07 maja, 2023

14. Wzgórza mają głosy

 

I can’t wait to memorize this day
Oh, a picture cannot contain the way it feels
You said: “Live in the present”
I’m already dreaming of how it begins
And trying to savor the moment
But I know the feeling will come to an end
[…]
What if I told ‘em that now that I’m older
There isn’t a moment that I’d wanna change?

 

Powinnam była wycałować polską ziemię, skoro tylko wysiadłam z samolotu, ale niedające mi spokoju przeczucie wielkiej katastrofy życiowej nie pozwalało mi na cieszenie się z czegokolwiek. Zwłaszcza że towarzyszył temu wszystkiemu głos Mendy, który raz po raz wychwalał swój ostatni lot w Vikersund. Żałowałam, że mam urodziny dopiero w grudniu, bo mogłabym sobie zażyczyć tego czołgu już teraz. Na szczęście niepokój skutecznie włączył mój tryb Ignoruj Obecność Kubackiego. Skoro i tak mieliśmy wszyscy wylądować za kratami, to czemu by psuć nasze ostatnie chwile wolności?
Zanim pożegnaliśmy się na lotnisku w Krakowie, Krycha skinęła do mnie głową, choć przerażenie nie opuszczało jej wielkich jak piłki palantowe oczu. Zajebioza.
Może to przez mój trwały uszczerbek na zdrowiu psychicznym spowodowany odmrożeniem mózgu przez częste przebywanie na zewnątrz zimą, ale kiedy zmusili mnie do zajęcia miejsca obok księciunia nowotarskiego, perspektywa wielu lat spędzonych w więzieniu przestała wydawać się taka straszna. Zwłaszcza że nie było szans, żebyśmy wylądowali w jednej celi – moją najgorszą opcją była Krycha, co czyniło tę opcję do wytrzymania.
Sądziłam, że wysłuchiwanie o domniemanym talencie i przyszłym złotym medalu w Seefeld w wykonaniu naszego detektywa inspektora generalnego było najgorszym, co mnie spotkało w tamtym dniu i tak było… dopóki w pewnym momencie Zniszczołowi nie zadzwonił telefon. Początkowo nic sobie z tego nie robiłam – ot, do każdego ktoś czasem dzwoni – ale po kilku minutach nieprzerwanej rozmowy doszedł do mnie cukierkowy głos Ryżego Brutusa i śniadanie podeszło mi do gardła w sekundę. No tak, przecież dopiero za nieco ponad miesiąc będą mogli oficjalnie spędzić i przegadać ze sobą resztę swojego życia, to trzeba było nawijać jak katarynka przy każdej okazji. Ja rozumiem, że przy ślubie jest sporo rzeczy do załatwienia, ale chyba nie trzeba wszystkiego kończyć „skarbusiami” i „misiaczkami”. Dżizas, dejcie mi wiadra, byle szybko, bo obrzygam Kubackiego. Albo może nie przynoście…
Westchnęłam teatralnie, choć ten zapluty cymbał rudy oczywiście nie dosłyszał tej aluzji, i wróciłam do czytania książki, ale w tej kadrze nawet takie proste przyjemności nie trwają zbyt długo, bo któryś z nich zawsze musi otworzyć japę nieproszony.
– Jak tam, kiecka już wybrana?
Spojrzałam na odwróconego do mnie z siedzenia przed Sierściucha, który oczami wskazał w lewo, na szczebioczącego Grzywę.
– A szukasz outfitowej inspiracji, że pytasz? – sarknęłam, próbując wrócić do lektury.
– Ja już swój garniak mam – odparł zadowolony. – Zastanawia mnie tylko, co za szopkę ty odstawisz.
– JA odstawię?! – zawołałam, wskazując palcem na siebie.
– No tak. Ty zawsze musisz coś odwalić.
Zwęziłam niebezpiecznie oczy. Co za pchlarz paskudny…
– Żebym ja cię tu zaraz książką nie musiała walnąć, obsrańcu jeden…
– Te, Tośka – odezwał się Wiewiór, wierny kompan Kota, zaaferowany naszą rozmową – weź no się uspokój, bo my tu trupa nie chcemy!
– O, błagam was – prychnął niepytany Kubacki, co podniosło mi ciśnienie jeszcze bardziej – to ten typ krowy, co dużo ryczy, a mało mleka daje.
Bez chwili zwłoki wsadziłam mu z całej siły łokieć w żebra, na co zareagował głośnym okrzykiem, jakby go kto ze skóry obdzierał. To już dwa lata, a kretyn się nie nauczył, żeby mnie nie zaczepiać bez powodu.
– …muszę kończyć, ja ciebie też. Pa, pa, pa, pa – usłyszałam zza stosu kurtek po swojej prawej stronie. Ta oranżada z komunii zaczynała się szybciej przesuwać w górę przełyku. – Ej, Tośka! – zawołał oburzony Zniszczoł. – Na pięć minut cię zostawić nie można, bo od razu ludzi uszkadzasz!
– Wypraszam sobie, Kubacki sam się uszkodził! – odparłam.
Tym, że się urodził.
Mustaf nadal się kulił, wydając z siebie dziwne jęki.
– Niby jak?!
– Odezwał się niepotrzebnie.
Jak gdyby nigdy nic wróciłam do książki, nie zwracając uwagi na pełne dezaprobaty kręcenie głowami. Mniej więcej po trzydziestu sekundach od tego zdarzenia Mendzie udało się wyprostować.
– Ty masz coś nie tak pod kopułą, mówił ci to ktoś kiedyś? – warknął cicho, nie chcąc najwyraźniej po raz kolejny podnosić larum na cały busik.
Było to zaskakująco mądre z jego strony, zważywszy na to, że Szwabisko na przednim siedzeniu już się wykręcało do tyłu, żeby nam nagadać.
– O pffff! – prychnęłam, starając się składać dalsze zdania książki. – Oczywiście, że tak, ale ty też normalny nie jesteś.
Wyjątkowo podniosłam głowę, żeby spojrzeć patafianowi w twarz i przez ułamek sekundy wydawało mi się, że… się uśmiechnął. Nie no, to musiała być pomyłka – powtarzałam sobie w myślach, by nie musieć się zmierzyć z prawdą.
Niestety, nie dane było mi spytać gnoma prosto w oczy, czy to, co widziałam, było naprawdę (i nie, żebym oczekiwała szczerej odpowiedzi), bo Zniszczoł właśnie dokończył przekładanie dzielących nas kurtek na drugą stronę, żeby przysunąć swoje dupsko do mojego. Zamrugał do mnie zalotnie oczami, uśmiechając się w ten swój ułomny sposób.
– O czym tam gruchacie, gołąbeczki?
I kto to, kurwa, mówi. Mustaf wywrócił oczami i włożył słuchawki do uszu, po czym oparł łeb na szybie, założył ręce na piersi i zamknął oczy.
– Nie masz jakiegoś lepszego zajęcia? – spytałam z obrzydzeniem na gębie. – Na przykład grania w Angry Birds? Musisz zawsze do mnie gadać?
– Nie ma niczego lepszego na świecie od rozmowy z tobą – odpowiedział, po raz kolejny durnowato trzepocząc rzęsami.
Gdzie to wiadro?!
– Czego chcesz? – jęknęłam z niezadowoleniem.
– Oj, tam, oj, tam, czemu od razu uważasz, że czegoś chcę?
– Bo to jest wyjątkowy poziom bycia do porzygu uroczym, nawet jak na ciebie.
– Uważasz, że jestem uroczy?
– Nie zmieniaj tematu.
Zniszczoł wywrócił oczami i westchnął teatralnie.
– No nic, miałem tylko takie pytanie…
– Jakie znowu?
– Wysiadać, ferajna!
Okrzyk Grzesia Sobczyka uratował mnie (po raz kolejny w tym sezonie) od niechybnej kompromitacji społecznej, z pewnością zakończonej jakimś uściskiem (bo ze Zniszczołem inaczej chyba być nie może) i w efekcie, popychając Ryżego Brutusa jak osoba pierdolnięta, uciekłam z busika zaparkowanego pod skocznią w Wiśle Malince. Tam wsiadłam do samochodu, w którym siedział już wujek Robert, i z wielką ulgą powitałam kilka dni wolnego od tych bałwanów.

* * *

 
…a tak mi się przynajmniej wydawało. Cały wieczór łaziłam po pokoju jak debil, czekając aż zawibruje mój telefon, ale poza durnymi memami od Titusa jak na złość nic innego nie chciało przychodzić. Próbowałam układać klocki z Tymkiem i zajadać stresy, ale w zamian dostałam tylko ból stopy, powstrzymany z ledwością potok przekleństw i niestrawność. I tak właśnie płacą w tym naszym PZN-ie za poświęcanie dla nich swojego życia i zdrowia. Pieniędzy nie zobaczysz, ale choroby zawodowe jak najbardziej.
Nawet jeśli planowałam robić skoczny detoks, to nie było mi to do końca dane. Już na środę zaplanowano spotkanie w tej zasranej jaskini trolla Kubackiego i na samą myśl zaczęłam się zastanawiać, czy może przypadkiem nie zjeść surowego ziemniaka. Perspektywa rzygania, o dziwo, wydała mi się jednak o wiele bardziej przerażająca niż jakiś tam gnom ogrodowy i z jękiem niezadowolenia uznałam swoją porażkę wobec, ekhem, detektywistycznego zacięcia księciunia.
Po godzinnej bitwie na poduszki i gorącym prysznicu, a także przeczytaniu bajki leżałam w łóżku z Tymkiem na łyżeczkę i mimowolnie wąchałam jego pachnące gumą balonową włosy. Starałam się za bardzo nie wiercić, żeby nie obudzić oddychającego równomiernie i zdecydowanie śpiącego kuzyna, ale miałam ochotę swoim zwyczajem ciągle skopywać i naciągać na siebie kołdrę, bo łaziły za mną ciągle sceny ze Skandynawii (i wcale nie mam tu na myśli naszych medali), a sen, mimo zmęczenia, traktował mnie trochę jak Grumpy Cat przez ostatnie pół sezonu, to jest albo mnie unikał, albo torturował. Perspektywa odpoczęcia wydawała się świetna, tylko że najprawdopodobniej znowu czekał mnie jakiś ślub czy inne gówno, więc z dwojga złego lepsze już było wyciąganie sobie z pyska włosów Tymka. Chciałam się nim nacieszyć, zanim mnie wsadzą do paki, a biorąc pod uwagę ostatnią rozmowę z Kerstin, była to perspektywa nieunikniona.
Ale nie tylko Krycha łaziła mi po tym moim blond wszarzu. Temat wesel ogólnie budził we mnie odrazę, a przez to jedno głupie pytanie Skrobota nie mogłam przestać znowu wałkować tej kwestii. Trudno mi było znieść myśl o tańczeniu w jakiejś strojnej kiecy na góralskiej potańcówie, ale odmówienie Zniszczołowi obudziło we mnie pewien opór, z pewnością mający coś wspólnego z dyskomfortem psychicznym – moim i jego, bo wątpiłam, że mógłby dobrze przyjąć tę informację. Za moją racją przemawiał również fakt, że jeszcze nie zdecydowałam, a już się do mnie z łapskami pchał Skrobot. Pfff, partner na wesele. Też mi coś. Normalnie bym pewnie nie zwróciła na to uwagi, ale oczywiście, oczywiście, OCZYWIŚCIE kilka dni wcześniej Rudzielec musiał mi zainsynuować jakieś romanse z kadrowym nartopucem i w efekcie jego niewinne pytanie urosło w moich oczach do rangi problemu. Choć może w ostateczności… nie byłoby to takie złe. Gdybym poszła sama, to bym mogła złapać swoją typową, śródwielkoimprezową przymułę, a Skrobota znałam i lubiłam, i mogłam być pewna, że mnie nie udusi przez moje typowe zagrania nieuleczalnej wariatki. To jest – tylko jeśli miałabym pewność, że nie stoją za tym więcej niż przyjacielskie intencje. Chociaż… no brzydki nie był.
JA PIERDOLĘ, SOCHA, STACZASZ SIĘ!
Zamierzałam już wydać z siebie okrzyk frustracji, ale przed niechybną katastrofą oraz wydaleniem z domu wujostwa powstrzymały mnie wibracje, które poczułam gdzieś w okolicy swojego zadka.
Zaczęłam gorączkowo obmacywać wolną ręką swoje plecy i materac za nimi, ale tylko się bardziej stresowałam, bo mojego zasranego androzłoma nie było. Po kilkunastu sekundach odkryłam jednak, czemu mnie coś uwierało w lewe biodro. Jak to będzie kolejny mem z Makłowiczem od Titusa, to do mu nogi z dupy powyrywam – pomyślałam, pośpiesznie odblokowując ekran. Na szczęście Miętus mógł się nadal cieszyć wszystkimi kończynami prawidłowo przyczepionymi do ciała, bo nadawcą wiadomości na What’sAppie była Krycha.

Muszę tylko myć u niego okna przez rok, ale przynajmniej nikt nie zginie

Odetchnęłam z ulgą, odrzucając telefon w jakiś nieznany kąt łóżka tylko po to, żeby go następnego dnia rano szukać przez dwie godziny jak niemądra. Może i nikt nie zginie, ale co się strachu najadłam, to moje. I wierzcie mi, cery od tego lepszej nie miałam.

 
Do rozkoszowania się błogim spokojem miałam łącznie półtorej dnia: pół poniedziałku i cały wtorek. Nie mogłam powiedzieć, żebym szczególnie wypoczęła, ponieważ mój conocny koszmar potrafił mnie dopaść nawet w najbezpieczniejszych miejscach, ale już pomijając fizyczne dysfunkcje mojego organizmu – wujostwo stwierdziło, że przyjazd kuzynki to świetny moment, żeby nająć ją jako darmową nianię. I nie zrozumcie mnie źle, kocham Tymka całym sercem, ale wydaje mi się, że w wieku lat dwudziestu czterech to człowiek by chciał usiąść w fotelu z książką i herbatką albo podziergać jakiś szaliczek, a nie uganiać się za sześcioletnim samochodem wyścigowym. Kuzyn zawsze się zachowywał, jakby mu ktoś silnik odrzutowy w zadku zamontował i chciał robić tysiąc rzeczy naraz, choć nie przypominam sobie, żeby był taki dwa lata temu. I pytań też miał sporo…
– Kiedy przyjedzie wujek Olek? A dlaczego cię tak długo nie było? A czemu wcześniej miałaś urlop? Nakopałaś już wujkowi Dawidowi w dupę za bycie cymbałem?
– Tymek, nie wolno mówić „dupa” i „cymbał”…
– To nie fair! Ty ciągle tak mówisz!
Wówczas zwykle w ramach łapówki podawałam mu miskę lodów przed obiadem i temat znikał na chwilę.
We wtorek wieczorem, to jest koło dziewiętnastej, kiedy leżałam już w łóżku wykąpana i w piżamce, próbując czytać i odciągnąć swoje myśli od przykrości dnia następnego, dostałam SMS-a od Zniszczoła z pytaniem, czy może wpaść do mnie przed wyjazdem do Nowego Targu. Szlag więc trafił moje trzydzieści sześć godzin zen. W pierwszym odruchu chciałam go zablokować, ale z litościwym westchnieniem odpisałam, że się zgadzam i że możemy razem pojechać do Mendy na ten mityng, co to nikt go nie wyczekiwał.
Zgodnie ze swoją zapowiedzią zjawił się w progu domu Rudeckich punkt dziewiąta z wielkim wyszczerzem na paszczy, jakby samym przybyciem uczynił co dobrego. Wywróciłam oczami, ale go wpuściłam, bo jak Socha da słowo, to Socha go dotrzymuje, dlatego Menda niechybnie zginie z mojej ręki. Planowaliśmy wyruszyć w podróż do krainy trolli koło dziesiątej, żeby uniknąć (na tyle, na ile jest to możliwe) korków na Zakopiance, więc po jego przyjściu nie dałam mu siedzieć o suchym pysku i spreparowałam dla niego jakąś herbatę, bo potem by mi przez rok wypominał, że taka ze mnie gospodyni jak z koziej dupy trąba. Wujostwo dawno wyszło pilnować swojego biznesu, a Tymek siedział w przedszkolu i ktoś inny musiał robić uniki przed jego seriami pytań jak z kałacha. Ja z kolei krzątałam się po kuchni, starając się ogarnąć bałagan, którego sama narobiłam przy pichceniu żarcia. Byłam już mniej więcej ubrana do wyjścia – nikt przy zdrowych zmysłach nie stroiłby się na spotkanie z Kubackim – ale nasza wyprawa mogła zająć od kilku godzin do kilku dni sądząc po gęstości ruchu na Zakopiance, więc nie zamierzałam zostać w tym czasie wyklęta z domu wujostwa za robienie syfu. Sam fakt, że był tu kiedyś Mustaf, kwalifikował ten budynek go jakiejś deratyzacji czy czegoś.
– Muszę cię o coś zapytać – palnął Zniszczoł, kiedy chowałam świeżo umyte i wytarte naczynia.
Przypomniało mi się, że próbował sforsować jakiś temat już w busiku z Vikersund, ale w duchu liczyłam, że bęcwał przywalił gdzieś głową i o nim zapomniał. Jak to mówią: „Umiesz liczyć, licz na siebie”. Szkoda, że miałam tylko pięćdziesiąt osiem procent z matury z matmy…
– Pożyczyłam ci kasę już w zeszłym tygodniu, więcej nie mam, Zniszczoł – ucięłam jego ewentualne zamiary.
– Nie chodzi o to.
– I zapasowych skarpet też ci nie będę prała, robiłam to już dwa tygodnie temu! Kolego, musisz brać więcej par na zawody.
Ile razy za nadbagaż z własnej kieszeni płaciłam, tego nikt mi nigdy nie zrekompensuje… a już na pewno nie PZN.
– Antek...
– Dobra, dawaj je. Ale żeby to mi był ostatni raz! – Ja to naprawdę jestem za dobra dla tych nielotów. – Boże, przed oczami stanęła mi własna matka... I nie był to przyjemny widok.
Stopniowa transformacja w panią Sochową była z pewnością jakimś symptomem cofnięcia w rozwoju, bo normalni ludzie nie wydzierają się na innych z powodu skarpetek. Za to za bycie bęcwałem? Owszem, tak trzeba żyć.
– Tośka, chciałem cię poprosić, żebyś była moim świadkiem.
Zmarszczyłam brwi, dopatrując się jakiejś niedomytej plamy na talerzu. Pośliniłam palec i próbowałam ją zmyć, ale nie schodziła, więc postanowiłam ją zignorować i wsadziłam naczynie do dolnej szafki.
– Świadkiem czego? Bo ja codziennie jestem świadkiem upadku twojej kariery sportowej i zapewniam cię, że nic przyjemnego to nie jest.
Nie tylko jego, of course, ale myślę, że na tym etapie Kubacki świetnie zdaje sobie już sprawę z bycia przypadkiem beznadziejnym, musi tylko przestać to wypierać.
– Świadkiem na moim ślubie, Antoś.
Kubek z napisem „Najlepsza kuzynka na świecie!”, który próbowałam wepchnąć na najwyższą półkę, stojąc na palcach, wyślizgnął mi się z ręki i przez ułamek sekundy walczyłam z grawitacją oraz własnym refleksem. Ostatecznie udało mi się go przytulić do cycków, ale przez kilka sekund stałam nieruchomo, mając nadzieję, że się przesłyszałam.
Czy on… czy właśnie… że on chce…?
JAPIERDOLĘ.
OK, przeanalizujmy fakty. Po pierwsze – nie wiedziałam, czy się wybieram na tę jego „imprezę życia”. Po drugie – nie dość, że miałam problem zakomunikować mu tę prostą odmowę, to jeszcze miałam mu powiedzieć, żeby spierdalał, dokładając do tego rozczarowanie w postaci odmowy świadkowania. Po trzecie – przez cymbała prawie rozwaliłam swój ulubiony kubek.
Swoje położenie określiłabym elokwentnie jako mocno chujowe.
Co robić, corobić, corobić, CO. ROBIĆ?!
Odwróciłam się powoli na pięcie i zobaczyłam to, czego się bałam: Zniszczoł nadal siedział przy stole w kuchni Rudeckich, to nie był omam. Niestety, ryży bałwan nadal tam był z uśmiechem dziwnie przyklejonym do ryjca i wielką nadzieją w oczach. Nie miałam wprawy w dyplomatycznym zapraszaniu ludzi na ekscytującą podróż, więc skrzywiłam gębę i modliłam się, żeby było wiarygodnie, że niby jestem zaszczycona.
Już nabierałam powietrza w płuca, żeby w końcu coś z siebie wydusić, ale w tym momencie Rudzielec się zaśmiał:
– Spokojnie, wiem, że to poważna decyzja! – powiedział ze zdecydowanie zbyt dużą dozą optymizmu. Pierwszy raz mnie to chyba uratowało, więc może nie zawsze był taki bezużyteczny. – Nie oczekuję odpowiedzi na już, ale do końca tygodnia byłoby spoko.
Przytaknęłam głową, przekonana, że nadal wyglądam jak ratlerek z zatwardzeniem.
– Dzięki – wymamrotałam i odwróciłam się, żeby dokończyć sprzątanie.
Zapadło milczenie, które w moich uszach brzmiało jak najgorsza kakofonia. Zerknęłam jednak przez ramię na Zniszczoła, który jak gdyby nigdy nic nadal scrollował telefon, więc trochę mi ulżyło. Na szczęście oprócz pierdołowatości miał jeszcze jedną przydatną cechę: niekumatość, kiedy sytuacja tego wymagała.
Zbierając się do wyjścia, ciągle odtwarzałam w głowie naszą rozmowę i nie mogło do mnie dotrzeć, że on to naprawdę zrobił. Co nim powodowało? Czy on upadł na łeb? Myślałam, że faceci zwykle wybierają jakiegoś swojego bro before hoe, czy coś, a nie… babsko. Jeszcze w dodatku mnie?! Co się kotłowało pod tą jego strzechą?! Myślałby kto, że po dwóch latach spędzonych ze mną niemal dzień w dzień miał szansę się na mnie poznać, ale najwyraźniej miłość rzeźbi dziury w mózgu, jak to ktoś kiedyś mądrze powiedział.
– W ogóle… muszę powiedzieć, że się nie spodziewałam twojej propozycji – próbowałam zaadresować problem, kiedy siedzieliśmy w aucie, stojąc w pierwszym korku.
Nie wiem po co to zrobiłam, nie wiem po co się wybrałam na misję samobójczą, ale z pewnością nie byłam w pełni sił mentalnych. Może chciałam dowiedzieć się, jaki proces myślowy stał za tą jego ruską logiką?
Zniszczoł zmarszczył brwi, zamykając schowek, który wcześniej zaczął przekopywać z nudów.
– Serio? Wydawało mi się, że wybór był dość oczywisty – odpowiedział i czułam na sobie jego spojrzenie, ale dla dobra wszystkich uczestników ruchu udawałam, że z uwagą wpatruję się w sytuację na drodze.
Chrząknęłam.
– A ty nie masz tam tych swoich jakichś… Biegunów czy innych Szybkich? – zapytałam z nadzieją, że ta sugestia sprawi, że pójdzie po rozum do głowy.
– Mam, ale… no nie wiem, jakoś nie przyszli mi na myśl. – Wzruszył ramionami.
Ze wszystkich możliwych opcji wybrał tę najgorszą. Oczywiście. To było bardzo w jego stylu. Przeszło mi przez myśl, że Skrobot Młodszy przystałby na tę propozycję bez cienia zawahania, ale niestety, status najlepszej Zniszczoła przyjaciółki miałam ja. Na chuj mi to było?
Westchnęłam głośno. Na chwilę zapadło milczenie. Wsłuchiwaliśmy się w silnik auta Rudeckich.
– Wiesz… – zaczął znowu tym tonem i poczułam, jak każdy mięsień mojej dupy się napina. – Muszę przyznać, że ja z kolei nie spodziewałem się, że aż tak się zmienisz.
Skrzywiłam gębę.
– W jakim sensie?
Trochę se tyłam, trochę chudłam i końcówki włosów podcięłam, ale żeby to zaraz brać za jakiś extreme makeover?
– Noooo wiesz… wydaje mi się, że w porównaniu z zeszłym sezonem to bardzo spuściłaś z tonu. W twoich groźbach o utylizacji Kubackiego jest jakby mniej mocy.
I to miało być DOBRE info?!
Westchnęłam ponownie, odpuszczając kłótnie, do których miałabym wszelkie prawo.
– Zmęczenie materiału chyba – odparłam, po czym wrzuciłam jedynkę i przesunęliśmy się o kilka metrów do przodu. – Może zrozumiałam, że Kubacki jest niereformowalny i trochę szkoda mojej energii.
Zniszczoł zaśmiał się serdecznie. Ugh, nadal powodowało to u mnie mdłości.
Ruszyliśmy już z kopyta, bo ruch się przerzedził, więc depnęłam na gaz. O ironio, teraz zmieniłam śpiewkę o sto osiemdziesiąt stopni i BARDZO chciałam się znaleźć u Kubackiego, bo w tym sabacie czarownic spotkaniu pokładałam nadzieję na zakończenie tematów osobistych, na które Rudzielcowi najwyraźniej się zebrało. Prawdę mówiąc, gdybym miała wybór, wolałabym znowu być zamknięta w ciasnym busiku z Teamem Papryką puszczającym hity disco polo. Był to więc najwyższy poziom desperacji.
Do czego te nieloty mnie doprowadziły! A PZN o odszkodowaniu nawet nie chce słyszeć…
Już zaczynałam się czuć bardziej komfortowo, pewna, że tematy trudne wyczerpaliśmy na resztę życia, ale nie. Musiał się bałwan znowu odezwać.
– A wiesz? Ostatni śniło mi się, że to my braliśmy ślub!
CO.
Odwróciłam do niego głowę i gapiłam się, jakby mi plaskacza w ryj strzelił. I trochę tak też się czułam. A noga na gazie opadała coraz niżej.
– Moja rodzina i wszyscy nasi znajomi gapili się na nas jak na niemądrych w kościele, ale przynajmniej było ciekawie! – śmiał się dalej.
Tymczasem ja nie mogłam przestać odkleić od niego gał. Udało mu się mnie zamurować dwa razy w ciągu półtorej godziny. Coś ostatnio ludzie biją przy mnie swoje rekordy. Może naprawdę coś poprzestawiało mi się w bani…
– Tośka!
Krzyk Zniszczoła wyrwał mnie z transu, ale zanim zdążyłam zareagować, Rudy musiał szarpnąć kierownicą, bo byliśmy na kursie kolizyjnym z barierką i autem jadącym sąsiednim pasem. Wróciliśmy na właściwy tor, ale ręce tak mi trzęsły, że ledwo umiałam zmieniać biegi. Dobrze, że wyrobiłam sobie pewny poziom automatyzacji, jeśli chodzi o prowadzenie, bo dopiero bylibyśmy w dupie.
A nawet w zaświatach.
– Ty na pewno dzisiaj czujesz się wystarczająco dobrze, żeby prowadzić? – spytał, a w jego oczach znowu była szczera troska. – Bo wiesz, zawsze możemy gdzieś zjechać i się zamie…
– Nic mi nie jest – wycedziłam przez zęby. Idiotka, idiotka, idiotka! – Po prostu… – Wstrzymałam oddech, szukając właściwych słów. – Czy ty nie powinieneś śnić o ślubie z Agatą? – wypaliłam szczerze.
…a potem miałam ochotę wyskoczyć przez okno samochodowe na środku autostrady. Kim jesteś i co zrobiłaś z Antoniną Sochą, maszkaro przebrzydła?
– O, wierz mi, śniło mi się to już z tysiąc razy.
Na szczęście Zniszczoł zawsze pozostawał niekumatym Zniszczołem. Zamiast się przejmować moją szczerością, on raczej wywalał swoje i tak już wyłupiaste oczy od przywołanej traumy.
– Ale to zawsze były koszmary – dodał. – Ten z tobą to chociaż był śmieszny. Wiesz, chyba za dużo stresu związanego z załatwianiem. Te wszystkie wzory zaproszeń, układ siedzeń... A fotografowie! Niektórzy to takie gbury…
Powiedzenie głupi ma zawsze szczęście pasowało do mnie jak mało co w życiu, bo mój najdroższy przyjaciel postanowił rypnąć wesoły monolog na temat trudów organizowania wesela, więc mogłam bez obaw się wyłączyć i skupić na drodze oraz uspokajaniu własnego chaosu myślowego. To znaczy – nie zrozumcie mnie źle, nie miałam w zwyczaju poświęcać zbyt wiele miejsca w głowie innym, zwłaszcza Brutusowi, ale przez takie teksty jak ten mój uporządkowany świat wewnętrzny trochę szlag trafiał. Jeśli sny są odzwierciedleniem naszych pragnień, to bałam się wiedzieć, co to znaczy w kontekście Zniszczoła. Pewnie marzyło mu się, że mnie naprawi czy coś. News flash, kolego: tego nawet Doktor Prozak nie umiał dokonać. Odpuść se, ziom. Dlatego zrzuciłam to wszystko na typową szczygiełkowatość Rudego i przeniosłam dotychczasowe wspomnienia z tego dnia do folderu SPAM.
Przez resztę drogi nie wstępowaliśmy więcej na żadne grząskie grunty konwersacyjne, co przyjęłam z dużą dozą ukontentowania, bo zostało nam jakieś półtorej godziny drogi i nie wyobrażałam sobie spędzić tego czasu na rozważaniach natury psychologicznej. Fuj. Terapię zakończyłam na żądanie, nie potrzebowałam dodatkowych sesji. Ale powodów do załamania nie brakowało.
– O, patrz! – zawołał uradowany Zniszczoł, pokazując mi znak za szybą.
Dżizys, może rzeczywiście miał w sobie coś z cocker spaniela.
Czy ja właśnie przyznałam rację Mendzie? LORD, HELP ME.
Podążyłam wzrokiem za jego palcem. Pokazywał znak z napisem „Babia Góra”.
– To tam latacie z Kerstin na miotłach się spotkać?
Pacnęłam go w kaczan i plasnęło aż miło!
– To jest Łysa Góra, matole – odwarknęłam. – I ty śmiesz się nazywać GÓRALEM?!
– Chodziło mi o to, że to jest Babia, czyli że spotykają się na niej baby, nie wiedźmy…
– Dobra, ty już mi oczu nie mydl, jełopie…
– …które akurat lubią używać mioteł jako środka transportu!
– Jeszcze słowo, a wylecisz przez zamkniętą szybę!
Zniszczoł szczerzył się jak pajac, a ja tylko kręciłam głową z niesmakiem. Czemu skazano mnie na życie z tym burakiem?
Pod domem Kubackiego znaleźliśmy się około trzynastej, co i tak było niezłym wynikiem, jeśli patrzeć na ogólny poziom paranoi na polskich drogach. Prawdę mówiąc, spodziewałam się, że nawigacja zatarga nas gdzieś na środek pustkowia albo pod jakąś jaskinię, ale ku mojemu zdziwieniu stanęliśmy pod całkiem sporą chatą, i w dodatku nie tak tragiczną, jak wskazywałby poziom rozwoju sportowego właściciela. Miał z tyłu duży ogród, a elewacja nie przypominała nory, która pasowała do osobowości mieszkańca. Nie mogłam wykluczać, że swój udział miała w tym wszystkim Martka-nartka, bo nie podejrzewałam księciunia o choć krztę rozumu i smaku.
Przez moment wydawało mi się, że spotkanie u Mendy okaże się moim wybawieniem, ale czar prysnął, kiedy przypomniało mi się, że będę musiała oglądać jego mordę. Z jękiem rozpaczy wytarabaniłam zadek z auta i razem ze Zniszczołem podeszliśmy do drzwi. Wokół posesji zaparkowanych było kilka innych samochodów, co wskazywało na to, że prawdopodobnie byliśmy ostatni. Już sobie wyobrażałam narzekanie Mendy i na samą myśl wywróciłam oczami.
Nacisnęłam dzwonek i po chwili troll wyszedł z jamy. Od razu odechciało mi się wszystkiego.
– Dłużej się nie dało?! – warknął na wstępie.
– I tobie też dzień dobry, Mustaf – odparł mu na to Zniszczoł, patrząc na niego znacząco.
Szopen wywrócił oczami, ale ustąpił nam z drogi, a my weszliśmy, nie mając za bardzo innej opcji.
Parter był jedną wielką otwartą przestrzenią: połączeniem kuchni, jadalni i salonu. Wystrój był bardzo góralski, choć z dużą dozą nowoczesności – drewno najczęściej było błyszczące, w przeciwieństwie do medali, których Kubacki nie posiadał. Gdzieś po lewej pięły się schody, ale moją uwagę przykuł duży kominek oraz zestaw mebli salonowych, które były w całości zajęte przez osobników nartonogich a głośnych. Wolny siedział na oparciu fotela i nachylał się do siedzącego z brzegu kanapy Sierściucha, a zaraz za nim z kolei skakał na siedzeniu jak małpa Titus, którego me oczy nie widziały zdecydowanie zbyt krótko. Miętus gadał za to z Biegunem, którego średnio interesowała rozprawa z kolegą, bo ciągle śmigał kciukami po telefonie z dziwnym wyrazem twarzy, który może miał być uśmiechem, ale trudno to jednoznacznie określić. Zniszczoł od razu do niego podszedł, żeby zbić z nim „pionę”. Kłusek grzał dupsko przy rozpalonym kominku i wyglądał, jakby nadal próbował rozgrzać się po tej hipotermii, przez którą zemdlał na progu domu Rudeckich w styczniu – stał przed ogniem z rozłożonymi rękami, więc albo to, albo odprawiał kolejny seans Rąk, które leczą. Szkoda tylko, że jego to już nic nie uleczy.
– Chcesz się czegoś napić?
Wody ognistej.
Skoro Zniszczoł się oddalił, a pozostali detektywi nas nie zauważyli, zdałam sobie sprawę, że zostałam stać koło Mendy, a moje ciało nie zareagowało od razu wzdrygnięciem. Hmm. To postęp czy regres?
– Wody – odmruknęłam.
Kubacki poszedł w kierunku kuchni, a ja postanowiłam się zbliżyć do bęcwałów i zaczęłam głośno a teatralnie chrząkać, żeby dać im do zrozumienia, kto właśnie przyszedł.
– EKHEM. – To już nie było chrząkanie, to już był krzyk.
Cymbały się obejrzały na mnie i zaczęły się witać. Co za banda niedorobów.
Podeszłam do Sierściucha i Wolnego, bo oni jedyni z całej gromady wydawali mi się normalni, a raczej mniej nienormalni niż reszta. Zniszczoł w dalszym ciągu nadawał jak kataryna z Biegunem za moimi plecami.
– Co wam tyle zeszło? – spytał, o dziwo, całkiem uprzejmie Kot.
– Jakby nie patrzeć, mieliśmy najdalej. – Spojrzałam na niego, jakby był debilem.
– Faktycznie. – Maniek przytaknął głową, po czym wziął ze stolika kawowego kubek i upił łyk kawy.
Dopiero wtedy zauważyłam, że leży na nim żółta koperta.
A może oni zawsze byli tacy uprzejmi, tylko nie zauważyłam? – zakołatała w mojej głowie myśl. Ogarnęłam ich wszystkich dyskretnie wzrokiem. Nie no, weź nie świruj pawiana, Socha.
– A wy długo czekacie?
– Nie no, Mustaf przesadza – odpowiedział Szybki, machając ręką w kierunku kuchni. – Z pół godziny może. Ale spodziewaliśmy się, że możecie mieć poślizg. No wiesz, Zakopianka.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu jeszcze raz.
– A Krychy nie ma? – zdziwiłam się.
Sierściuch pokręcił głową znad swojego kubka.
– Musiała zostać w Krakowie. Coś z wujkiem.
Mam nadzieję, że nie nabił jej na pal.
W tym samym momencie Kubacki wreszcie łaskaw był przynieść mi moją wodę, ale tyle mu to zajęło, że zastanawiałam się, czy musiał ją ze studni wybierać. Zniszczołowi wręczył kawę, co spowodowało, że ten wreszcie skończył kłapać ozorem z Biegunem i stanął obok mnie. Kubacki nas minął i zajął drugi wolny fotel, niedaleko najlepszego funfla Brutusa.
– Weźcie se tam jakieś krzesła czy coś. – Machnął ręką w kierunku dużego białego stołu niemal na środku pomieszczenia.
– Ja postoję – powiedzieliśmy z Rudym jednocześnie.
Spojrzeliśmy po sobie: Zniszczoł jak zwykle suszył kły w durnym paraliżu mordy, a ja się skrzywiłam.
– No dobra, przejdźmy do meritum – odezwał się swoim tonem inspektora detektywa starszego pułkownika generała Kubacki. Kusy odwrócił się do nas przodem. – Wolny, gadaj.
Jakub, bożyszcze nastolatek marnujących życie przed telewizorem co weekend, wyszczerzył te swoje druty w uśmiechu.
– W sumie to nie moja zasługa, nie do końca – odparł. – Kilka dni temu udało nam się znaleźć grafika. To znaczy – nie mnie, Kusemu.
Kłusek przytaknął głową.
– Długo nie wiedziałem, do kogo się zgłosić, a nie chciałem, żeby to był ktoś profesjonalny, bo mogliby zadawać zbędne pytania. A potem przypomniało mi się, że mieliśmy w szkole takiego jednego kolesia, co robił zdjęcia do szkolnej gazety w gimnazjum i tak dalej. Tego Benka, pamiętasz? – Spojrzał na Szybkiego, który przytaknął. – Też kiedyś chciał być skoczkiem, ale miłość do pączków wygrała.
I to była decyzja, którą mogłam zrozumieć.
– Podbiliśmy do niego – kontynuował Wolny. – Poprosiliśmy, czy nie mógłby nam jakoś graficznie obrobić kilku fotek, bo się o coś założyliśmy. Zajęło mu to dwa dni, ale się udało. Swoją drogą wisicie nam trzy stówy.
– Trzy stó…?! – zaczął Kubacki, ale zmroziłam go wzrokiem i chrząknął. – Nieważne. Mów dalej.
Zamiast tego jednak Wolny sięgnął po kopertę na stoliku i pośpiesznie wyciągnął z niej zdjęcia. Nachyliliśmy się wszyscy nad nim, zamykając sobie dopływ światła jak debile.
Widziałam już te fotki wcześniej, ale wtedy były strasznie ciemne, choć widać było na nich sylwetkę. Teraz jednak były ostre i tak jasne, jak było to możliwe bez robienia z nich kawałka białego papieru. Widać było na nich… osobę. Z pudłami. Przedzierającą się przez krzaki przy płocie sąsiada.
Wzięłam jedno ze zdjęć do ręki i przybliżyłam do twarzy. Takich mord się nie zapomina.
– O kurwa – wyrwało mi się.
Czułam się, jakby mi ktoś przywalił obuchem w łeb. Wywalałam gały na zdjęcie, ale przestałam je chyba oglądać, bo nie musiałam na nie dłużej patrzeć – trauma wróciła w ponadprzeciętnym tempie. I tak bym się jednak nie pogapiła, bo Zniszczoł wyrwał mi je z ręki.
– No – przytaknął Wolny, zadowolony z siebie.
– To… – zaczął oszołomiony Zniszczoł, przez co jego wyłupiaste oczy wydawały się jeszcze gorsze.
– …Agata Kruczek – dokończyłam.
– Z pudłami – dodał nadal dumny z siebie Wolny.
Ostatecznie Kubacki wyrwał to zdjęcie Zniszczołowi z rąk i zaczął się przechadzać po salonie, gapiąc się na nie, jakby miał odczytać z niego coś innego niż my.
Ale co ona…? Przecież oni podobno wszyscy zniknęli. Śladu po nich nie było! Szukała ich policja, okoliczni mieszkańcy… nie dało się ich znaleźć. A tu okazuje się, że oni być może cały ten czas… pod naszym nosem… choć w sumie Trejnera na zdjęciach nie było. Więc może ona…? Może jego…? Nie no, do aż takich okrucieństw chyba nie byłaby zdolna – pomyślałam dla otuchy.
Ktoś, kto wcześniej jej nie widział za długo, mógłby jej nie poznać od razu na zdjęciach zrobionych przez nielotów z kadry B. Zimowa aura stanowiła dobrą wymówkę, by założyć kominiarkę narciarską, ale z kolei noc nie pozwalała założyć okularów przeciwsłonecznych i właśnie to zdradziło tę Kruczkową jędzę. Na wspomnienie naszego „przesłuchania” śniadanie przewróciło mi się w żołądku. Czy próbowała cichaczem uratować jakieś cenne klejnoty, czy robić przeprowadzkę w pierdylionie części, trudno było wywnioskować z tych zdjęć. Czułam jednak, że ktoś jej pokroju nie może być niewinny.
– …a to wtedy nie ma sensu!
Zrozumiałam, że podczas gdy ja odpływałam myślami do traumatycznych wspomnień z mojego urlopu, Kubacki próbował już rozkręcić inbę z resztą detektywów. Machał rękami jak nawiedzony, a inni się przekrzykiwali
– O co idzie? – spytałam półgębkiem stojącego obok mnie Zniszczoła, który obserwował rozkręcającą się awanturę.
– Mustaf uważa, że Kruczkowa coś zrobiła Trejnerowi, a potem upozorowała ucieczkę, by zatrzeć ślady – odparł, patrząc na Mendę, a ja podążyłam za jego wzrokiem. – Szybki się z tym nie zgadza, bo nie podejrzewa jej o bycie tak nikczemną osobą. Jego teoria jest taka, że Kruczek zniknął, a ona udaje własne zniknięcie, żeby uniknąć podejrzeń. Maniek częściowo podziela zdanie Kuby, ale uważa, że Kruczkowa chce teraz męża oskubać, pozbierać skarby i mieć od niego święty spokój. Kusy podważa, czy to w ogóle ona na tych zdjęciach. Biegun się dopytuje, czy zamawiamy jakąś pizzę czy inną chińszczyznę.
– A Titus? Czego on tak drze mordę?
– Krzysiek krzyczy: „Przestańcie się kłócić! No już, cicho tam! DLACZEGO SIĘ KŁÓCICIE?!”.
– Czyli bezużyteczny jak zawsze.
Zniszczoł wzruszył ramionami.
Westchnęłam z politowaniem, bo ktoś tych cymbałów musiał pogodzić i jak zwykle, jak zwykle, JAK ZWYKLE musiała to być moja rola, bo beze mnie to oni dnia by nie przeżyli. Łby by w kiblu zostawili.
– Ej! – zawołałam, ale kłapali ozorami dalej. – Hej!
Nadal nic. Nabrałam powietrza w płuca.
– ZAMKNĄĆ RYJE!
Z nimi naprawdę nie da się po dobroci.
Wówczas zapadła cisza, a sześć par oczu raczyło przestać rzucać mordercze spojrzenia pozostałym i zwróciło się ku mnie. Położyłam ręce na biodra jak szefowa, którą byłam.
– Zamiast się przekrzykiwać jak chińskie przekupki na targu, to może byście zrobili coś pożytecznego? – zapytałam, chociaż po ich twarzach nieskalanych myślą mogłam wywnioskować, że jeszcze nie dotarłam pod ich strzechy. – Na przykład zastanowili się, co zrobimy dalej z tą informacją? Jeśli chcemy kontynuować śledztwo na własną rękę, musimy obmyślić, jak dowiedzieć się, jakie naprawdę motywy ma Kruczkowa, ale to by wymagało wyznaczenia kogoś do obserwacji i zrobienia ogona, a to brzmi niebezpiecznie. W związku tym druga opcja jest taka, żeby przekazać zebrane informacje policji.
Ostatnie zdanie wywołało kolejną falę krzyków, tym razem protestów w moim kierunku. Jakby to miało mnie przekonać o własnej pomyłce. Pff.
– Narazilibyśmy się!
– Przecież o to chodziło, żeby nie dać się złapać!
– No pierdolnięta…
Poczekałam minutę aż zorientują się, że ich wrzaski nie robią na mnie wrażenia i kiedy znowu zapadła cisza, dodałam.
– Jest też trzecia opcja.
Wszyscy gapili się we mnie jak cielę na malowane wrota. Wywróciłam oczami na ich brak grama rozumu, ale gdy już nabierałam powietrza, wciął się Kubacki:
– Nie.
Popatrzyłam na niego z politowaniem, bo doskonale zdawał sobie sprawę ze swojej przegranej pozycji. Przez chwile mierzyliśmy się wzrokiem w ciszy aż w końcu Titus przemówił:
– Ale że co „nie”?
– Socha chce, żebyśmy zakończyli dochodzenie – objaśnił Miętusowi Mustaf, patrząc na mnie z gniewem wymalowanym na gnomiej facjacie.
Oczywiście odpowiedziało mu oburzenie i znowu to ja byłam ta zła, kiedy to on był sabotażysta i jełop. Czy naprawdę zamierzał narażać w dalszym ciągu kariery i być może życie kolegów, by udowodnić, jaki to z niego Sherlock Holmes? Mnie może i wkurzali, ale w gruncie rzeczy nie życzyłam im źle wyłączając Kubackiego. Tymczasem ten konfabulant najwyraźniej miał w głębokim poważaniu, że dalsze grzebanie w sprawie może się skończyć dla wszystkich źle lub mogłoby oznaczać konieczność przeznaczenia czasu treningowego na uganianie się za babką w średnim wieku i to w dodatku nie dla korzyści finansowych.
– Na razie nie macie żadnego planu – odparłam głośno, żeby przekrzyczeć ich ujadanie. – Więc póki co śledztwo i tak stoi w miejscu. Jak wpadniecie na jakiś pomysł, to dajcie mi znać. A tymczasem: kto czego nie lubi na pizzy, bo nie będę znowu wygrzebywać nikomu oliwek. – Spiorunowałam wzrokiem Titusa, który się skulił w sobie.
Zdarzyło się to RAZ, po jednym z konkursów LGP. Poszliśmy z Trejnerem na pizzę, a sierocie Miętusowej, która nie potrafi walczyć o pożywienie przy stole jak cywilizowany człowiek z kraju szeroko rozwijającego się, został tylko kawałek takiej z oliwkami. Gotów był się rozbeczeć nad tym talerzem, a własnej hawajskiej nie zamierzałam oddawać, to mu wydłubałam oliwki, co by se chłopak pojadł, bo wyglądał, jakby miał puścić pawia przy każdym spojrzeniu swoje jedzenie. Na szczęście Zniszczoła i Kubackiego nie było, więc nie miał kto robić durnych komentarzy o tym, jaka to rzekomo jestem miękka faja. Ja może jestem świnia, ale nie ordynarna i trochę serca mam dla biedniejszych umysłowo.
Zupełnie, jakbym ich znała – nie umknęło to uwadze dwóch cymbałów mądralińskich i Menda już się uśmiechała złośliwie pod nosem, a Rudzielec zamierzał to skomentować. Spojrzawszy jednak na moją minę, podjął właściwą decyzję, żeby razem z innymi przeglądać ofertę lokalnej pizzerii. Ja wybrałam hawajską z kurczakiem zamiast szynki i kilku się obruszyło moim rzekomym świętokradztwem, ale kazałam im się przymknąć, bo sami wybrali jakieś wiejskie z kiełbachą i ogórasem kiszonym, więc jeśli ktokolwiek tu stracił kubki smakowe, to oni.
Nie byłam w stanie zeżreć całej pizzy sama, więc kiedy godzinę później po trzech kawałkach dogorywałam, Zniszczoł się litościwie zaoferował, że dokończy moją, bo sam zamówił jakąś niedobrą. Natychmiast zamknęłam pudełko z oburzeniem.
– Zamówiłeś se gówno, to teraz je żryj. A ja moją zabieram jako prowiant na drogę powrotną!
– OK, ale tylko jeśli ja będę mógł prowadzić.
Ważyłam za i przeciw.
– Będziesz mogła zrobić sobie drzemkę…
Hmm.
– I puścimy twoją ulubioną playlistę.
Taki był plan od początku, skoro przyjechaliśmy samochodem należącym do mojej rodziny, ale nie miałam siły się z nim kłócić. Choć z drugiej strony ze Zniszczoła był strasznie niedzielny kierowca. Jeździł tak wolno, że czasem wyprzedzali nas rowerzyści, a raz starsza pani na pasach zamachała mu laską, żeby ruszał, po tym, jak ją przepuścił.
– To zagrajmy w „kamień, papier, papieżyce” – zaproponowałam, zdając się na ślepy los.
– He? Jak się niby w to gra?
– Normalnie. Kamień pokonuje papier. Papieżyce pokonują kamień. A potem papier pokonuje papieżyce.
Zniszczoł spojrzał na mnie jak na przygłupa.
– Potrzebuję więcej informacji.
– No… kamień pokonuje papier, bo go rozrywa. Papieżyce pokonują kamień, bo kamienują heretyków. A potem heretycy dokonują zemsty i wsadzają papieżyce do wora, czyli prawie jak w papier.
Widziałam, jak Rudemu pracują zwoje mózgowe i byłam w szoku, że jeszcze umie nimi ruszać.
– No dobra, ale jak pokazać papieżyce?
Zastanowiłam się.
– Tak.
Połączyłam ze sobą kciuk, serdeczny i mały palec, a pozostałe zgięłam.
– Tak to jest królik – odparł tonem znawcy Zniszczoł. – Może lepiej tak?
Pokazał niemal to samo, co ja, ale zostawił tylko palec wskazujący zgięty, resztę ze sobą zacisnął.
– Co to niby jest? – skrzywiłam się, wskazując na jego głupi gest.
– Laska biskupa.
– Ale to są papieżyce, nie biskupice… Biskupice są w Zabrzu.

 
Po kilkuminutowej dyskusji na temat tego, czy to papież ma laskę biskupa, czy biskup laskę papieża, doszliśmy do konsensusu, że nie chce nam się grać i Zniszczoł ma prowadzić. Decyzja ta okazała się tym bardziej trafiona, że jak wracaliśmy, to powoli się ściemniało, a mnie przejedzenie zmogło do tego stopnia, że ledwo trzymałam powieki w górze. Większość trasy przespałam, przytulając do piersi pudełko ze swoją pizzą, chociaż ostatecznie i tak zagraliśmy w „kamień, papier, papieżyce”, żeby zdecydować, kto ma gotować bigos na planicką patę. Zniszczoł pokazał papier, ja papieżyce (według swojego pomysłu) i wygrałam, bo papieżyce zawsze wygrywają – wiedzą, kiedy heretycy planują zamach i ścinają im głowy, zanim ci zdążą się zorganizować. Wtedy Rudy oprotestował wynik, twierdząc, że pokazałam królika, a nie laskę biskupa, więc królik do wora, wór do jeziora. Odpowiedziałam mu, że króliki żrą i trawią papier, więc tak czy siak wygrałam i się oburzył i poszedł sobie do domu.
Ja pierdolę. Nie wiem, czym troll Kubacki wypsikał swoją norę, ale na pewno zastanowię się dwa razy, zanim znowu tam pojadę.

 
* * *

 
Planica, Planica, snežena kraljica…
Przysięgam, że jeszcze jedna taka intonacja w wykonaniu Kubackiego, a go zutylizuję.
Ładowaliśmy właśnie naszego busa pod lotniskiem w Lublanie, żeby móc jednocześnie zacząć weekend i zakończyć sezon. Wreszcie. Niestety, od kilku godzin zmuszona byłam w kółko słuchać Ale-Ale-Aleksandra, ale-ale-ale ładna i innych tego typu dzieł, więc atmosfera była gęsta. Solidarnie, na znak mojej łaskawości i w ramach prezentu pożegnalnego, ładowałam z resztą torby, walizki i narty do bagażnika. A nie było to łatwe zadanie, bo za nadbagaż zapłaciliśmy jak za zboże, jako że zabraliśmy ze sobą prowiant na słynną „ucztę narodów”. I tak pokonany przez papieżyce Zniszczoł wziął kilka słoików bigosu, Miszczunio zabrał pierogi, a Żyła to nawet ze schabowymi przyjechał. Inne oszołomy wzięły kilka kilogramów różnorakich polskich przysmaków. Byłam pewna, że w walizce Skrobota mignął mi cały wielki, okrągły sernik i już kombinowałam, jak go stamtąd wyciągnąć niepostrzeżenie.
Bo że to było pożegnanie, nie miałam wątpliwości. Do tamtej pory Kubacki nie rzucił ani razu swojego genialnego hasła – Szwab ma słabe zwieracze – co oznaczało, że jeszcze nie wymyślił, jak wytropić zamiary Agaty Kruczek, czyli nie poświęcił swojego jakże cennego czasu, by się nad tą kwestią pochylić. Poniekąd bardzo mnie to cieszyło, bo liczyłam, że oddamy tę wojnę walkowerem. A wspominam o tym, bo bez Treneira życie na walizkach stało się o wiele bardziej nieznośne niż wcześniej. Nie wyobrażałam sobie swojej przyszłości z tą bandą nartonogich przygłupów ze Szwabiskiem na czele i myślę, że vice versa. Myśl ta przywaliła mi jak obuchem w głowę w zupełnie losowym momencie, kiedy myłam zęby w wieczór przed wylotem. Przypomniało mi się, jak kiedyś szukałam ulubionej szczoteczki do zębów Kruczka, a okazało się, że z jakiegoś powodu schował ją w zapasowej parze butów w walizce. Zawsze uważał, że jestem niesamowita, bo potrafiłam zlokalizować jego zagubione przedmioty, ale prawda była taka, że trochę częściej niż on zabierałam ze sobą głowę, gdziekolwiek jechałam. I jego też przy okazji. Jakoś trudno było mi się z tym pogodzić. Stanęłam twarzą w twarz z paskudą w lustrze i myśl, że miałabym już nie wracać, napawała mnie nieprzyjemnym uczuciem, którego nie można było wziąć za nic innego niż strach przed zmianą. Rok temu miałam podobnie, choć wtedy mogłam żywić malutki cień nadziei, że wrócę. W tym roku o powrotach mowy nie było. Nie z ogarniętym trenerem. Byłam po prostu zbędna, więc nie zamierzałam zużywać nikomu tlenu. Teraz jeszcze tylko musiał to zakodować Zniszczoł razem z moją odmową przyjścia na jego wesele i inba gotowa.
Do naszej ekipy na lotnisku w Krakowie dołączyła Krycha, która minę miała już znacznie lepszą niż przed wylotem z Norwegii. Już ją poinformowano o najnowszych odkryciach zespołu detektywów od siedmiu boleści, a nie słysząc żadnych złośliwych komentarzy ze strony Mendy, podziękowała mi po cichu za trzymanie mordy na kłódkę. Ja to może i jestem prosiakiem, ale nie bezdusznym, OK?
Słowenia jest tak mała, jakby mucha na mapę nasrała, więc podróż z Lublany do Planicy zajęła nam jakieś pół godziny. Zameldowaliśmy się w pięciogwiazdkowym hotelu, który sama znalazłam (nadszarpując kapsę PZN-u po raz ostatni, ale przy tym jak spektakularny!), więc każdy z nas miał minilodówkę w pokoju, dzięki którym nasze dary na ucztę miały szansę przetrwać trzy dni bez narażania innych na międzynarodową sraczkę. Osobiście napaliłam się jak szczerbaty na suchary na stoisko USA, bo moja gęba od dawna nie widziała ani jednej frytki, ani hamburgera, a to się nie godzi.
Wiedząc, że Puchar Narodów mamy niemal w garści, Grumpy Cat łaził po Planicy cały wesoły jak skowronek, co mnie wręcz przerażało, bo szanujmy się, uśmiech na tej jego kartonowej gębie nie wygląda dobrze. Nigdy. Ale nie zamierzałam mordować ludzi na ostatniej prostej, żeby się wydostać z tego nartowego wariatkowa, więc po prostu schodziłam mu z drogi, co stanowiło bardzo dobry pretekst, żeby unikać innego osobnika z kadry. Takiego trochę bardziej rudego, choć w tym samym stopniu szczygiełkowatego. A pogoda nas rozpieszczała w ten pierwszy dzień, to jest czwartek: świeciło słoneczko i mimo śniegu nie było bardzo zimno, ale z drugiej strony niektórym przygrzewało w dekle i trzeba było nosić okulary przeciwsłoneczne, żeby nie oślepnąć, więc i tak źle, i tak niedobrze.
Przeklęta Planica żałuje na prąd, więc oczywiście, zasłaniając się jakimiś tam tradycjami, Słoweńcy ustawili prawie wszystkie wydarzenia sportowe tego weekendu na wczesne godziny ranne. I warto tu przypomnieć, że Słoweńcy w marcu żyją według innego kalendarza, bo dla nich weekend zaczyna się wtedy w czwartek. Zatem w czwartek o siódmej rano każdy był pojedzony, spakowany i gotowy zwiedzić tę skocznię, co to każdy mniej normalny skoczek z niej chyba spadł – Letalnicę. Od dziewiątej rano trwały tu testy i treningi, ale ostatecznie ograniczono się do jednej serii, którą wygrał Wellinger. Kwalifikacje zaczęły się o jedenastej.
Z udziału w oficjalnie punktowanym cyrku czwartkowym zrezygnowali Sierściuch i Miszczunio. Ten pierwszy tłumaczył się tym, że miał bad hair day, drugi po prostu oszczędzał siły na ważne zawody. Ale im było wolno, oni się kwalifikowali tak czy siak. Ogółem było trochę hecy, bo po tym, jak Eisenbichler huknął dwieście trzydzieści dwa metry, ustanawiając swój nowy rekord życiowy, Forfang grzmotnął dwieście czterdzieści jeden i pół. I teoretycznie do końca pozostawał na prowadzeniu, mając za plecami swojego kolegę z kadry, wąsacza Johanssona, a trzeci był Żyła z lotem na dwieście dwadzieścia sześć metrów. Tylko że Hofer, udając się w kierunku norweskiego księciunia i chimeryka, nagle skręcił i podał rękę jego rudemu koledze. Forfang został pokonkursowo zdyskwalifikowany za nieprzepisowy kombinezon i chyba nie muszę mówić, że trzeba było się cofać awaryjnie, bo by mnie burak staranował, taki był wkurwiony. Drugi z czwórki zakwalifikowanych Polaków, Menda, skoczył dwieście piętnaście metrów i zajął miejsce szesnaste. A mówię o czwórce, ponieważ wiślańska ruda łajza skoczyła dwieście metrów i skończyła jako czterdziesta szósta, choć nie mogę powiedzieć, żeby była szczególnie tym faktem załamana. Padło sporo rekordów życiowych, między innymi dla Killiana Peiera (sto osiemdziesiąt osiem metrów), Cenego Prevca (dwieście pięć) czy Romana Koudelki (dwieście dwadzieścia dziewięć).
– Będę miał do ciebie prośbę – odezwał się Zniszczoł, kiedy okupowałam tego wieczora łóżko jego współlokatora, Titusa, który przyjechał z nami w roli przedskoczka.
Niektórzy mają pragnienie śmierci, którego nigdy nie zrozumiem. Na przykład skaczą na nartach jak chore pojeby.
– Mhm?
Przeglądałam gazetę kupioną na pobliskiej stacji benzynowej i próbowałam cokolwiek zrozumieć. Znajomość staropolki trochę pomagała, ale nie jakoś przesadnie.
– Przekazałabyś te słoiki w niedzielę chłopakom na ucztę?
– A co, rąk nie masz, żeby je znieść? – warknęłam, przyglądając mu się badawczo.
Pokręcił głową, wstając z kucek przed lodówką.
– Wyjeżdżam od razu po konkursie. Muszę załatwić kilka spraw przed ślubem i nie mogę zostawić Agaty samej.
Aha. To tak chcesz się żegnać. Dzięki za nic, buraku.
Próbując ukryć, że być może, dopuszczam taką myśl, nie jest to wykluczone, zrobiło mi się odrobinę przykro chrząknęłam i machnęłam obojętnie ręką, nie odrywając wzroku od lektury.
– To mogłeś Titusa poprosić – mruknęłam.
– Titus pewnie by zapomniał do tego czasu – odparł. – Czasem mam wrażenie, że ma uszkodzoną pamięć krótkotrwałą.
– Żeby tylko to.
Zniszczoł skwitował moją odpowiedź śmiechem, ale nie mógł się nie zgodzić.
Wiedziałam jednak, że tych kilka sekund pozornej ciszy zwiastowało bombę, od której mnie podziurawi psychicznie.
– Nie chcę naciskać, ale… podjęłaś już może decyzję?
Chrząknęłam i zamknęłam w pośpiechu gazetę, przez co ta się cała pogięła i potargała. Przez kilka sekund starałam się nerwowo je wyprostować, ale jak ci Słoweńcy coś wymyślą… więc w końcu cisnęłam ją ze złością na łóżko i zerwałam się na równe nogi.
– Tak – odpowiedziałam, gapiąc się na drzwi. – Że muszę stąd iść, bo Szwabisko spotkanie organizuje. Do jutra czy coś tam.
Nie skłamałam, w pokoju trenerów trwała narada i konsultacje nad Kubackim, ale wcześniej postanowiłam mieć je w dupie dla dobra wszystkich. Teraz jednak brzmiało ono jak wyjątkowo kusząca perspektywa. Wtargnęłam więc do pomieszczenia, w którym siedziała już piątka osób, ściągając na siebie spojrzenia ich wszystkich.
– A ty? Czego tu? – przywitał mnie radośnie jak zwykle jegomość trener Horngacher.
– Miałam notować – odparłam przyklejona plecami do drzwi.
Stojący jako jedyny Kubacki spojrzał na mnie, jakby mnie pojebało. Coś w tym mogło być.
– To gdzie masz notatnik? – Szwabisko wbijało we mnie nienawistny wzrok.
– Zo-zostawiłam w pokoju. Zaraz przyniosę!
I tak szybko, jak tam weszłam, tak szybko opuściłam pomieszczenie i wpadłam do mojego pokoju, który dzieliłam z Kryśką. Ta oglądała koty na YouTubie i trochę się zdziwiła, widząc, że przekopuję swoją torbę podróżną.
– Czego szukasz?
Niektórzy powinni przestać być dobrzy.
– Notatnika. Mam notować na spotkaniu trenerskim.
– Powiedziałaś, że masz je w d…
– Zmiana planów! – zawołałam, wygrzebując jakiś losowy, ubrudzony herbatą zeszyt z dna torby.

 
Resztę wieczoru spędziłam, udając, że interesują mnie plany Szwaba na nadchodzące konkursy finałowe, jakieś składy drużynówki i inne duperele. Tym razem jednak zamiast rysować krzaczki zapisywałam, o czym gadali, a przynajmniej tak mniej więcej co piąte słowo, bo Grumpy Cat zaznaczył, że będzie chciał te notatki dostać po wszystkim. Zamiast więcej czilować bombę musiałam słuchać szwargolenia.
Słoweńscy organizatorzy się trochę zlitowali, bo piątkowy konkurs indywidualny – ostatni ogólnopucharowy w sezonie – ustawili na piętnastą. Szwabisko okazało łaskę i pozwoliło wszystkim pospać dłużej. Jakiż zaszczyt nas kopnął w ten ostatni weekend… W każdym razie mnie to nie zrobiło większej różnicy, bo czy bym wstała skoro świt, czy o dziesiątej, mój poziom niewyspania byłby tak samo wysoki. Taki mój smutny los. Wciąż uważam, że to lepszy los niż takiego konfabulanta Kubackiego, co to w wywiadach opowiada o swoich osiągnięciach, a potem idzie walić w bulę w konkursie i Maraty Żaparowy się z niego śmieją. Dlatego też w serii próbnej wystrugał ze swojej drewnianej sylwetki w locie dwieście piętnaście metrów, ostatecznie kończąc na miejscu dwudziestym szóstym. Trochę lepszy był Wiewiór, osiągając pozycję jedenastą z lotem na dwieście jedenaście metrów, ale on startował cztery belki niżej, więc o czym my tu mówimy? Sierściuch przeleciał dwieście dwanaście i pół metra, co dało mu lokatę ósmą. Najlepszy okazał się nasz Miszczunio, rzecz jasna, kończąc na pozycji szóstej, choć wyglądało to źle w locie, bo skręciło go jak francuskie „s”. Nowy rekord życiowy osiągnął Eisenwkurwiel (dwieście czterdzieści trzy i pół metra). Serię wygrał Demon Prevc.
Niemal chwilę później, punkt piętnasta, rozpoczęły się zawody, które średnio widziałam, bo odbierałam torby z rzeczami od jełopów z windy. Wiem jednak, że w pierwszej serii kolegę Dzióbao coś chyba bardzo, bo uleciał dwieście dwadzieścia i pół metra, pozostawiając po sobie niesmak i rozczarowanie (oraz dwudziestą szóstą lokatę). Wiewiór wyglądał już dużo lepiej, bo zaliczył próbę na dwieście dwadzieścia pięć metrów, co ostatecznie dało mu siódme miejsce po pierwszej serii. Sierściuch z kolei zupełnie się nie popisał, notując dwieście osiemnaście i pół metra i mógł się poszczycić jedynie tym, że był miejsce wyżej od Mendy. W ostatnim momencie zdążyłam obejrzeć Miszcza. Nasz wicelider Pucharu Świata miał trochę trudne zadanie, bo Szwaby się rozlatały tutaj – prowadził Wellinger, zaraz za nim był świr Eisenbichler. Potem stał już drogi kolega od tortów śmietankowo-truskawkowych i były rekordzista świata w locie, Anders Fannemel, a za nim wąsacz Johansson. Tak się podobierali w pary jak ośmiolatki na szkolnym korytarzu. Niestety, tego dnia wiatr znowu rozdawał karty, a my wyciągaliśmy najgorsze możliwe. Miszczunio starał się, jak mógł, sylwetkę w locie miał, jakby go Michał Anioł dłutem haratał, ale wylądował już na dwieście dwudziestym dziewiątym metrze. Przy jego nazwisku pojawiła się czwórka. Przy dwustu czterdziestu czterech i pół Eisenbichlera czy dwustu trzydziestu pięciu wyznawcy fioletowej krowy wyglądało to dość blado. Do podium tracił tylko półtora punktu. Do lidera jednak, którym potem okazał się szczurowaty obywatel Austrii, a którego nazwiska nie napiszę, bo mnie brzydzi, brakowało mu już siedemnaście i siedem dziesiątych punktu. Ten w żółtym plastronie musiałby chyba wejść w tryb innsbruckowy, żeby Stoch mógł go dogonić.
Westchnęłam ze zrezygnowaniem.
Skrobot biegał jak na sranie co chwila z inną nartą w ręce, Kerstin łupała Kubackiego na pół, żeby nie mógł narobić nam większej siary w serii drugiej, reszta gdzieś utrzymywała ciepłotę ciała przed następnym skokiem, a ja usiadłam na ławce obok boksu lidera, teraz pustego, podciągnęłam nogi do klatki piersiowej i podparłam głowę na rękach. Trybuny były wypełnione tak szczelnie, że mysz by się nie przecisnęła. W powietrzu falowały flagi wszystkich nacji, które regularnie występowały w skokach, każdy w ręku miał piwsko albo inną kiełbasę. Słońce paliło mi mordę i podziękowałam w duchu Kryśce za wysmarowanie mnie SPF-em siłą przed wyjściem. Musiałam też podziękować samej sobie za wzięcie okularów przeciwsłonecznych, bo bym oślepła, jak Milkę kocham. Panowała atmosfera pod tytułem: „Wali mnie, kto wygra, zajebiście się bawię”. Patrzyłam na kibiców, na spieszących się techników i wolontariuszy na skoczni i starałam się zapamiętać uczucie, które mi przy tym towarzyszyło. W poniedziałek wyjadę z Planicy po raz ostatni i już nigdy do niej nie wrócę. Nie wiem, czy bym umiała, wiedząc, ile się tu wydarzyło i że już nigdy nie będę mogła uczestniczyć we wszystkich wydarzeniach w taki sam sposób.
– To twój ostatni raz z nami, prawda?
Podskoczyłam w miejscu aż mi okulary zjechały z nosa. Zniszczoł zakradł się jak duch i usiadł obok mnie sama nie wiem kiedy. Naprawdę wyślę PZN-owi rachunek za kardiologa.
Spuściłam nogi i wyprostowałam kręgosłup, a w końcu zdecydowałam się zdjąć okulary i spojrzeć na Rudzielca bezpośrