bo papieżyce
zawsze wygrywają – wiedzą, kiedy heretycy planują zamach i ścinają im głowy, zanim
ci zdążą się zorganizować. Wtedy Rudy oprotestował wynik, twierdząc, że
pokazałam królika, a nie laskę biskupa, więc królik do wora, wór do jeziora.
Odpowiedziałam mu, że króliki żrą i trawią papier, więc tak czy siak wygrałam i
się oburzył i poszedł sobie do domu.
Ja pierdolę.
Nie wiem, czym troll Kubacki wypsikał swoją norę, ale na pewno zastanowię się dwa
razy, zanim znowu tam pojadę.
*
* *
– Planica,
Planica, snežena kraljica…
Przysięgam,
że jeszcze jedna taka intonacja w wykonaniu Kubackiego, a go zutylizuję.
Ładowaliśmy właśnie
naszego busa pod lotniskiem w Lublanie, żeby móc jednocześnie zacząć weekend i
zakończyć sezon. Wreszcie. Niestety, od kilku godzin zmuszona byłam w kółko
słuchać Ale-Ale-Aleksandra, ale-ale-ale ładna i innych tego typu dzieł,
więc atmosfera była gęsta. Solidarnie, na znak mojej łaskawości i w ramach
prezentu pożegnalnego, ładowałam z resztą torby, walizki i narty do bagażnika. A
nie było to łatwe zadanie, bo za nadbagaż zapłaciliśmy jak za zboże, jako że
zabraliśmy ze sobą prowiant na słynną „ucztę narodów”. I tak pokonany przez
papieżyce Zniszczoł wziął kilka słoików bigosu, Miszczunio zabrał pierogi, a
Żyła to nawet ze schabowymi przyjechał. Inne oszołomy wzięły kilka kilogramów różnorakich
polskich przysmaków. Byłam pewna, że w walizce Skrobota mignął mi cały wielki, okrągły
sernik i już kombinowałam, jak go stamtąd wyciągnąć niepostrzeżenie.
Bo że to było
pożegnanie, nie miałam wątpliwości. Do tamtej pory Kubacki nie rzucił ani razu
swojego genialnego hasła – Szwab ma słabe zwieracze – co oznaczało, że
jeszcze nie wymyślił, jak wytropić zamiary Agaty Kruczek, czyli nie poświęcił swojego
jakże cennego czasu, by się nad tą kwestią pochylić. Poniekąd bardzo mnie to
cieszyło, bo liczyłam, że oddamy tę wojnę walkowerem. A wspominam o tym, bo bez
Treneira życie na walizkach stało się o wiele bardziej nieznośne niż wcześniej.
Nie wyobrażałam sobie swojej przyszłości z tą bandą nartonogich przygłupów ze Szwabiskiem
na czele i myślę, że vice versa. Myśl ta przywaliła mi jak obuchem w głowę
w zupełnie losowym momencie, kiedy myłam zęby w wieczór przed wylotem.
Przypomniało mi się, jak kiedyś szukałam ulubionej szczoteczki do zębów
Kruczka, a okazało się, że z jakiegoś powodu schował ją w zapasowej parze butów
w walizce. Zawsze uważał, że jestem niesamowita, bo potrafiłam zlokalizować
jego zagubione przedmioty, ale prawda była taka, że trochę częściej niż on zabierałam
ze sobą głowę, gdziekolwiek jechałam. I jego też przy okazji. Jakoś trudno było
mi się z tym pogodzić. Stanęłam twarzą w twarz z paskudą w lustrze i myśl, że miałabym
już nie wracać, napawała mnie nieprzyjemnym uczuciem, którego nie można było
wziąć za nic innego niż strach przed zmianą. Rok temu miałam podobnie, choć wtedy
mogłam żywić malutki cień nadziei, że wrócę. W tym roku o powrotach mowy nie
było. Nie z ogarniętym trenerem. Byłam po prostu zbędna, więc nie zamierzałam zużywać
nikomu tlenu. Teraz jeszcze tylko musiał to zakodować Zniszczoł razem z moją
odmową przyjścia na jego wesele i inba gotowa.
Do naszej
ekipy na lotnisku w Krakowie dołączyła Krycha, która minę miała już znacznie
lepszą niż przed wylotem z Norwegii. Już ją poinformowano o najnowszych
odkryciach zespołu detektywów od siedmiu boleści, a nie słysząc żadnych
złośliwych komentarzy ze strony Mendy, podziękowała mi po cichu za trzymanie
mordy na kłódkę. Ja to może i jestem prosiakiem, ale nie bezdusznym, OK?
Słowenia jest
tak mała, jakby mucha na mapę nasrała, więc podróż z Lublany do Planicy zajęła
nam jakieś pół godziny. Zameldowaliśmy się w pięciogwiazdkowym hotelu, który
sama znalazłam (nadszarpując kapsę PZN-u po raz ostatni, ale przy tym jak
spektakularny!), więc każdy z nas miał minilodówkę w pokoju, dzięki którym nasze
dary na ucztę miały szansę przetrwać trzy dni bez narażania innych na
międzynarodową sraczkę. Osobiście napaliłam się jak szczerbaty na suchary na
stoisko USA, bo moja gęba od dawna nie widziała ani jednej frytki, ani
hamburgera, a to się nie godzi.
Wiedząc, że
Puchar Narodów mamy niemal w garści, Grumpy Cat łaził po Planicy cały wesoły
jak skowronek, co mnie wręcz przerażało, bo szanujmy się, uśmiech na tej jego
kartonowej gębie nie wygląda dobrze. Nigdy. Ale nie zamierzałam mordować ludzi na
ostatniej prostej, żeby się wydostać z tego nartowego wariatkowa, więc po
prostu schodziłam mu z drogi, co stanowiło bardzo dobry pretekst, żeby unikać
innego osobnika z kadry. Takiego trochę bardziej rudego, choć w tym samym
stopniu szczygiełkowatego. A pogoda nas rozpieszczała w ten pierwszy dzień, to
jest czwartek: świeciło słoneczko i mimo śniegu nie było bardzo zimno, ale z
drugiej strony niektórym przygrzewało w dekle i trzeba było nosić okulary
przeciwsłoneczne, żeby nie oślepnąć, więc i tak źle, i tak niedobrze.
Przeklęta
Planica żałuje na prąd, więc oczywiście, zasłaniając się jakimiś tam tradycjami,
Słoweńcy ustawili prawie wszystkie wydarzenia sportowe tego weekendu na wczesne
godziny ranne. I warto tu przypomnieć, że Słoweńcy w marcu żyją według innego kalendarza,
bo dla nich weekend zaczyna się wtedy w czwartek. Zatem w czwartek o siódmej
rano każdy był pojedzony, spakowany i gotowy zwiedzić tę skocznię, co to każdy
mniej normalny skoczek z niej chyba spadł – Letalnicę. Od dziewiątej rano
trwały tu testy i treningi, ale ostatecznie ograniczono się do jednej serii,
którą wygrał Wellinger. Kwalifikacje zaczęły się o jedenastej.
Z udziału w oficjalnie
punktowanym cyrku czwartkowym zrezygnowali Sierściuch i Miszczunio. Ten
pierwszy tłumaczył się tym, że miał bad hair day, drugi po prostu
oszczędzał siły na ważne zawody. Ale im było wolno, oni się kwalifikowali tak
czy siak. Ogółem było trochę hecy, bo po tym, jak Eisenbichler huknął dwieście
trzydzieści dwa metry, ustanawiając swój nowy rekord życiowy, Forfang grzmotnął
dwieście czterdzieści jeden i pół. I teoretycznie do końca pozostawał na prowadzeniu,
mając za plecami swojego kolegę z kadry, wąsacza Johanssona, a trzeci był Żyła z
lotem na dwieście dwadzieścia sześć metrów. Tylko że Hofer, udając się w
kierunku norweskiego księciunia i chimeryka, nagle skręcił i podał rękę jego
rudemu koledze. Forfang został pokonkursowo zdyskwalifikowany za nieprzepisowy
kombinezon i chyba nie muszę mówić, że trzeba było się cofać awaryjnie, bo by
mnie burak staranował, taki był wkurwiony. Drugi z czwórki zakwalifikowanych Polaków,
Menda, skoczył dwieście piętnaście metrów i zajął miejsce szesnaste. A mówię o
czwórce, ponieważ wiślańska ruda łajza skoczyła dwieście metrów i skończyła
jako czterdziesta szósta, choć nie mogę powiedzieć, żeby była szczególnie tym
faktem załamana. Padło sporo rekordów życiowych, między innymi dla Killiana
Peiera (sto osiemdziesiąt osiem metrów), Cenego Prevca (dwieście pięć) czy
Romana Koudelki (dwieście dwadzieścia dziewięć).
– Będę miał do
ciebie prośbę – odezwał się Zniszczoł, kiedy okupowałam tego wieczora łóżko
jego współlokatora, Titusa, który przyjechał z nami w roli przedskoczka.
Niektórzy mają
pragnienie śmierci, którego nigdy nie zrozumiem. Na przykład skaczą na nartach
jak chore pojeby.
– Mhm?
Przeglądałam
gazetę kupioną na pobliskiej stacji benzynowej i próbowałam cokolwiek zrozumieć.
Znajomość staropolki trochę pomagała, ale nie jakoś przesadnie.
– Przekazałabyś
te słoiki w niedzielę chłopakom na ucztę?
– A co, rąk
nie masz, żeby je znieść? – warknęłam, przyglądając mu się badawczo.
Pokręcił
głową, wstając z kucek przed lodówką.
– Wyjeżdżam od
razu po konkursie. Muszę załatwić kilka spraw przed ślubem i nie mogę zostawić
Agaty samej.
Aha. To tak
chcesz się żegnać. Dzięki za nic, buraku.
– To mogłeś
Titusa poprosić – mruknęłam.
– Titus pewnie
by zapomniał do tego czasu – odparł. – Czasem mam wrażenie, że ma uszkodzoną
pamięć krótkotrwałą.
– Żeby tylko to.
Zniszczoł
skwitował moją odpowiedź śmiechem, ale nie mógł się nie zgodzić.
Wiedziałam
jednak, że tych kilka sekund pozornej ciszy zwiastowało bombę, od której mnie podziurawi
psychicznie.
– Nie chcę
naciskać, ale… podjęłaś już może decyzję?
Chrząknęłam i zamknęłam
w pośpiechu gazetę, przez co ta się cała pogięła i potargała. Przez kilka
sekund starałam się nerwowo je wyprostować, ale jak ci Słoweńcy coś wymyślą…
więc w końcu cisnęłam ją ze złością na łóżko i zerwałam się na równe nogi.
– Tak – odpowiedziałam,
gapiąc się na drzwi. – Że muszę stąd iść, bo Szwabisko spotkanie organizuje. Do
jutra czy coś tam.
Nie skłamałam,
w pokoju trenerów trwała narada i konsultacje nad Kubackim, ale wcześniej postanowiłam
mieć je w dupie dla dobra wszystkich. Teraz jednak brzmiało ono jak wyjątkowo
kusząca perspektywa. Wtargnęłam więc do pomieszczenia, w którym siedziała już
piątka osób, ściągając na siebie spojrzenia ich wszystkich.
– A ty? Czego
tu? – przywitał mnie radośnie jak zwykle jegomość trener Horngacher.
– Miałam notować
– odparłam przyklejona plecami do drzwi.
Stojący jako
jedyny Kubacki spojrzał na mnie, jakby mnie pojebało. Coś w tym mogło być.
– To gdzie
masz notatnik? – Szwabisko wbijało we mnie nienawistny wzrok.
– Zo-zostawiłam
w pokoju. Zaraz przyniosę!
I tak szybko,
jak tam weszłam, tak szybko opuściłam pomieszczenie i wpadłam do mojego pokoju,
który dzieliłam z Kryśką. Ta oglądała koty na YouTubie i trochę się zdziwiła,
widząc, że przekopuję swoją torbę podróżną.
– Czego
szukasz?
Niektórzy
powinni przestać być dobrzy.
– Notatnika.
Mam notować na spotkaniu trenerskim.
– Powiedziałaś,
że masz je w d…
– Zmiana
planów! – zawołałam, wygrzebując jakiś losowy, ubrudzony herbatą zeszyt z dna
torby.
Resztę wieczoru
spędziłam, udając, że interesują mnie plany Szwaba na nadchodzące konkursy
finałowe, jakieś składy drużynówki i inne duperele. Tym razem jednak zamiast rysować
krzaczki zapisywałam, o czym gadali, a przynajmniej tak mniej więcej co piąte
słowo, bo Grumpy Cat zaznaczył, że będzie chciał te notatki dostać po wszystkim.
Zamiast więcej czilować bombę musiałam słuchać szwargolenia.
Słoweńscy
organizatorzy się trochę zlitowali, bo piątkowy konkurs indywidualny – ostatni ogólnopucharowy
w sezonie – ustawili na piętnastą. Szwabisko okazało łaskę i pozwoliło wszystkim
pospać dłużej. Jakiż zaszczyt nas kopnął w ten ostatni weekend… W każdym razie
mnie to nie zrobiło większej różnicy, bo czy bym wstała skoro świt, czy o dziesiątej,
mój poziom niewyspania byłby tak samo wysoki. Taki mój smutny los. Wciąż uważam,
że to lepszy los niż takiego konfabulanta Kubackiego, co to w wywiadach
opowiada o swoich osiągnięciach, a potem idzie walić w bulę w konkursie i
Maraty Żaparowy się z niego śmieją. Dlatego też w serii próbnej wystrugał ze
swojej drewnianej sylwetki w locie dwieście piętnaście metrów, ostatecznie
kończąc na miejscu dwudziestym szóstym. Trochę lepszy był Wiewiór, osiągając pozycję
jedenastą z lotem na dwieście jedenaście metrów, ale on startował cztery belki
niżej, więc o czym my tu mówimy? Sierściuch przeleciał dwieście dwanaście i pół
metra, co dało mu lokatę ósmą. Najlepszy okazał się nasz Miszczunio, rzecz
jasna, kończąc na pozycji szóstej, choć wyglądało to źle w locie, bo skręciło
go jak francuskie „s”. Nowy rekord życiowy osiągnął Eisenwkurwiel (dwieście
czterdzieści trzy i pół metra). Serię wygrał Demon Prevc.
Niemal chwilę
później, punkt piętnasta, rozpoczęły się zawody, które średnio widziałam, bo
odbierałam torby z rzeczami od jełopów z windy. Wiem jednak, że w pierwszej
serii kolegę Dzióbao coś chyba bardzo, bo uleciał dwieście dwadzieścia i pół
metra, pozostawiając po sobie niesmak i rozczarowanie (oraz dwudziestą szóstą lokatę).
Wiewiór wyglądał już dużo lepiej, bo zaliczył próbę na dwieście dwadzieścia
pięć metrów, co ostatecznie dało mu siódme miejsce po pierwszej serii. Sierściuch
z kolei zupełnie się nie popisał, notując dwieście osiemnaście i pół metra i
mógł się poszczycić jedynie tym, że był miejsce wyżej od Mendy. W ostatnim
momencie zdążyłam obejrzeć Miszcza. Nasz wicelider Pucharu Świata miał trochę trudne
zadanie, bo Szwaby się rozlatały tutaj – prowadził Wellinger, zaraz za nim był świr
Eisenbichler. Potem stał już drogi kolega od tortów śmietankowo-truskawkowych i
były rekordzista świata w locie, Anders Fannemel, a za nim wąsacz Johansson. Tak
się podobierali w pary jak ośmiolatki na szkolnym korytarzu. Niestety, tego dnia
wiatr znowu rozdawał karty, a my wyciągaliśmy najgorsze możliwe. Miszczunio starał
się, jak mógł, sylwetkę w locie miał, jakby go Michał Anioł dłutem haratał,
ale wylądował już na dwieście dwudziestym dziewiątym metrze. Przy jego nazwisku
pojawiła się czwórka. Przy dwustu czterdziestu czterech i pół Eisenbichlera czy
dwustu trzydziestu pięciu wyznawcy fioletowej krowy wyglądało to dość blado. Do
podium tracił tylko półtora punktu. Do lidera jednak, którym potem okazał się
szczurowaty obywatel Austrii, a którego nazwiska nie napiszę, bo mnie brzydzi, brakowało
mu już siedemnaście i siedem dziesiątych punktu. Ten w żółtym plastronie
musiałby chyba wejść w tryb innsbruckowy, żeby Stoch mógł go dogonić.
Westchnęłam ze
zrezygnowaniem.
Skrobot biegał
jak na sranie co chwila z inną nartą w ręce, Kerstin łupała Kubackiego na pół, żeby
nie mógł narobić nam większej siary w serii drugiej, reszta gdzieś utrzymywała
ciepłotę ciała przed następnym skokiem, a ja usiadłam na ławce obok boksu
lidera, teraz pustego, podciągnęłam nogi do klatki piersiowej i podparłam głowę
na rękach. Trybuny były wypełnione tak szczelnie, że mysz by się nie
przecisnęła. W powietrzu falowały flagi wszystkich nacji, które regularnie
występowały w skokach, każdy w ręku miał piwsko albo inną kiełbasę. Słońce
paliło mi mordę i podziękowałam w duchu Kryśce za wysmarowanie mnie SPF-em siłą
przed wyjściem. Musiałam też podziękować samej sobie za wzięcie okularów przeciwsłonecznych,
bo bym oślepła, jak Milkę kocham. Panowała atmosfera pod tytułem: „Wali mnie,
kto wygra, zajebiście się bawię”. Patrzyłam na kibiców, na spieszących się techników
i wolontariuszy na skoczni i starałam się zapamiętać uczucie, które mi przy tym
towarzyszyło. W poniedziałek wyjadę z Planicy po raz ostatni i już nigdy do
niej nie wrócę. Nie wiem, czy bym umiała, wiedząc, ile się tu wydarzyło i że
już nigdy nie będę mogła uczestniczyć we wszystkich wydarzeniach w taki sam
sposób.
– To twój ostatni
raz z nami, prawda?
Podskoczyłam w
miejscu aż mi okulary zjechały z nosa. Zniszczoł zakradł się jak duch i usiadł
obok mnie sama nie wiem kiedy. Naprawdę wyślę PZN-owi rachunek za kardiologa.
Spuściłam nogi
i wyprostowałam kręgosłup, a w końcu zdecydowałam się zdjąć okulary i spojrzeć
na Rudzielca bezpośrednio. Narażam wzrok dla tych cymbałów, ale czy ktoś to w
ogóle docenia?
– Tak –
odpowiedziałam cicho.
Ależ ciekawy
śnieg mieli ci Słoweńcy.
Przytaknął
głową na znak, że zrozumiał. Odczułam… silną potrzebę wytłumaczenia się, ale
ten tylko pokręcił głową.
– Nie, spoko,
wiem – odezwał się, zanim ja zdążyłam. – Stefan cię nie potrzebuje. Kumam.
Zapadło
milczenie. W tle słychać było tylko gwar tłumu i umc, umc, umc zapodawane
przez didżeja.
– Dziwnie będzie
bez ciebie.
O nie, o nie,
o nie… czy ja zamierzałam się… ROZKLEIĆ? Jeszcze czego, kurwa.
Chrząknęłam.
– Dobra,
dobra, już nie wymyślaj – odparłam nonszalancko. – Tyle lat beze mnie przeżyłeś,
przeżyjesz i resztę życia czy ile tam chcesz skakać.
Zniszczoł zachichotał,
a mnie trochę ulżyło. Nie będzie więcej Podróży sentymentalnej.
– Będę musiał
sam ukatrupić Mustafa.
– To czarna
robota, ale ktoś musi przejąć schedę. Takie jednostki należy tępić.
– A jak zrobi
się z niego porządny skoczek?
Wybuchłam śmiechem
tak głośnym, że kilku ziomków z nartami uklepujących zeskok odwróciło w moim
kierunku głowy. Grupka kibiców niedaleko spojrzało na mnie jak na wariatkę. Kubacki?!
PORZĄDNY?! W którym wymiarze, w jakiej symulacji… potrzebuję danych.
– Twój niezłomny
brak wiary w umiejętności Dejwiego nieustannie mnie zaskakuje – skomentował,
kręcąc głową.
Otarłam łezki,
które pojawiły się w kąciku moich oczu. To była jedyna forma płaczu, jaką
planowałam na ten weekend.
– Przypuśćmy,
choćby dla samego fantazjowania – ciągnął Zniszczoł – że Kubacki wygra w
Seefeld.
– Ale nie
wygra.
– Ale
przypuśćmy, że tak. Co byś zrobiła?
Próbowałam
sobie wyobrazić sytuację, w której cymbał Szaflarski nie skakał jak sierota,
ale za każdym razem, gdy próbowałam wykreować ten obraz w głowie, słyszałam dźwięk
błędu z Windowsa XP: Error. File Not Found.
– Dajmy na to…
awansuje z jakiegoś odległego miejsca na pierwsze.
Patrzyłam na
Rudego skrzywiona na gębie. Siedziałam cicho, przetwarzając informacje.
– Gratzer
musiałby naprawdę wielu zdyskwalifikować…
Zniszczoł się
poddał, kręcąc głową z uśmiechem.
– Ty to jesteś
niereformowalna.
– I wszystko
to – wskazałam palcem na siebie – stracisz od następnego sezonu. Jestem
najlepszym, co się przydarzyło tej drużynie od lat, a PZN zamierza to zaprzepaścić.
– Teraz
brzmisz jak Kubacki.
– A może to
Kubacki brzmi jak ja?
– Ja was już nie
ogarniam…
Na szczęście
zaczynała się już seria druga i miałam wymówkę, żeby rudego dziada uciszać.
W drugiej
serii nasz hipotetyczny zwycięzca z Seefeld uznał, że najlepsza strategia to
skakanie w jedną dziurę, bo po raz drugi skoczył dwieście piętnaście metrów, co
ostatecznie dało mu pozycję dwudziestą trzecią, więc się poprawił. Zrehabilitował
się również Sierściuch, którego lot na dwieście dwadzieścia osiem metrów wywindował
na miejsce dwunaste. Wiewiór utrzymał lokatę siódmą, bo przeleciał dwieście
dwadzieścia trzy i pół metra. Na ostatnią szóstkę stanęliśmy ze Zniszczołem
przy barierce.
Najpierw
leciał Johansson, ale lot jego zakończył się na metrze dwieście dwudziestym piątym.
Na telebimie trójka pojawiła się obok jego nazwiska, co oznaczało, że spadł za
Żyłę. Bolesne. Prowadził papcio Kasai. Ale kolega Fannemel wcale lepszy nie był
– poszedł w ślady Kubackiego, jeśli chodzi o odległość i spadł jeszcze za
swojego ziomka. Ostatecznie dziesiątkę zamknął starszy Prevc.
Spiker ogłosił
Kamyla Sztoka, więc publiczność zawrzała wszyscy zwrócili oczy ku
szczytowi rozbiegu. Tam Miszczunio już machał delikatnie nartami, choć minę
miał niewydarzoną. Po chwili wpatrywania się w monitor Szwabisko w gnieździe
machnęło chorągiewką, a nasz skarb narodowy ruszył torami w dół.
Jak zwykle płynął
tak pięknie, że należała mu się ta kula choćby za wirtuozerię w powietrzu. Ale
nie, oczywiście, musiał ją znowu dostać jakiś austriacki farfocel. A stało się
to tym jaśniejsze, gdy żółto-czarne Fischery Kamila zetknęły się ze śniegiem na
dwieście dwudziestym siódmym metrze. Niby się Miszczunio uśmiechnął do kamery,
ale obok jego wyniku wyskoczyła smutna dwójka, która spychała go za dziadziunia
samuraja. Jedyną nadzieją pozostawała niestabilna forma topowej trójki.
Ale Szwaby nie
odpuszczały. Eisenbichler huknął dwieście trzydzieści sześć metrów i zaczął
drzeć mordę jak pojeb.
– Co za mafia –
burknął Kubacki, który zmaterializował się obok mnie, opierając łokieć na barierce,
a brodę na pięści.
Wyjątkowo
musiałam się z nim zgodzić.
Milka Boy również
nie zamierzał popełniać błędu z Vikersund. Przeleciał tylko metr mniej od
kolegi z drużyny, ale miał nad nim przewagę, więc teraz znalazł się na prowadzeniu.
Bardzo krótkim.
Szczur wypruł
z progu jak armata, a ciąg z przodu miał taki, jakby Kuttin z dmuchawą na dole
stał. W pewnym momencie pułap jego lotu był przerażająco wysoki, a potem nagle zmalał,
pozwalając mu wylądować. Dwieście czterdzieści i pół metra. Deklasacja.
Choć tutaj to
by się przydała deratyzacja.
Tym
zwycięstwem Stefan Kraft zapewnił sobie osiemdziesiąt sześć punktów przewagi
nad Kamilem Stochem w klasyfikacji generalnej. Zważywszy na to, że został tylko
jeden konkurs indywidualny, nie było takiej siły, która sprawiłaby, że szwabskie
dziecko nie dostałoby Kryształowej Kuli. Trzeci w klasyfikacji był Tande, piąty
Sierściuch. Za drzwiami pierwszej dziesiątki przez szybę pukał Wiewiór na
miejscu jedenastym.
Co gorsza, nie
była to jedyna kula, która na Srafta czekała – ta mniejsza również miała paść
jego łupem. W tej klasyfikacji drugi był fioletowy chłopiec z Niemiec, trzeci Miszczunio.
W tym rankingu Żyła już mieścił się w top dziesięć, natomiast jego serdeczny
przyjaciel Kot był dwa miejsca za nim.
Jedyna klasyfikacja,
którą wtedy szanowałam, to klasyfikacja Pucharu Narodów. Mieliśmy dwieście dwadzieścia
sześć punktów przewagi na drugą Austrią i wciąż istniało ryzyko, że nas mendy szwabskie
przegonią, ale zamierzaliśmy zrobić wszystko, żeby do tego nie dopuścić.
To było jednak
zmartwienie jutra.
Już po
zawodach, kiedy ładowaliśmy busa, żeby wreszcie położyć się w hotelowych łóżkach
jak normalni ludzie, zauważyłam Horngachera z Formelą ze Skijumping.pl. Nie bardzo
interesowało mnie, co Grumpy Cat miał do powiedzenia, ale mimowolnie
usłyszałam:
– …Kamil
pracuje nad tym ciężko, ale jest tylko człowiekiem. Nie zna magicznych
sztuczek.
Empata zasrany
się znalazł.
* *
*
W sobotę
zjawiliśmy na skoczni przed dziewiątą, żeby rozpakować swój majdan i porządnie
przygotować się do najważniejszych dla nas zawodów z punktu widzenia wszystkich
trzech klasyfikacji. Szwab wystawił swoją „żelazną czwórkę” w kolejności: Żyła,
Kubacki, Kot, Stoch. Zniszczoł chciał wracać do domu już w sobotę, ale jegomość
trener powiedział, że musi zostać, bo w razie, gdyby ktoś z pucharowej trzydziestki
wypadł – a wiedzieliśmy już o Andreasie Koflerze i Severinie Freundzie – Rudzielec
miał stanąć do walki o finałową serię ostatniego konkursu sezonu. Dlatego też,
z braku innego zajęcia, przytaszczył się z nami na Letalnicę, by wspierać kolegów,
choć trudno było to nazwać „obecnością”, bo większość czasu spędzał na telefonie,
załatwiając jakieś ślubne sprawy.
A ja znowu
latałam z wszystkimi torbami jak kot z pęcherzem. Nie, nie jak nasz Sierściuch –
na szczęście jego pęcherz miał się dobrze, bo jeszcze gotów byłby zeszczać się
z nerwów na rozbiegu i co wtedy? Ale był też z nami jeszcze Titus, który po raz
kolejny zdecydował się być przedskoczkiem i on przypomniał mi o czymś ważnym.
– To kiedy
palimy te kurtki? – zapytał, idąc ze mną ramię w ramię w kierunku wyciągu.
No właśnie. Z
przymusu woziliśmy te srebrne skafandry astronautów, które PZN nam dał na początku
sezonu, a które Żyła skomentował w jedyny właściwy sposób: Niezły kosmos.
Potem się oburzyliśmy i dali nam inny zestaw, czerwono-szary, aczkolwiek
niesmak pozostał. Ani to było ładne, ani dopasowane, ani wygodne – dla jaj
Sierściuch i Wiewiór wleźli razem do jednej z takich kurtek i po tym było już
oczywiste, że nikt przy zdrowych zmysłach ich nie założy.
A ja przecież
sama zaproponowałam rytualny stos.
– Po ostatnim
konkursie – odparłam po chwili namysłu. – Rytuał to rytuał. A ty jak się
trzymasz, Titus?
Jeśli Miętusa
zdziwiło moje pytanie, to nie dał tego po sobie poznać. No, prawie…
– Eee… nooo…
dobrze, nie? Poszłem wczoraj i przedwczoraj skakać i dziś też se idę.
– Poszedłem…
– Ty też?! Nie
widziałem cię!
Doktor Prozak
kazał mi się angażować w życie kadry, okazywać zainteresowanie, ale jak ja mam
chcieć się z nimi kumplować, kiedy każda konwersacja prowadzi na mielizny
intelektualne?
Westchnęłam
ciężko.
– Titus, co
zrobiłeś z tym słownikiem, co to go kupiłeś rok temu?
Mnientus
zmarszczył brwi w zastanowieniu.
– Pies mi go
zeżarł.
No co ty
nie powiesz.
Pokręciłam
głową z dezaprobatą.
– Idź ty
lepiej skakać, synek.
Titus
wyszczerzył kły w szerokim uśmiechu.
– Tak zrobię!
Narka!
Bardziej niż
niepoprawność gramatyczno-składniowo-ortograficzna Miętusa martwiący był fakt,
że byliśmy tu już trzeci dzień, a Kubacki ani razu nie wspomniał o żadnym postępie
w sprawie, nie zrobił tajemniczej miny ani nie zachował się podejrzanie. Liczyłam,
że planickie słońce wypaliło mu głupotę z mózgu, ale wiedziałam, że to byłoby
zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Pozostało mi więc zakładać, że przykładał się
do roboty, a może po prostu wziął sobie do serca moją dobrą radę, żeby dać
sobie spokój z całym tym cyrkiem.
Postanowiłam
sobie jednak nie psuć humoru bez powodu i skupić się na zawodach, żeby nie
myśleć o pustce, która mnie ogarnie po zakończeniu sezonu. W serii próbnej,
która rozpoczęła się o dziewiątej rano, Eisenbichler kolejny raz pobił swój
rekord życiowy, osiągając dwieście czterdzieści osiem metrów. Szwab wygrał tę serię,
ale zaraz za plecami miał Johanssona, który usadził rekord Letalnicy – dwieście
pięćdziesiąt metrów. Trzeci plasował się Stoch. Temperatura rosła. Grupowo pierwsza
była Norwegia, drudzy Niemcy, trzeci my.
Punkt
dziesiąta wystartowała pierwsza seria rywalizacji drużynowej. Na starcie
pojawiło się dwanaście drużyn. My lataliśmy w żółtych plastronach liderów klasyfikacji
i nic innego nie napawało mnie dumą tak jak ten widok. Chociaż akurat Kubacki
do tego pasował jak wół do karety. Słońce grzało elegancko i wyjątkowo mnie nie
irytowało – albo po prostu go nie zauważałam, bo mrużyłam powieki, wypatrując
czegokolwiek u szczytu rozbiegu.
A patrzeć nie
było na co. Żyła skoczył marne dwieście metrów, łajza szaflarska dwieście
jeden, tylko Sierściuch i Miszczunio dawali nadzieję – ten pierwszy przeleciał
dwieście czterdzieści, drugi dwieście dwadzieścia siedem. To ich skoki
wyciągnęły nas za uszy na czwarte miejsce. Po pierwszej rundzie wygrywali Niemcy,
za nimi stali Norwegowie, trzeci byli gospodarze. Traciliśmy do nich dwadzieścia
jeden i dwie dziesiąte punktu. Sytuacja wyglądała źle, co widać było w przerwie,
bo Szwabisko znowu psioczyło przez krótkofalówkę do Grześka i wszyscy biegali
jak na sranie. Wydawało się, że nawet Pucharu Narodów nie obronimy i będziemy
wielkimi przegranymi.
Razem ze
Zniszczołem wydeptywaliśmy pod barierką dziury w śniegu.
A w drugiej
serii Norwegowie skopali ostatecznie dupska Niemcom i wyprzedzili ich o
czterdzieści dziewięć punktów. Zanim jednak to nastąpiło, tak się stresowałam
skokiem Wiewióra, że nie wiedziałam, czy biec do kibla, czy dmuchać mu pod
narty, a kciuków nie czułam od kilkunastu minut. Żyła jak zwykle wyglądał
niezbyt pewnie na belce, ale jak już ruszył to leciał i leciał, i leciał i
uleciał dwieście trzydzieści trzy i pół metra! Znowu śmiał się do kamery jak
debil, ale tym razem byłam w stanie mu to wybaczyć. Jako że Słoweńcy swoją następną
próbę zepsuli, przesunęliśmy się na lokatę trzecią po tej grupie.
Następny z
naszych był Kubacki i po nim, jak zwykle, nie należało się spodziewać cudów. I
nie rozczarował – przeleciał dwieście dziewięć metrów. Jego wspaniały wyczyn
znowu zepchnął nas na miejsce czwarte.
W trzeciej
grupie startował Kot. Musiałam przyznać, że ta wąsata menda nie zawiodła nas w
tym sezonie chyba ani razu w drużynie, bo jedyny taki latający gato loco
przefrunął dwieście czterdzieści jeden metrów i dzięki niemu – oraz kolejnym
spartolonemu skokowi Słoweńców – wskoczyliśmy z powrotem na podium. Chociaż
nadziei na wyższe miejsce nie było, sam fakt bycia w top trzy nam wystarczał –
zwłaszcza że Austriacy nadal oglądali nasze plecy.
Na zakończenie,
jako trzeci od końca, startował Miszczunio, ale przed nim był jeszcze austriacki
szczur.
W momencie, w
którym się wybił z progu, wszyscy wzrokiem ściągaliśmy go na ziemię. Może
już by wystarczyło, co?! – myślałam, kiedy ten nadal leciał nad dwieście
trzydziestym metrem. Niestety, Kraft lubi robić na złość. Jakby z perfidią i celowo
pobił świeży rekord skoczni w wykonaniu Roberta Johanssona i wylądował metr
dalej – na dwieście pięćdziesiątym pierwszym metrze. Tłum oszalał, a my
klęliśmy pod nosem.
Mieliśmy nad
Austriakami kilkunastopunktową przewagę po pierwszej serii, a mimo wszystko
wydawało się, jakby to było nic i jakbyśmy mieli wkrótce stracić szansę na
cokolwiek. Liczyliśmy na cud. Występ Miszczunia miał być decydujący, więc
wszyscy: ja, Zniszczoł, Grzesiek, Kubacki, Żyła i Kot staliśmy ściśnięci przy
sobie z brakiem czucia w dłoniach, wpatrując się w tego małego z naszej
perspektywy, ale wielkiego sportowo człowieczka, który siedział u góry, machając
subtelnie nartami w powietrzu. Przeliczniki wiatrowe chwilami kręciły i kręciły,
ale ostatecznie Borek Spaślak pierdolnął zielone, Horngacher machnął flagą
polską i Kamil Stoch już sunął wzdłuż torów najazdowych.
Jak zwykle
wszystkie przeliczniki wiatrowe szlag mógł trafić, ponieważ zupełnie nieoczekiwanie,
kiedy boska sylwetka Mistrza w locie zdawała się zbliżać nieuchronnie do śniegu,
wielki podmuch wiatru z przodu wywindował go o parę metrów. Stoch frunął nad zeskokiem
i mijał dwieście dziesiąty metr, dwieście dwudziesty metr, dwieście trzydziesty
metr, dwieście czterdziesty metr… DWIEŚCIE PIĘĆDZIESIĄTY!
C U D. Gapiłam
się w ekran z niedowierzaniem, ledwie oddychając.
W słowiańskim
przykucu, bez telemarku i jakby z drugiego piętra, Kamil Stoch zakończył swój
podniebny wojaż przy dwustu pięćdziesięciu jeden i pół metra, ustanawiając nowy
rekord Letalnicy oraz Polski. A przynajmniej tak się wydawało.
– Przytarł –
odezwał się Zniszczoł, nerwowo obgryzając skórki przy swoich paznokciach. – Nie
uznają mu tego.
– Zamknij się!
– syknęłam, z waląca pikawą obserwując wydarzenia na stadionie.
Drużyna
wybiegła na zeskok, żeby powitać króla po królewsku, miażdżąc go w uścisku, ale
ciągle oglądaliśmy powtórki z lądowania Kamila. Na środku zadka jego czekoladowy
kombinezon miał mokrą plamę – wyraźny ślad skoku podpartego. Zasrane jury deliberowało
nad tym, jak na to patrzeć, przez dobrych kilka minut i nie pojawiały się
oceny.
– No dawajcie,
dawajcie – mamrotałam pod nosem.
Wreszcie
infografika na telebimie zaczęła wyświetlać oceny – nie były porywające, bo po
szesnaście i pół, ale świadczyły wyraźnie o tym, że sędziowie uznali skok
Miszcza, mimo że nie powinni. Przez tłum przetoczyła się fala wrzawy wywołana
przez polskich kibiców, a my do nich dołączyliśmy, bo historyczny wyczyn Stocha
zagwarantował nam miejsce na podium, a Austriaków posłał na drzewo.
Żeby przegrać
Puchar Narodów w niedzielę, trzech Austria musiałaby mieć trzech zwycięzców ex
aequo lub pięciu Niemców naraz musiałoby wygrać, co brzmiało absolutnie absurdalnie.
Ryje naszych
nielotów wyglądały bardzo promiennie na trzecim stopniu podium.
Byliśmy jedyną
drużyną w tym sezonie, która ani razu nie zeszła z pudła i to sprawiało, że gorzka
pigułka planicka smakowała trochę bardziej jak żelki Haribo.
Takich nas chciałam
pamiętać i takich nas zapamiętałam.
– Socha, skarbie
nasz kadrowy!
Wywróciłam
oczami, nie podnosząc głowy znad telefonu, oparta o bus.
– Czego,
Kubacki, mendo nasza kadrowa? – wymamrotałam, czytając komentarze na
Skijumping.pl.
On akurat nie
miał się z czego cieszyć, bo gdyby nie skakał jak pingwin przez kry lodowe, to byśmy
może i wyżej byli. A mimo to miał zaciesz na gnomiej mordzie. Najwyraźniej
skończyła się już konferencja prasowa. Busik był załadowany, ale każdy poszedł
sobie znaleźć jakieś zajęcie na czas rozmowy z mediami w wykonaniu naszych skoczków.
– Prawda to? –
ciągnął.
– Z pewnością
nie, ale i tak zapytam: co?
– Że nas opuszczasz
na zawsze.
Moja głowa
wystrzeliła w górę i przez moment starałam się tuszować zmieszanie. Ekhem, no
cóż, każdy byłby zdziwiony, gdyby największy półgłówek w teamie pierwszy raz
ruszył makówą, nie?
– A to tak –
odmruknęłam, wracając do scrollowania. – A co, już zaczynasz świętować? –
sarknęłam.
Przez kilka sekund
milczał i byłam pewna, że wzrokiem wwierca mi się w mózg, kiedy z nas dwojga to
jemu lepiej zrobiłaby trepanacja czaszki.
– Mógłbym, ale
dzisiaj mam dobry dzień i zamiast tego chciałem się wykazać humanitaryzmem i
zrobić ci pożegnanie.
Wywróciłam
oczami.
– Przecież
zobaczymy się na weselu, bałwanie.
– Myślałem, że
nie zamierzasz na nie iść.
Mój kciuk
zawisł nad ekranem androzłoma i musiałam sobie przypomnieć, jak się oddycha,
ekhem, ekhem.
Powoli
podniosłam wzrok na Kubackiego, którego jedna brew podjechała do góry, bardzo
blisko linii włosów, a założone na piersi ręce sugerowały, że czuł się dziś
podwójnie wygrany, choć formalnie nie wygrał ani razu.
– Co, myślałaś,
że tylko ty znasz wszystkich dobrze w zespole?
Teraz to myślałam
tylko o tym, żeby zmyć mu z ryja ten perfidny uśmieszek, ale wszelkie plany
utylizacji zbędnych gnomów ogrodowych musiałam odłożyć na później. Bus, o który
się opierałam, nagle warknął i zawibrował. Siedzący za jego kierownicą Zbyszek
Klimowski wychylił się przez okno:
– Wsiadacie?
Reszta już idzie!
Faktycznie,
niedaleko nas Skrobot zamykał domek na klucz, a Horngacher, Sobczyk i Doležal szli
w naszym kierunku. Drzwi obok mojego ramienia otworzyły się z hukiem i wychyliła
się przez nie wesoła gęba Titusa.
– Zagrzałem wam
siedzenia!
Wywróciłam
oczami i wtaszczyłam dupsko do środka.
W drodze
powrotnej objaśnialiśmy Kerstin, na czym polega „uczta narodów”, która miała
się odbyć już jutro oraz że po wszystkim jak zwykle w klubie planowana jest
impreza i wszyscy akredytacją FIS-u jako członkowie zespołów są zaproszeni i
mają wstęp za darmo.
– Ale ja nic
nie wzięłam żadnego jedzenia ze sobą… – Krycha wyglądała na przejętą swoim
nieprzygotowaniem.
Kubacki
pokręcił głową z dezaprobatą.
– To będziesz
musiała postawić flaszkę – odparł.
– Mustaf, weź
dziewczynie odpuść, to jej pierwszy raz… – stanęłam w jej obronie.
– Ktoś mówił o
flaszce?!
Żyła odwrócił
się z siedzenia przed nami i miał na gębie zaciesz, którego żaden zdrowy na umyśl
człowiek nie powinien mieć na myśl o gorzale.
– Ty się na
temat flaszek nie wypowiadaj – odezwał się Sierściuch z profilu, przerywając
czytanie czegoś w internecie. – W dalszym ciągu wisisz jedną Morgensternowi!
– Ja żem jest
w trakcie negocjacji, dobre? – odparł Wiewiór z poważną miną. – To nie jest
takie proste. Trza się zorientować we wzajemnych gustach.
– A co tu ma
do rzeczy twój gust? – spytałam.
Pieter
spojrzał na mnie jak na ułoma. Na wszystko przychodzi pierwszy raz…
– No jak to
co, Tośka! – obruszył się. – Przecie sam tej flaszki nie będzie pił!
– Jako drużyna
musimy być z nim solidarni tak samo jak on był z nami – dodał Kot, szczerząc
się.
– Nic nie
myślisz, Socha – skwitował Kubacki, cmokając z dezaprobatą.
Wzruszyłam
ramionami jako że obce było mi uwielbienie do wódy. Harrachov możemy przemilczeć.
– A wy na tę
imprhezę wieczorhem zamierzacie iść? – spytała po chwili milczenia Kerstin.
– No Socha to
chyba obowiązkowo?
Spojrzałam na
mendę, który patrzył na mnie, jakby to była oczywistość.
Nie wiem, co
mnie dziwiło bardziej – jego dobry humor, brak przechwałek czy fakt, że ani
razu żadne z nas na siebie nie warknęło w czasie tej rozmowy? A może naleganie,
żeby świętować ze mną moje ostatnie dni w kadrze?
Ale się
odjebało.
– Eee… –
Zawsze mówiłam, że elokwencja to moja mocna strona.
W takich
sytuacjach zwykle mogłam wywołać jakieś zamieszanie albo chociaż zwalić winę na
Zniszczoła, ale tego nie było nigdzie w pobliżu i jego nieobecność mi umknęła. Może
po prostu wchodzę we wczesną fazę odwyku odnarciarskiego – pomyślałam niezbyt
mądrze.
– A gdzie…?
– Pojechał
taksówką do hotelu od razu po dekoracji – odpowiedział Kubacki, jakimś cudem
odgadując moje myśli. Niekontrolowanie wywaliłam gały, ale w środku, bo jeszcze
by se pomyślał, że go szanuję, a takie mendy zawsze trzeba trzymać w ryzach,
nie? – Miał wideokonferencję na Skypie z Agatą i jakimś tam konsultantem ślubym
czy innym lalusiem. – Mustaf machnął ręką. – A do czego on ci potrzebny? I tak
by nie poszedł z nami.
Miałam bardzo
ciekawe te okulary przeciwsłoneczne…
– Miałam
nadzieję, że udało nam się go pozbyć.
Kryśka
zachichotała i nasze oczy zwróciły się w jej kierunku. I całe szczęście, bo
dziad nowotarski zbierał się do jakiejś złośliwej uwagi.
Ta zniewaga
krwi wymaga!
– Przeprhaszam
– wymamrotała speszona. – Śmieszną wiadomość dostałam.
– Od kogo? –
wtrącił się nagle Skrobot z siedzenia przed nami z założonymi rękami.
Ku zdziwieniu
nie tylko mojemu, ale i reszty nielotów, których komentarz nartopuca żywnie
zainteresował, Krycha zrobiła się czerwona na pysku jak piwonia. Zablokowała
ekran androzłoma (chociaż ona to chyba miała srajfona) i schowała go za plecy.
– Nikogo –
bąknęła, unikając naszego wzroku.
Skrobot Młodszy
zrobił teatralnie zamyśloną minę.
– Czyli chcesz
mi powiedzieć – ciągnął – że piszesz z nikim i to cię śmieszy?
Gęba Krychy
coraz bardziej przypominała pomidor, i to taki dorodny.
– Jezu, to
gorzej niż Socha – skomentował gnom szaflarski.
Przyłożyłam mu
z pięści w ramię aż zawył. No i tyle byłoby z naszej miłości.
– Boli? – spytałam
z jadowitym uśmiechem. – Miało boleć!
Prawdopodobnie
księciunio rzucał pod moim adresem jakieś wyzwiska, ale nie mogłam powiedzieć,
żebym go szczególnie słuchała, bo moje myśli krążyły wokół Skrobota. I nie, nie
w ten sposób. Skąd ta gnida wiedziała coś, czego reszta najwyraźniej nawet
nie zauważyła? Aż strach pomyśleć, co w tych domkach pod skocznią się dzieje,
jak wychodzimy. Nie no, musiał przypadkiem jakoś i obiecał milczenie, bo chyba by
mi powiedział, nie? Niewiedza uwierała mnie w zad.
Ból dupska miał
ze mną jeszcze chwilę pozostać, bo oto Zbyszek zaparkował pod hotelem i mogłam oddalić
się od osobników nartonogich na bezpieczną odległość kilku metrów, z czego
skwapliwie skorzystałam. Na jakiś czas, znaczy się, bo potem czekał nas wspólny
obiad i wspólna kolacja i dziwię się, że jeszcze popołudniowej drzemki nie mieliśmy
razem. Ludzie są zaskoczeni, że się uwsteczniłam, ale w gruncie rzeczy cofnęli
mnie do przedszkola, tylko dzieci jakieś wyrośnięte, to jak miałam się rozwijać
personalnie, przepraszam bardzo? Z gówna bicza nie ukręcisz, jak to mawiają najstarsi
górale. W każdym razie podczas obiadu potwierdziłam, że tak, pojawię się na
planickiej pacie, ale po tym, jak zapłonie święty stos, to jest skafandry pójdą
z dymem.
Myślałam, że wspólne
posiłki to ostatnia męka, jaką będę musiała przeżyć tego dnia, ale niestety
podczas kolacji zostało mi oznajmione, że mam się stawić na ostatnim zebraniu
sztabu w pokoju trenerów. Przyjęłam tę informację z niesmakiem, który obrzydził
mi naleśniki z czekoladą, które zamówiłam. Znając Szwabisko, czekała mnie
pożegnalna wiązanka niewybrednych obelg, więc o dziewiętnastej wlokłam stopy po
dywanie korytarza hotelu z nieszczęśliwą miną. Naleśniczki już nie powodowały u
mnie szczęścia, a tylko zgagę. Te nartonogie stworzenia to potrafią wszystkich
obrzydzić… starałam się pocieszać, że to miał być ostatni raz, ale z jakiegoś
powodu to niewiele pomagało.
W pokoju
trenerów siedzieli już, cóż, trenerzy, ale także Krycha i Skrobot, którzy
pomachali do mnie na wejściu. Usiadłam blisko nich, bo bałam się, że jak się zbliżę
do Horngachera i jego gangu, to gotowi mnie jeszcze ukatrupić przy tym podsumowaniu.
Szwabisko obrzuciło mnie nienawistnym spojrzeniem za kilkuminutowe spóźnienie,
ale po chwili zaczęło.
Przemowa była
długa i nudna i prawdę mówiąc, średnio mnie obchodziła. Nie czułam się związana
z nowym Naczelnym Ornitologiem ani trochę, z resztą może bardziej. Na pewno
będzie mi brakowało Grześka, bo jego głównie milcząca, ale rzeczowa obecność
bywała pokrzepiająca w tym cyrku obwoźnym, zwłaszcza przy niektórych odpałach
Kubackiego. Zbyszek też był jak dobry wujcio, a Krycha i Skrobot… no cóż.
Ostatecznie żadnego z nich nie zadźgałam, choć miałam ku temu niejedną sposobność,
więc uznajmy to za zwycięstwo mojej dobrej natury nad pierwotnymi żądzami. Były
też podziękowania, oczywiście nie dla mnie, ponieważ ja byłam pasożytem kadrowym
i ogólnie osobą zbędną, ale nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Z każdą
godziną bliżej końca mój gniew na PZN zamieniał się w obojętność i nie wiem,
czy był to progres, czy regres.
Po trzydziestu
minutach jałowych przemów i analiz Grumpy Cat zdecydował się nas puścić wolno.
To znaczy – tak mi się wydawało.
– Ty. – Pokazał
na mnie palcem. – Zostań chwilę.
Skrobot rzucił
mi pełne pytające spojrzenie na odchodnym, a Krycha mu zawtórowała twarzą pełną
niepokoju. To było na swój sposób… miłe.
Gdy zamknęły
się drzwi za Grześkiem, poczułam, że mi pikawa przyśpiesza i próbowałam oszacować,
czy ktoś by mnie usłyszał, gdybym krzyczała. Jak na przykład rok temu na
Zniszczoła w Willingen. To cud, że wtedy nikt nie zadzwonił po bagiety.
Dupsko mi
przyrosło do krzesła do tego stopnia, że bałam się wstać, bo już by mi tak
zostało. Szwab usiadł naprzeciw mnie i badał mnie wzrokiem, jakbym miała go
zaatakować albo skoczyć mu na mordę jak tarantula czy coś.
– Nie miałaś
dla mnie nigdy szczególnej wartości. – Ten to wie, jak zaimponować kobiecie,
nie ma co. Zrobił kurs z Instynktownego Uwodzenia, czy ki czort? – Ale…
dla teamu chyba tak. I była to jedna z przyczyn, dla których zostałaś.
Szacowałam
swoje szanse na przeżycie, jak otworzę mordę.
No cóż, nie
mam nic do stracenia.
– Jedna?
Horngacher
zmarszczył swoje grube, ciemne brwi. Gdyby nie włosy, podobny byłby do Hagrida.
– Nie wiesz?
Zamrugałam. Chyba
wiem, jak się czuje Muraniek w kontakcie z innymi ludźmi.
– O czym?
Tym razem jego
gąsienice podjechały prawie na sam środek czoła.
– Twój kontrakt.
Wzruszyłam
ramionami. Ta lakoniczność tego dziada trochę zaczynała mi działać na nerwy. Ja
rozumiem oszczędność środków, ale chyba widać, że nie kumam, nie?!
– Co z nim?
Pierwszy raz Szwab
spojrzał na mnie, jakbym nie była karaluchem, którego chce rozdeptać. Czy
Planica to zawsze takie miejsce, kiedy ludziom się nagle odmienia?
– Łukasz
Kruczek zadbał o to, żeby PZN nie mógł cię zwolnić, nawet gdyby on sam utracił
posadę lub zaniemógł wykonywać swoich obowiązków. Dlatego nie mogłem się ciebie
pozbyć. Prezes Tajner rozmawiał z prawnikami i choć teoretycznie z powodu
uchybień w zachowaniu z zeszłego roku byłoby możliwe zwolnienie dyscyplinarne, w
obliczu skandalu i tragedii nie było to polecane rozwiązanie. Mogłoby to być
postrzegane jako zły PR albo nawet sugerować udział związku w zaginięciu
trenera.
Pokój trenerów
zaczynał przypominać karuzelę i bardzo się bałam, że zaraz się z niej
spierdolę.
Jakieś blade
wspomnienie z początku sezonu majaczyło mi z tyłu głowy. Boski Apollo wspominał
kilkukrotnie coś o moim kontrakcie. Horngacher zresztą sam trochę psioczył, ale
nigdy w to nie wnikałam. Może i było tam kilka dodatkowych ustępów, ale kto by
takie bzdury czytał, co nie?
No nie
wiem, może ktoś mądry, Socha?!
– Myślę, że
prezes Tajner nie podejrzewał, że główny trener kadry może zaginąć – ciągnął
Szwab, nie zwracając uwagi na to, że na pysku jestem już prawdopodobnie bledsza
od tej ściany. – Zadbał o ciebie ten Kruczek, co nie?
Zamrugałam
bardzo inteligentnie, mam nadzieję, że to zauważył.
– W każdym
razie zapewne się domyślasz, że twój kontrakt się skończył, a ja nie zamierzam
go przedłużać.
Przytaknęłam
głową, ale odniosłam wrażenie, że ktoś inny nią poruszył, nie ja. Rzeczywistość
zaczęła mi trochę odjeżdżać.
– No cóż, to…
powodzenia w przyszłości. I mimo wszystko… dzięki.
Spojrzałam z
przerażeniem w górę na stojącego Horngachera z wyciągniętą w moją stronę ręką.
Ostatnia szara komórka kazała mi podnieść zadek, posłać imitację uśmiechu,
uścisnąć mu rękę i uciec z tego przeklętego piekła szwabskiego.
Pobiegłam do
swojego pokoju jak najebana, bo mi się pion z poziomem mieszał i wpadłam do
środka jak burza. Na pierwszy rzut oka Krychy nie było, a potem się zorientowałam,
że trajkocze z kimś przez telefon na balkonie. Bez większej zwłoki zrobiłam z
siebie zwłoki na łóżku z nadzieją, że karuzela w mojej głowie dzięki temu się
zatrzyma.
Zajęło to jakieś
pięć minut, ale w końcu świat przestał mi skakać przed oczami.
Teraz to moje
myśli krążyły, ale wokół tematu Treneira. Głos Grumpy Cata dzwonił mi w uszach
i nie mogłam przestać analizować jego słów. Szok długo mnie nie opuszczał.
Jego gest to była
prawdopodobnie jedna z najmilszych rzeczy, jaką ktoś dla mnie zrobił. Nie wiedziałam,
czy przeczuwał swoje zwolnienie, czy coś o wiele gorszego, ale nie zmienia to
faktu, że pomyślał o mnie, mimo że wcale nie musiał. Nie był zobligowany, żeby
o mnie zadbać. Zrobił to, bo po prostu jest Kruczkiem – niemotą, ale z sercem
po właściwej stronie. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że przez tyle lat nie
zatłukł Kubackiego? A teraz był Bóg wie gdzie, Bóg wie z kim, Bóg wie dlaczego…
może sam, może zagubiony, może wystraszony… a ja nie mogłam mu pomóc. Ostatnie,
co mu powiedziałam, to było psioczenie na „bezsensowny urlop w środku sezonu”.
Coś mnie
ścisnęło za serce i gardło.
Jak dobrze, że
Krycha była na balkonie.
*
* *
– This is the voice… OF BELKAAAA!
Popatrzyłam na
Zniszczoła, krzywiąc ryja.
– Ty psychiczny
jesteś, wiesz? – spytałam go czysto retorycznie.
– Bardziej: Ta
ostatnia niedziela i pogoda spierdziela – odparł Skrobot, zapinając kurtkę.
Szliśmy w
czwórkę, bo jeszcze z Krychą, w kierunku trybun, zamierzając po drodze się
pozbyć Rudzielca pod wyciągiem.
Ale Skrobot
się nie mylił: o ile przez resztę tygodnia pogoda była jak z obrazka, o tyle w
niedzielę wszystko koncertowo się zesrało. Począwszy od tego, że wiatr przestał
być tak uprzejmy aż na kolorze nieba skończywszy. Nad Planicą rozciągała się
gęsta mgła, a słońce powiedziało: Later, bitchezzzzz. Było zimno,
wilgotno i nieprzyjemnie, zupełnie niefinałowo. Z plusów – mogłam przestać
nosić te gówniane okulary przeciwsłoneczne. Choć rok temu przez większą część niedzieli
było podobnie – jak wyciągnęliśmy bigos, to wyszło słońce. Może to jest jakiś
sposób?
Chyba mi
gorzej od wczoraj.
Byliśmy już po
serii próbnej, w której belka zmieniała pozycję co najmniej cztery razy. Z
naszych orłus polonicus pospolitus najlepszy, oczywiście, okazał się
Miszczunio na miejscu drugim. Po nim długo, długo nic i jedenasty Wiewiór,
piętnasta Menda, siedemnasty Sierściuch i dwudziesty trzeci Zniszczoł. Tę serię
wygrał Sraft, więc mieliśmy już zapowiedź reszty dnia. Finał zapowiadał się
zajebiście. Zwłaszcza dla naszego sztabu. Oni, razem z innymi teamami, już
rozkładali w wiosce na skoczni grille i wcinali coś od rana. Z jednej strony
mogłam do nich dołączyć, ale z drugiej istniało ryzyko, że przy mnie ten bigos
to nie przetrwa do uczty, a nawet ja takim wrednym babsztylem nie jestem, żeby
innym jedzenie kraść. Chyba, że to Stękała ze swoją czekoladą lub żelkami.
Nie zmieniało
to faktu, że już miałam gotowy plan na wyciągnięcie sernika z torby Skrobota.
W międzyczasie
próbowałam nie wracać myślami do rozmowy z poprzedniego dnia. Szwab jak już coś
powie… Kiedy pierwszy szok ustąpił, pora było przekalkulować, czy ta informacja
mogła mieć znaczenie dla naszego „śledztwa”. Co prawda, Kubacki nadal był na
jakimś słoweńskim haju i nawet słowem nie wspomniał o kolejnych spotkaniach,
ale dręczyło mnie jakieś złe przeczucie, że miał w zanadrzu o wiele gorszy plan.
Wszystko jednak w tej sytuacji z kontraktem brzmiało podejrzanie. Wcześniej Trener
nie dodawał żadnych ustępów o mojej rzekomej nietykalności… podobnie jak nie
dawał mi urlopu w środku sezonu. Z drugiej strony mój zmęczony koszmarami mózg naprawdę
potrzebował przerwy, ale nie tak.
– Trzy razy
smar zmieniałem – skrzywił się Skrobot.
To był
pierwszy raz, kiedy odnotowałam na jego gębie coś innego niż wieczne
zadowolenie.
– A ja nie mam
czego włożyć na imprhezę… – nawiązała do tematu bardzo zgrabnie Krycha.
– Tośka rok temu
poszła w traperkach i zwykłym T-shircie – wtrącił się niepytany Zniszczoł.
Zasadniczo dziwne,
że to zapamiętał, bo widzieliśmy się łącznie jakieś dziesięć sekund.
– I to była
najlepsza stylówa w całym klubie – dodałam z dumą.
– Myślę, że
kilka podeptanych ofiar by się z tobą nie zgodziło – odparł Rudzielec.
Posłałam mu
mordercze spojrzenie.
– Sam miałeś
zajęczą wargę. Przypomnisz mi, jak do tego doszło? – Udałam, że zapomniałam.
Zniszczoł
tylko się uśmiechnął i pokręcił głową.
– A co się
stało? – zainteresował się żywo Skrobot.
– Ooo, cóż za
przypadek! – zawołał teatralnym tonem Brutus. – Akurat nadjechał wyciąg! Jakiż
niefart! Chyba będę musiał już lecieć, PA, PA!
Wskoczył na krzesełko
i pomachał nam z durnym wyszczerzem, a my staliśmy jeszcze chwilę, gapiąc się,
jak odjeżdża.
– Czemu miał rhozwaloną
warhgę?
Zastanawiałam
się przez chwilę, czy powinnam powiedzieć prawdę, czy raczej powinnam była się
domyśleć, że to sekret. Ale ostatecznie wiedzieli o tym choćby Titus i Grzesiek,
więc chyba jednak nie do końca?
– Kubacki mu
przywalił – odpowiedziałam obojętnie i ruszyłam w kierunku skoczni.
Oboje mieli
gały jak piłki palantowe.
– CO?! –
zawołali, doganiając mnie.
Ten jeden
jedyny raz czułam respekt do Kubackiego.
– Dlaczego? –
dociekał Skrobot.
– Zniszczoł
był dla mnie niemiły.
Uśmiechnęłam
się jednym kącikiem ust, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że zostawiłam
ich głodnych wiedzy, ale temat ucichł, bo spiker na arenie przemówił, że za
chwilę zaczyna się ostatni konkurs sezonu.
Horngacher już
nadawał przez krótkofalówkę do Grześka, a Grzesiek dzisiaj zdawał się go
zupełnie ignorować i odpowiadał tylko zdawkowe: mhm, mhm, yes, yes.
Trudno było się dziwić Szwabowi, bo pierwsza seria najpierw się przesunęła o
kilka minut, a potem każdy czekał paręnaście sekund na zielone światło. Planica
się na nas obraziła.
Pierwszy z
naszych startował Zniszczoł. Ruda lebioda jak zwykle uchyliła pyska już na
belce, odepchnęła się i sunęła w dół. W powietrzu, swoim zwyczajem, wyglądał
jak reformy mojej babci na sznurku na pranie, ale trochę szczęścia miał i prześlizgnął
się przez punkt K, zaliczając próbę na dwieście dziesięć i pół metra. Pomachał całej
widowni, schodząc z zeskoku, zapewne przeczuwając, co stanie się w serii
drugiej.
Ostatni
konkurs sezonu zawsze gości tylko trzydziestu zawodników w obu seriach – top trzydziestkę
klasyfikacji generalnej, w teorii więc trwa krócej. Ten jednak nie doszedł
nawet do połowy stawki, a ja zdążyłam się zestarzeć o miesiąc. Taki Kubacki
nawet się nie zbłaźnił, mimo że chwilę czekał i przeleciał dwieście dwadzieścia
trzy metry. Jedenasty w generalce Żyła uleciał dwieście dwadzieścia osiem i
pół, piąty Sierściuch o osiem metrów mniej.
Co prawda
kwestia walki o Kryształową Kulę była przesądzona, ale ciągle liczyliśmy na
mały cud. Już raz przecież się zdarzył.
Niestety,
wobec dwustu trzydziestu ośmiu i pół Wellingera, dwustu czterdziesty trzech i
pół Eisenbichlera czy dwustu trzydziestu dziewięciu papcia Kasaia dwieście
dwadzieścia i pół Miszczunia, mimo że w kiepskich warunkach, to było zdecydowanie
za mało. Przy jego nazwisku pojawiła się czwórka, ale król i tak pomachał
poddanym z uśmiechem.
No i na końcu
on. Szczur z Austrii.
Nikogo nie zdziwiło,
że jak wypruł z progu, to nie umiał się zatrzymać. Kolejny raz w ciągu tego
weekendu przysolił dwieście pięćdziesiąt metrów, zostając liderem konkursu po
pierwszej serii. Po piątym Stochu Żyła był jedenasty, Kot czternasty, Kubacki
piętnasty, a Zniszczoł dwudziesty ósmy. Pozostawała nadzieja na poprawę w
drugiej próbie.
– O-o.
Spojrzeliśmy
na Grzesia, który oglądał coś na telefonie.
– Co jest? –
spytał Skrobot.
Sobczyk
pokazał nam filmik nagranych w gnieździe przeliczników wiatrowych. Huragan
targał chorągiewkami i korytarzem tak, że łeb chciało urwać od samego
patrzenia. To całe szczęście, że Szwab mnie zdążył poprzedniego dnia pożegnać,
bo przynajmniej było kulturalnie – dzisiaj ktoś niechybnie skończyłby z siekierą
w głowie.
Skrobot
poklepał mnie w ramię i wskazał palcem telebim, na którym stało napisane, że
laczkowego króla Tandego zdyskwalifikowano za nieprzepisowy kombinezon. No i
się doigrały norweskie kombinatory.
Z kolejnym
poślizgiem, ale w końcu udało się rozpocząć serię drugą. Jako że Norweg zrobił nieoczekiwany
wypad, pierwszy leciał Leyhe. Uleciał dwieście i pół metra, co przy aktualnych
warunkach pogodowych można był uznać za sukces. Zaraz za nim w związku z tym
był Zniszczoł. No nie powiedziałabym, że się jakoś wybitnie popisał, bo skoczył
jeszcze krócej niż poprzednik – na punkt K. Posłałam mu pełne dezaprobaty
kręcenie głową zza kamery, kiedy ten żegnał się z tłumem jak jakiś księciunio nowotarski.
Po nim puścili
kolejnych sześć sierot, ale trwało to prawie dwadzieścia minut. Słoweński halny
chciał urwać wszystkim łby, a chorągiewki to wyglądały jak zatknięte na jakimś
dwutysięczniku, a nie pod skocznią. Jegomość szef wszystkich szefów, Walter
Hofer, podjął ostateczną decyzję o zakończeniu konkursu bez uznania ośmiu
skoków z serii drugiej.
Potem
nastąpiła bardzo długa i męcząca ceremonia zamknięcia sezonu, która polegała na
rozdawaniu medali, kul i innych chabazi na patyku wszystkim zainteresowanym. I w
ten sposób Stefan Kraft otrzymał dwie Kryształowe Kule – dużą i małą, a my w
klasyfikacji generalnej mieliśmy Miszczunia na drugim, Sierściucha na piątym,
Wiewióra na jedenastym, Mendę na piętnastym, Rudą Wesz na trzydziestym
pierwszym i resztę hołoty jeszcze niżej. W rankingu w lotach Stochu był trzeci,
Żyła dziesiąty, a reszta niewarta uwagi.
Ale jedno
trofeum nie padło łupem szczura austriackiego.
Było już
późno, większość kibiców poszła do barów zachlać. Zostały tylko te świry z
flagami biało-czerwonymi, dlatego głos spikera potoczył się jeszcze głośniejszym
echem, kiedy oznajmiał:
– Nations Cup winner, season
2016/2017 – Poland!
Cały sztab,
wszystkie nieloty zasrane, ubrane w żółte plastrony, wbiegły na podium jak
szarańcza, po czym uniosły razem Kryształową Kulę. Sobczyk z Klimowskim wołali
mnie, żebym też dołączyła, ale nie starczyło dla mnie nawet koszulki, poza tym
pasowałam do tego jak wół do karety. Co ja tam robiłam? Jakieś hotele, pobudki,
rezerwacje, papierologia? Pff, proszę was. A kogo to. Z tego względu
zaoferowałam się jako fotografka. Stałam jak debil przez kilkanaście minut i od
każdego brałam telefon i zrobiłam jakieś dwadzieścia zdjęć. Kibice za moimi
plecami darli japy, a ja…
A ja wpatrywałam
się w team jak w święty obrazek, czując coś na kształt… dumy? Nie no, to na
pewno był refluks. Nie zmieniał on jednak faktu, że nasza drużyna zaliczyła
historyczne osiągnięcie.
Ten widok
sprawiał, że myśl o niewracaniu tu nigdy stawała się przykra. Ale lajf yz
brutal and ful of zasadzkach end somtajms kopas w dupas, cytując klasyka.
Czy były to trudne dwa lata? W cholerę. Czy zamierzałam je wspominać na starość
z rozrzewnieniem? Tak. Czy planowałam umieścić te dwa lata na szczycie swojego
CV na stałe? Owszem. Czy będzie mi brakować Mendy? A, kurwa, skąd.
…lecz są w
nim chwilas, for które warto lyw.
Słoweńcy
zaczęli w końcu sprzątać ten majdan i mogliśmy wreszcie przejść do konkretów.
W wiosce
sztabów panowała już atmosfera ogólnego rozluźnienia. Ktoś siedział na dmuchanym
flamingu, inni pod plastikowymi palmami. Piwo lało się tu i tam. Pod stoiskiem
Amerykańców zrobiła się już kolejka jak za mięsem w PRL-u. Postanowiłam więc
wykorzystać ogólne zamieszanie oraz zaskakujące zainteresowanie innych nacji
bigosem i zakraść się do naszej budki, bo na dnie pewnej torby podróżnej czekał
na mnie sernik.
Rozejrzałam
się na boki, zanim nacisnęłam klamkę, po czym wsunęłam łeb do środka. Pusto. Od
razu zlokalizowałam bambetle Skrobota i mój zaciesz na ryju przygasł, kiedy
okazało się, że torba leżała już pomiędzy resztą burdelu rozpięta… i pusta.
Przeczuwając inbę, natychmiast opuściłam domek, chcąc rozeznać się w sprawie.
I nie musiałam
długo szukać.
Kilka metrów
od naszej budki, skulony i rozglądający się na boki Miszczunio mielił japą,
ewidentnie coś do niej uprzednio wpakowawszy.
– Ej! –
zawołałam, pokazując na niego palcem.
Natychmiast
odwrócił w moim kierunku głowę, a ja posłałam mu piorunujące spojrzenie.
Starając się nie wzbudzić sensacji, ruszył z miejsca i zaczął szybciej dreptać
przed siebie. Bez zastanowienia zerwałam się za nim, ale skubaniec, mimo swojej
budowy pędu bambusowego, był całkiem sprawny fizycznie. Jedyne, co go powstrzymywało
przed puszczeniem się pełnym biegiem, był fakt, że trzymał dość duży pojemnik z
sernikiem, którego starał się nie wypierdolić sobie na nogi.
– Stać! – wołałam,
dysząc.
W tym momencie
zaczynaliśmy przyciągać uwagę innych. Znajdowaliśmy już prawie przy lesie. Mijaliśmy
Włochów, którzy rozdawali jakieś czerstwe ciastka, cantuccini, czy jak
to się nazywa, ale też pizzę i jej widok sprawił, że na chwilę zwolniłam. Przez
sekundę pomyślałam… ale szybko się otrząsnęłam i nadgoniłam do Miszcza.
– W tej chwili
proszę… odłożyć ten widelec… albo nakabluję Skrobotowi!
Wówczas Stoch
zwolnił i stanął, śmiejąc się z sernikiem w mordzie. Co za zniewaga! Dogoniłam
go i potrzebowałam najpierw minutę się wydyszeć, zanim byłam w stanie cokolwiek
z siebie dusić.
– Co to za kradzież
bez pytania? – zaczęłam z grubej rury.
Wzruszył
ramionami.
– Leżało
bezpańsko w czyjejś zamkniętej torbie, to wziąłem.
No i
zajebał mi taktykę.
Spojrzałam na
okrągły plastikowy pojemnik z wyjmowanym zielonym spodem. No i właśnie tylko
tyle zobaczyłam.
– Tu była cała
blacha sernika! – oburzyłam się.
– No właśnie –
odparł bezczelnie Miszczu. – Była.
– Ej, ja ją
sobie zaklepałam!
– Kiedy?
– …w myślach. Ale
już na lotnisku!
Miszczu wytarł
gębę ręką, beknął (dyskretnie, ale nie przeprosił), wrzucił widelec do pojemnika
i udał się w kierunku, z którego przybiegliśmy, mijając mnie po drodze.
Pokręciłam
głową, ale ruszyłam za nim.
– Powiem
Skrobotowi.
– Tośka, plis…
– Nie tośkuj
mi tu! Było się podzielić, to bym zabrała ze sobą tę tajemnicę do grobu. A tak?
Giń marnie.
Wyprzedziłam
go o kilka kroków i udawałam, że nie słyszę jego błagań aż doszliśmy z powrotem
do budki. Tak się akurat wybornie złożyło, że były właściciel sernika zamierzał
wejść do domku i na nasz widok, of course, OF COURSE, wyszczerzył japę. Pierdolone
szczygły.
– Hej, szkoda,
że nie było was przed chwilą… moment, skąd macie mój sernik?
Zmarszczył
brwi. Już mu przestało być tak wesoło.
– Stochu sam go
wpierdolił – odparłam, wskazując kciukiem za siebie. – W całości.
– Hej! –
oburzył się Miszczu. – Miałem pracowity sezon, należało mi się!
Mina Skrobota świadczyła
jednak o tym, że nie uznawał tego argumentu.
Kiedy konflikt
ostatecznie został zażegnany ofertą pozostania modelem czapek Kamilandu złożoną
kadrowemu nartopucowi, zaczęliśmy się szlajać po innych stoiskach, próbując
wszystkiego po trochu. Po drodze zgarnęliśmy Krychę, bo przecież wyglądała jak
sierota, stała i gapiła się na wszystkich jakby była z obcej planety, bo
trochę była. W międzyczasie wydarzył się cud planicki, bo wyszło słońce,
rozganiając mgłę i zrobiło się nawet przyjemnie. Sztab powyciągał leżaki i
pograliśmy w karty ze Słoweńcami. Potem popykaliśmy w siatkówkę ze Szwabami i
Schusterem, przedstawiłam też Kuttinowi i Austriakom koncept gry Kamień,
papier, papieżyce, ale zdawali się go nie pojmować, mimo że Skrobot prawie
szczał po nogach ze śmiechu (czy z mojego komediowego geniuszu, czy z cringe’u,
tego nie wiem). Następnie lekko już podchmielony Wiewiór wyciągnął tę swoją zasraną
gitarę i zaczął grać przy akompaniamencie marcowania śpiewu Sierściucha.
Reszta sztabu przyłączyła się po kilku sekundach, a kiedy zmienił utwór na Nothing
Else Matters, dołączyli do nich członkowie innych zespołów. Pamiętając
zeszłoroczne Kulm, Miszczunio z Titusem bardzo gorąco zachęcali mnie, żebym zaśpiewała
jakieś solo, ale pokazałam im mój ulubiony palec. Menda posłała mi wtedy
jadowity uśmieszek. Koncert trwał z dobre pół godziny i po wszystkim marzyłam,
żeby umyć sobie uszy.
Na zakończenie
uczty udałam się po norweskiego gofra, przy którym zamieniłam kilka zdań z
Fannemelem podekscytowanym swoimi wakacjami oraz planowanym obozem na
Fuerteverturze. Całe szczęście, że znalazł sobie tę dziewczynę i dał mi święty
spokój. W tym sezonie miałam wystarczająco dużo na głowie, nie potrzebowałam
sobie dokładać końskich zalotów. A na samiutkim końcu postanowiliśmy, to znaczy
ja, Skrobot i Krycha, udać się po finałową pizzunię od Włochów. Jako że byliśmy
napchani jak amerykańskie skarpety na święta nad kominkiem, wzięliśmy jedną na
troje i żarliśmy ją, rozwaleni jak hrabia państwo na leżakach. Słońce grzało
nam ryje, sadło się wiązało… czego chcieć więcej?
Właśnie wtedy
ktoś mi odciął dopływ światła.
– Tośka, ja już
muszę lecieć.
Westchnęłam,
ale otworzyłam oczy. Kto śmie przeszkadzać Sosze w konsumpcji, podlega karze defenestracji.
W przypadku braku okien dekapitacja może zostać zarządzona.
Rudzielec
pochylał się nade mną jak matka, kiedy nie umiałam rozwiązać zadania z matematyki
w podstawówce.
– I jak mam ci
w tym niby pomóc?
– Pożegnać się
chciałem.
Z jakiegoś powodu
Skrobot rypnął Krychę w ramię i oboje sobie poszli.
WTF.
– Co oni…?
– Olej ich. –
Machnął ręką, po czym usiadł obok, na miejscu, które sekundę wcześniej zajmował
serwismen. – Jeszcze się spotkamy przed ślubem, nie? Mamy ostatnią lekcję tańca
i w ogóle.
Przytaknęłam
głową, ale pizza przestała mi smakować. Kolejny raz nieloty obrzydziły mi
jedzenie. To miało się jednak skończyć. Wreszcie.
Zapadło
milczenie. Za naszymi plecami inne ekipy już pakowały busy, panował gwar. Choć
raczej uchodziłam za kogoś, komu nigdy nie brakowało inteligentnej riposty, w
tamtym momencie z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu nie potrafiłam wymyślić
niczego sensownego.
– Na co
czekasz, kasztanie?
OK, czyli w
takim przypadku bezsensowne też może być.
Zniszczoł
patrzył na mnie, jakby go pojebało bardziej niż zwykle. Uchylił usta, ewidentnie
skonfundowany, i spoglądał… na dół mojej twarzy. Skrzywiłam się.
– No samolot
chyba masz, nie?
Roześmiał się,
ale jakoś tak dziwnie. Czy poziom zanieczyszczenia powietrza w Planicy na pewno
jest bezpieczny? Bo ten tu wyglądał, jakby się czegoś nawdychał. Zamiast jednak
powiedzieć coś albo się ruszyć, jełop gapił się na mnie jak dupa w sedes. I
nadal szczerzył się w ten debilny sposób, przez który zmarchy na mojej gębie
tylko się pogłębiały, bo nie mogłam przestać się krzywić. Już miałam rozkładać
ręce i pytać, czy mam mu dać samo zdjęcie, czy autograf dorzucić, kiedy ten
nagle rzucił się na mnie jak niedźwiedź na kłusowników i zakleszczył mnie w uścisku.
Bojąc się przepłoszyć drapieżnika gwałtownym ruchem, po kilku sekundach
wyciągnęłam rękę i poklepałam go po plecach, ale liczyłam, że zaraz mnie puści,
bo poziom tlenu w mojej krwi gwałtownie spadł.
Kiedy w końcu
raczył mnie puścić, na jego wiecznie wesołym paraliżu pojawił się blady smutny
uśmiech. Kucał przede mną, szukając czegoś na ziemi.
– Obiecujesz,
że nadal będziesz mnie nazywać kasztanem? – spytał, łapiąc nagle moją dłoń.
W pierwszym
odruchu chciałam ją wyszarpać, ale typ ewidentnie przechodził jakieś
emocjonalne zatwardzenie, więc nie chciałam pogarszać sytuacji.
Prychnęłam.
– Nie
rozumiem, dlaczego miałabym przestać.
Znowu zaczął być
trochę weselszy.
– I wyzywać od
rudzielców?
– Owszem.
– I…
– Jedź na ten
samolot, bo zasadzę ci takiego kopa, że nie będziesz potrzebować transportu do
latania.
Pokazał dwa
rzędy białych zębów, jakbym co dobrego zrobiła, ale wstał z kucek i
zasalutował.
– Ta jest,
generale!
– Mówi się generałko,
cymbale! – zawołałam, kiedy był już za daleko, żeby mnie usłyszeć. – Naucz się
feminatywów!
Co ja z tymi
chłopami mam, to by mi nikt nie uwierzył.
Westchnęłam,
ale podźwignęłam ciężkie dupsko zapadnięte w leżaku. Pomogłam sztabowi
pozbierać resztę naszych bambetli i ruszyliśmy z powrotem do hotelu. Kiedy
wrzucaliśmy graty na pakę, zauważyłam, że Miszczunio został przydybany przez
Formelę ze Skijumping.pl, który maglował biedaka bez krzty sumienia.
– …to są niesamowite
przeżycia, które na pewno zapamiętam do końca życia.
Coś mnie zapiekło
w oczy. Za dużo oregano na pizzy było.
Wykorzystując
rozśpiewanie naszej wycieczki w busie, wychyliłam się trochę, żeby ostatni raz
spojrzeć na Letalnicę, tym razem zza szyby. Górowała majestatycznie nad resztą terenu,
a jej tory z pewnością cudownie się topiły od grzejącego słońca.
Tak, oni
wszyscy na pewno upadli z niej na łeb, bo nie da się inaczej wytłumaczyć ich anomalii
psychologicznych.
*
* *
– Zebraliśmy
się tutaj, aby…
– No ale ślub dopiero
w maju.
– Maniek, morda
w kubeł! Ekhem. A zatem… zebraliśmy się tutaj, aby podczas tego uroczystego wieczoru
w malowniczej Słowenii uczcić zakończenie sezonu poprzez rytualne spalenie
kurtek ofiarowanych nam przez boga Apolla, które sam kupił za złote talenty…
– Ale przecież
on nie ma żadnych talentów.
– PIENIĄDZE TAKIE,
TITUS, SŁUCHAJ, A NIE GADAJ!
Staliśmy na
jakimś leśnym wypizdowie niedaleko naszego hotelu, otaczając kołem stos
kosmonautycznych skafandrów przykrywających profesjonalne ognisko. Przypominało
to żywą inscenizację dans macabre i gdyby się jełopy jeszcze raz
odezwały, niechybnie zostaliby do tej kupki dorzuceni. Prawdziwe memento
mori.
Widzicie? A Sierściuch
rok temu powiedział, że moje wykształcenie na nic się nie przyda.
Byłabym
przykładną mówczynią, ale musiały się cymbały w kółko wtrącać i podniosłość
chwili rozwalać i w ten sposób sacrum z hukiem waliło w profanum
jak ten fortepian Chopina… Nie obraziłabym się, gdyby im spadł na łby. O ileż
prostsze byłoby wtedy moje życie!
– Dajmy sobie
spokój – odezwał się Kubacki, wywracając oczami. – Z nimi nigdy nie skończymy.
Puśćmy to z dymem!
Miszczunio
czynił honory. Wyjął z kieszeni pudełko zapałek i zbliżył się z nim do stosu.
Stanął z uroczystą miną i zapauzował na chwilę, trzymając w powietrzu gotową
zapałkę. Popatrzył po każdym z nas po kolei, po czym z chropowatym dźwiękiem
przesunął nią po brzegu opakowania, a jej główka zapłonęła. Poczekał kilka
sekund, jakby z nostalgią patrząc na leżące pośrodku pola kurtki. Dopiero potem
przykucnął i wrzucił zapałkę do specjalnego otworu pod stosem.
– NA POHYBEL
SKURWYSYNOM!
I wraz z tym tyrtejskim
okrzykiem Wiewióra ogień spod kurtek wystrzelił w górę i zaczął zajmować szatańskie
artefakty PZN-u. Wszyscy podnieśliśmy z ziemi nasze gaśnice.
Nieloty
postanowiły uczcić tę doniosłą chwilę niszczenia mienia państwowego oraz lasów
słoweńskich śpiewami. I tak wkrótce planickie zwierzęta uciekały, słuchając: O
WIKTORIO, MOJA WIKTOOOORIOOOOO oraz ŁIIIII AR DE CZAMPJOOOONS, MAJ FREEEENDS
i spodziewam się, że trauma po tym wydarzeniu nie opuszczała ich jeszcze długo.
Ja jeszcze nie skończyłam w tym uczestniczyć, a już czułam, jak kolejne PTSD łapie
mnie za dupsko. Nie przyłączyłam się jednak do straszenia fauny i flory
okolicznych lasów, bo nie czułam się na tyle dostojnie, by cokolwiek intonować.
Zamiast tego jak jełop gapiłam się w ogień pochłaniający kolejne połacie
srebrnej tkaniny astronauckich kostiumów, które ze skakaniem miały tyle
wspólnego, co ja. Jedyne, po co mogę skoczyć, to czipsy z Żabki albo innej
Biedry.
Uboga wersja We
Are The Champions przypomniała mi zeszłoroczną Planicę i dość niezręczny
moment oznajmiania Trejnerowi, że odchodzę, bo sam to wówczas wył. Co prawda, moje
położenie było o wiele gorsze, bo Zniszczoł był na mnie obrażony na śmierć, a
reszta musiała sprecyzować swoje zdanie w naszej sprawie, ale z jakiegoś powodu
miałam do tego wydarzenia sentyment. Może to był ukryty talent Treneira –
potrafił każdego udobruchać? Z tym swoim zakręceniem potrafił robić niezłe
fikołki i nie mówię tu o tych fizycznych (bo ich na pewno już nie umiał) i zawsze
się człowiekowi żal robiło, widząc takiego nieboraka… Czy był jednak taki
głupi, by się zgubić w drodze po bułki? Myślę, że nawet on nie był zdolny do
takiego wyczynu. Prowadzenie kadry sportowej to poważne zadanie i z niego wywiązywał
się dobrze. Pozostawała więc opcja, że stało mu się coś złego i bardzo trudno
było mi ją przetrawić. Na pewno nie zniosłabym takiej wieści zbyt dobrze. A
sprawcę sama bym znalazła i ukatrupiła. Tymi ręcoma, o!
Wróciłam
myślami do naszej ostatniej rozmowy, kiedy mówił, że powinnam wziąć wolne, bo „widzi
moje przemęczenie”. Pff. Akurat. Ja się po prostu trochę nie wysypiam, ale żeby
od razu przemęczenie? Ale zaraz potem przypomniał mi się telefon od Apolla. Czy
on też nie wspominał czegoś o kontrakcie?
Zdębiałam. W
tle reszta bawiła się znakomicie, jak prawdziwi neandertalce przy ognisku.
Brakowało plemiennych tańców i może fajki pokoju. Chociaż z nimi… lepiej nie
ryzykować.
Czy to mógł
być przypadek? Kontrakt, który zabraniał mnie zwolnić do końca sezonu „w razie
czego”. Mimo wielu talentów, Kruczek z pewnością nie był jasnowidzem, inaczej
zostawiłby Kubackiego w domu przez cały zeszły sezon. Nie mógł przewidzieć,
że stanie mu się coś złego. O konszachty z mafią bym go nie podejrzewała. No bo
co ma więcej sensu: to, że bał się, że załatwi go jakaś szajka przemytników
smaru do nart czy że coś planował? I ta Kruczkowa wynosząca jakieś pudła… przejście
u sąsiada…
Spojrzałam po
cymbałach, które bawiły się w najlepsze. I żyj tu z takimi i weź nie ochujaj.
– JAPA
WSZYSCY!
Podejrzewam,
że moje darcie mordy bardziej straumatyzowało lokalne sarenki i dziki niż te
śpiewy i tańce plemienne, ale dla dobra konwersacji uznajmy, że nie.
Spojrzeli na
mnie ze zdziwieniem, a ja… poczułam, jak słowa grzęzną mi w gardle.
I jeszcze
się porycz, idiotko. PROSZĘ MNIE POPORODOWO ABORTOWAĆ.
– Myślę, że musimy
zakończyć śledztwo – wymamrotałam w końcu.
– Już o tym
mówiliśmy… – zaczął Kubacki z tym swoim gnomim ryjem, ale uciszyłam go gestem.
– Morda, póki
nie skończę. – Posłałam mu jedno ze swoich zabójczych spojrzeń, a ten pokręcił
głową. – Nie dlatego, że ja tak mówię, ale dlatego, że to śledztwo z góry
skazane na niepowodzenie – kontynuowałam. Zdawałam sobie sprawę z tego, że są z
nami osoby niezaangażowane w sprawę bezpośrednio, ale to nie tak, że zradzałam
szczegóły oficjalnego śledztwa, nie? – Na początku sezonu moja umowa została
zmieniona. Kruczek dodał zapisek o tym, że nie wolno mnie zwalniać nawet w
przypadku, gdyby sam nie mógł z jakichś powodów wykonywać swoich obowiązków.
PZN się pod tym podpisał, bo zapewne nie przypuszczali, że taki scenariusz
naprawdę może się wydarzyć. Potem wysłał mnie na urlop… w środku sezonu. W
czasie, kiedy, jak się okazało, zniknął. Nie wydaje wam się to dziwne?
Ich twarze
pozostawały nieskalane myślą.
– Uważacie, że
to zupełny przypadek? Bo ja myślę, że szansa na to to jakieś setne części
procenta. A teraz dodajcie do tego Kruczkową wynoszącą pudła i umowę z sąsiadem
wyprzedzającą zaginięcie o kilka miesięcy. A PZN wyjątkowo szybko znalazł sobie
kogoś nowego, co nie? Nawet nie wstawili nikogo na zastępstwo, nie oddali
pieczy nad zespołem Maciusiakowi czy innemu Matei do końca sezonu, tylko w ekspresowym
tempie znaleźli Horngachera. Cud! Tylko że nie. Nie mam na to ani grama
fizycznego dowodu poza poszlakami, ale moim zdaniem trener Kruczek nie chce
zostać znaleziony. Być może przeczuwał, że chcą go zwolnić, a może PZN dał mu
ultimatum… choć byłoby to w cholerę dziwne, jeśliby kazali mu upozorować
zniknięcie. Nie wiem, gdzie jest ani co robi, ale takie mam przeczucie i jest
to jedyne logiczne wytłumaczenie ostatnich trzech miesięcy. Musimy dać sobie
spokój. On nie chce być znaleziony.
Oczywiście zostałam
zalana falą sprzeciwu.
– Ale przecież
to jest nasz trener, musimy go odzyskać! – zawołał oburzony Titus.
– Może i jest,
ale nie łudźcie się, że zostanie przywrócony na stanowisko. Odkąd odszedł, z
nowym trener zdobyliśmy dwa medale mistrzostw świata, Puchar Narodów i wysokie
miejsce w klasyfikacji generalnej. Wiewiór przestał robić garbik. Apollo wolałby
skoczyć z Letalnicy niż wrócić do czasów Kruczka, jestem tego pewna. A poza tym
pozostawienie Horngachera ma taki dodatkowy atut, że dzięki temu można pozbyć się
mnie. Szwab radzi sobie sam. A wiecie, że nie mam najlepszych chodów w PZN-ie.
Zamilkli. Niektórzy
wykrzywili gęby w smutku. Westchnęłam z politowaniem.
– Wiem, że
może być wam trudno się z tym pogodzić, ale trener nie wróci. Jego czas z nami
minął. Możemy mu oddać sprawiedliwość, zapamiętując chwile spędzone razem. Nie
wiem, gdzie jest, ale mam nadzieję, że dobrze mu się wiedzie i że jeszcze kiedyś
będziemy mogli z nim pogadać. Ja sama jestem wdzięczna za szansę, jaką mi dał i
wspomnienia wszystkich wspólnych chwil na pewno będą dla mnie… ciepłe. Miejmy
nadzieję, że jest szczęśliwy… i bądźmy szczęśliwi razem z nim.
Leśną ciszę
przerywało tylko trzaskanie ognia za naszymi plecami, a w głowie Kubackiego
pewnie strzelanie trybików. Myślenie to na pewno był dla niego bolesny proces. Choć,
wnioskując po tym, że nie skontrował mojego wywodu, być może piekło go dupsko,
że to ja rozwiązałam śledztwo, którego sam mianował się cesarzem.
– Bardzo mądre
słowa – przerwał milczenie Miszczunio, przytakując głową.
– Zgadzam się
z mistrzem – dodał od razu Sierściuch.
No dobra,
rozsądni postąpili rozsądnie, ale co z resztą świrów?
Menda
Szaflarska wreszcie wydała z siebie dźwięk – pełne pogardy prychnięcie. Założył
ręce na piersi.
– Według mnie
wszystko jest jeszcze możliwe i popełniacie błąd, kończąc śledztwo – żachnął
się. – Dopóki trener mi sam w twarz nie potwierdzi wersji Sochy, sprawę uważam
za otwartą.
– Ale wiesz,
że nikt nie będzie z tobą współpracował, nie? – zapytałam, patrząc wymownie na
tego pomyleńca.
– Sam go wytropię
– burknął. – Tak jak paprykę od Domena.
Wszyscy powiedzieli
coś, co brzmiało jak „ta, na pewno” i zabrali się do gaszenia ogniska. W międzyczasie
księciunio nowotarski próbował wszystkich przekonywać, że on to sobie sam ze
wszystkim poradzi i że nikt w tej kadrze mu nie pomaga. Ja to myślę, że jemu
już wszyscy próbowali pomóc, ale to nie ich wina, że jestem antytalentem
sportowym. Jak już przestaliśmy się bawić w Strażaka Sama, została dość
spora kupka popiołu i kamienie, które miały ograniczać rozprzestrzenianie się
ognia. Co by nie mówić, szkoda byłoby puścić z dymem „zielone płuca Europy”,
zwłaszcza że planeta i tak już ma astmę. Ale niszczyć mienie państwowe? Jak
najbardziej.
*
* *
Pop pop, it's show time
Show time
Guess who's back again?
Oh, they don't know?
Oh, they don't know?
I bet they know soon as we walk in
(showin' up)
Wearing Cuban links
Designer minks
Inglewood's finest shoes (whoop, whoop)
Don't look too hard, might hurt
ya'self
Known to give the color red the
blues
Po każdym
dobrze wykonanym rytuale należy się odpoczynek. Dla mnie to, na przykład,
czytanie książki albo spanie (pod warunkiem, że mnie mózg nie próbuje udusić
związać węzłem małżeńskim), ale byliśmy w Planicy, więc o spokojnym wieczorze
mogłam zapomnieć – zwłaszcza że się uparły osły, żeby mnie pożegnać czy coś
tam. No to żegnam, a nie tam jakieś kluby, tańce i wóda. To, że raz zachlałam w
Harrachowie, nie znaczy, że zawsze zalewam robaka, nie? Byliśmy już przygotowani
i prosto z lasu poszliśmy do klubu. W tym roku też miałam traperki (bo w czym
innym miałabym stać po łydki w śniegu?!), ale do tego dałam się cymbałom
namówić na motyw. Średnio mnie bawią imprezy przebierane, ale jak już żegnać
ten kurwidołek, to tylko w odpowiednim stylu.
Pokazaliśmy
Goranom na bramie swoje akredytacje i dołączyli do nas Skrobot wraz z Krychą, a
Kubacki stojący najbliżej pchnął dwuskrzydłowe drzwi do przodu i podwoje
słoweńskiej Pomarańczy ukazały nam się w całej swojej okazałości.
Księciunio nowotarski
zdecydowanie czuł się w swoim żywiole.
Wszyscy
mieliśmy marynarki ze złotych lub srebrnych cekinów, a pod spodem koszule. Z szyi
Kubackiego zwisał łańcuch prawdopodobnie z lochu, w którym trzyma go Martka-nartka,
inni założyli pierdylion pierścionków typu „z kościelnego odpustu”, błyszczące
ciuchy, a ja i Krycha miałyśmy na uszach złote kółka, którym niewiele brakowało
do hula-hopów i w ogóle świeciliśmy się jak psu jajca. Ludzie gapili się na
nas, jakbyśmy się urwali z psychiatryka lat osiemdziesiątych, ale czuliśmy
się królami parkietu (chociaż próbujący się obok nas przecisnąć uczestnicy imprezy
mieli na pewno inne zdanie) i wieczór ten upłynął nam pod znakiem solidnej
porcji wyjebania. Polska hołota przyjechała się bawić, więc postanowiliśmy iść
z prądem i nie zmieniać na siłę naszej reputacji wieśniaków.
Kubacki w
końcu ruszył dupsko z przejścia, spytał kelnerki o coś, ta wskazała mu kierunek,
a my powlekliśmy się za nim. Dotarliśmy do zarezerwowanej loży. Wszyscy
zamówili jakieś gówniane drinki, ale ja pozostałam wierna swojej coli. Nie
ugięłam się pod ciężarem alkoholickich namów, a przy trzeciej zagroziłam odbiciem
traperka na ryju i to ostatecznie ucięło jojczenie.
Czekając aż Sierściuch
i Miszczu wrócą z zamówieniem, rozejrzałam się po sali. Niedaleko nas stolik
mieli Słoweńcy ze swoimi matkami, żonami i kochankami. Trochę dalej, na parkiecie,
pośmiewisko robili z siebie Niemcy, tańcząc w kółku jak grupa Szwaby
Misie w przedszkolu. Z twarzy Eisenbichlera odpłynęły resztki myśli i nie
wyglądał na trzeźwego w żadnym stopniu, ale przynajmniej nie wyginał mordy jak
na belce i nikogo nie straszył. Japończycy siedzieli w czterech przy stoliku i
mieli takie pokerfejsy, że Lady Gaga by się o prawa autorskie upomniała. Nie
widać było, żeby odezwali się do siebie chociaż słowem. Usadowieni gdzieś bardzo
daleko Austriacy w stanie mocno wskazującym kiwali się z prawa na lewo,
śpiewając coś w swoim języku piekieł, a muzyka ewidentnie im przeszkadzała. W
loży Norwegów był tylko Tande, który spał z głową na stoliku. Szwajcarzy złączyli
stoliki z Czechami i prowadzili jakąś zagorzałą dyskusję, a Finowie razem z
Estończykami oglądali coś na telefonie jednego z nich i zaśmiewali się do
rozpuku. Reszty nie wyłapałam.
Jak już każdy upił
trochę ze swojej szklanki, Sierściuch wypalił:
– Idziemy
tańczyć!
Słowa te,
które od kilku tygodni kojarzyły mi się z jeszcze większą grozą niż zazwyczaj, sprawiły,
że obrzuciłam Kota morderczym spojrzeniem.
– Po moim
trupie – odparłam.
– Rok temu też
tak mówiłaś – odezwał się niepytany Kubacki.
Zmierzyłam go
zniesmaczonym wzrokiem.
– No i? To
znaczy tylko tyle, że nadal nienawidzę tańczyć.
– Ale to twój
ostatni raz z nami! – upierał się Titus z błagalną miną.
I całe
szczęście.
– Przecież
jeszcze wesele ma, cymbale – warknął gnom z szaflarskiego ogrodu rwany.
Niby tak,
ale jednak, kurwa, nie do końca.
– Ale ostatni
raz w Planicy!
Odpowiedź
Miętusa wywołała dyskusję, od której zgaga mi się pogarszała, więc żeby się dłużej
nie narażać na jakieś wrzody, wywróciłam oczami i ich pogodziłam, zakrywając im
kopary dłońmi.
– Jak się
zgodzę, to zamkniecie mordy czy będę wam je musiała zatkać traperami?
Titus posłusznie
przytaknął, a Kubacki ściągnął ze swojej gnomowatej mordy moją dłoń z
obrzydzeniem.
Krycha, która przestała
szczerzyć gębę po telefonu, aż zaklaskała, a ja skrzywiłam mordę.
Ponieważ wieśniacka
reputacja ciągnęła się za nami jak smród po gaciach, uznaliśmy, że będziemy
kontynuować robienie wiochy. Didżej zapodał Hear Me Tonight, a Sierściuch
z dziwnym wyszczerzem na kociej mordzie i stłumionym przez muzykę okrzykiem: Rozchmurz
się! pociągnął mnie za rękę i poderwał do… tańca, jeśli można tak nazwać to,
co robiliśmy. Ze zdumieniem odkryłam, że chyba wolałabym śpiewać. Chociaż
początkowo czułam się sztywna, spojrzałam, co odwalał Wiewiór i od razu mi
przeszło. Obracając się, zauważyłam, że Kerstin miała na sobie kieckę. Mówiła
przecież, że wzięła żadnych imprezowych ciuchów, skąd więc wytrzasnęła cekinową
kiecę? Wzdrygnęłam się, nie chcąc o tym dłużej myśleć. Maniek nie był
najgorszym partnerem, czego nie mogę powiedzieć o sobie. Może nie takie głupie
było to nasze kadrowe kocisko… w końcu w top pięć klasyfikacji Puchary Świata
staje nie byle kto, nie licząc zeszłorocznego trzeciego miejsca Zniszczoła.
Obiecałam tylko
jedną piosenkę, ale kiedy didżej zmienił utwór na One More Time, do tańca
porwał mnie Miszczunio, a jemu się nie odmawia. A potem był Kubacki, Titus,
Wiewiór, Skrobot… zamotały mnie te nieloty i to wszystko były pomówienia i
kalumnie! Zanim się obejrzałam, była północ, a moja koszula dawno przesiąkła
potem. Całe szczęście, że alkohol stępił cymbałom wszystkie zmysły, bo mogliby
przestać się ze mną koleżankować po tej nocy. W pewnym momencie naszym nielotom
zebrało się na odwiedziny, więc szlajałam się za nimi do innych stolików, a po każdą
taką wizytację kończyli tylko bardziej nabzdryngoleni. Moja cierpliwość się
skończyła, kiedy wpadli na pomysł tańczenia belgijki z Norwegami i Austriakami.
Wówczas zawlekłam swoje dupsko na balkon, żeby obserwować ich publiczne
upokorzenie z lepszego miejsca. Po chwili dołączyli do mnie Krycha i Skrobot.
– Myślicie, że
powinniśmy to nagrać w celach szantażu? – spytałam oparta łokciami na barierce.
– Mogłabyś to
wysłać Zniszczołowi, żeby mu pokazać, ile traci – odparł Skrobot.
Machnęłam
ręką.
– Wątpię, czy
by to w ogóle odczytał. Teraz to bardzo zajęty pan mąż.
– Masz już
sukienkę? – zagadnęła entuzjastycznie Kryśka.
Najwyraźniej
dwa miesiące w moim towarzystwie niczego jej nie nauczyły.
Spojrzałam na
nią z politowaniem, a Skrobot się zaśmiał.
– Lepiej
powiedz, skąd ty masz tę, bo jeszcze w busie martwiłaś się, że nie masz
odpowiedniego stroju na imprezę – odpowiedziałam, modląc się, żeby nikomu
więcej nie przyszło do głowy pytać mnie o niechybną majową katastrofę.
Wyszczerzyła
zęby.
– Kupiłam na
szybko w okolicznym butiku – odrzekła dumnie.
Spojrzałam w
dół. Kubacki z Sierściuchem wyłamali się z belgijki i sunęli po sali,
przyklejeni do siebie niczym para numer pięć w walcu angielskim. Szkoda tylko,
że to nie był Taniec z gwiazdami, a muzyka zdecydowanie nie pasowała do
walca – co najwyżej walcowała zwoje mózgowe. Zresztą takie z nich były gwiazdy
jak z koziej dupy trąba.
Naprawdę
powinniśmy byli to nagrywać.
– Przemyślałaś
moją propozycję?
Kerstin znowu
zajęta była swoim telefonem i na szczęście nic do niej nie dochodziło.
Gdybym
zrzuciła Skrobota z tego balkonu, spadłby prosto na całującego się z dziewczyną
Forfanga, a po co biedaków tak łamać.
W tym momencie
w sali rozległo się głośne IIIIIIIIHAAAAAAAAA!, a nasze oczy natychmiast
powędrowały do źródła dźwięku. Wiewiór prezentował już dumnie nagiego
suchoklatesa, ale za to skądś wytrzasnął kapelusz kowbojski i wywijał swoją
koszulą jak lassem. To był nasz sygnał, że poziom wsiurskości został
przekroczony o kilka kresek i pora było zwijać interes. Bez słowa zbiegliśmy na
parter, a Skrobot spacyfikował naszego kowboja z nartami u dupy i pomógł mu
założyć z powrotem koszulę.
Ubranie tych
zachlanych jełopów graniczyło z cudem, ale przynajmniej mogłam potrząsać
Kubackim bez konsekwencji. Wpakowanie ich do taksówek przypominało ładowanie
wielkich worków cementu na pakę żuka. Jeden jedyny Stoch kulturalnie, choć nie
bez chwiejnego kroku, sam się ubrał i wtaszczył do samochodu. Miałam już wsiadać
do drugiego auta, ale w tym momencie Krzysztof Miętus złapał mnie za fraki kurtki
i przyciągnął bliżej. Prawie przywaliłam szyją w dach i gdyby nie jego
beznadziejny stan, dawno bym go przechrzciła.
– Tośśśśśka –
wybełkotał. – Bęzie nam sie brakowaź…
Weźcie mnie
z tego wariatkowa.
– Titus, jełopie,
mógłbyś mnie z łaski swojej puścić?
Pokręcił
chaotycznie głową tak, że w pewnym momencie nawet przytaknął.
– Nie mogę –
odparł. – Nie możemy sie puźźździć stond… do zobaszenia w następnym zezonie…
Sekundę potem
czknął, osunął się na siedzącego za nim z wesołą miną Stocha i niekontrolowanie
poszedł w kimę, zajmując dwa miejsca i nie było sposobu, żeby go dobudzić. Musiałam
więc czekać jak cymbał pod klubem na kolejną taksówkę. Skrobot już zaczynał się
oferować, że ze mną poczeka, ale wtedy zatrzasnęłam jego drzwi i zawołałam na
kierowcę, żeby ruszał.
Niech się ode
mnie wszyscy odwalą.
Wokół mnie
inne teamy też już powoli odjeżdżały, choć dwa zespoły szwabskie niezmordowanie
tańczyły i chlały i nie wyglądało, żeby się to miało skończyć. Gospodarze
imprezy bawili się bardzo kulturalnie – nikt nie był pijany ani zjarany, wszyscy
wrócili razem taksówkami i dobrych nastrojach. Norwegowie wynosili na plecach
Tandego, ale po nich przyjechał kadrowy busik. Fannemel pomachał mi, wsiadając
i wyglądał przez chwilę, jakby wahał się, czy mi nie zaoferować pomocy, ale
ktoś na niego zawołał i się chłopak rozmyślił. Całe szczęście. Nawet ochrona na
bramie wyglądała na rozluźnioną – widać nie spodziewali się nowych gości, zwłaszcza
na zamkniętej imprezie, i dwa Gorany pokazywały sobie filmiki na telefonach.
Kiedy tak stałam
o trzeciej w nocy przed słoweńskim klubem po łydki w śniegu, odmrażając sobie
dupsko, doszłam do trzech wniosków:
Po pierwsze:
potrzebowałabym lobotomii, żeby zapomnieć o tych unartowionych burakach i jeżeli
kiedykolwiek popierdoli mnie do tego stopnia, żeby się rozmnażać, to właśnie
historie z moich czasów pezetenowskich będę opowiadać swoim potomkom.
Po drugie: z
jakiegoś powodu przyciągałam do siebie osoby, które nie miały żadnego interesu
w tym, żeby się ze mną zadawać. I z jakiegoś powodu osoby te nie odrąbywały mi
głowy, mimo że czasem z chęcią sama bym ją sobie odrąbała. Pod tym i kilkoma innymi
względami podobna byłam do Kubackiego.
Po trzecie: mróz
skutecznie przeczyścił mi mózg od tej klubowej duchoty i wreszcie wiedziałam,
jaką wiadomość zamierzam przywieźć Zniszczołowi ze Słowenii.
Jeśli Planica
jest w czymś dobra, to na pewno są to cuda.
*
Wiem, że zwykle uczta narodów odbywa się w sobotę, ale wiem to TERAZ, w trakcie
pisania byłam przekonana, że ma to miejsce w niedzielę. Przepraszam, ale już
nie miałam sił tego zmieniać.
Aktualnie
w tekście mamy końcówkę marca 2017 i rozmowę o potencjalnej możliwości wygranej
Kubackiego – tymczasem on już w grudniu 2017 wdrapie się po raz pierwszy na
pudło, na trzecie miejsce w Oberstdorfie, a dwa miesiące później zdobędzie
brązowy medal w drużynie na igrzyskach w Pekinie. Że już nie wspomnę o brązie w
drużynie w Oberstdorfie w lotach, Złotym Orle, czy sezonie 2022/2023… Oh,
how the tables have turned…
Trzydzieści
pięć (35!) stron. Osobisty rekord rozdziałowy. Pisałam to chyba ze dwa
tygodnie, ale zabijecie mnie później. Trochę sobie źle zaplanowałam pewne
rzeczy, ale czy to moja wina, że ta Planica to zawsze musi być taka ostateczna?
W
wyniku kilku poprawek rozdziałów będzie siedemnaście, nie osiemnaście, jak
pierwotnie zakładałam, więc zostały nam jeszcze tylko trzy.
Szkoda,
że Tośkowi kończą w taki zapomniany sposób, ale zdaję sobie sprawę z tego, że
to moja wina.
PS
Pierwotny tytuł rozdziału brzmiał: Sekretne życie Łukasza Kruczka, ale
po zmianach stał się nieadekwatny i oto jest to, co widać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz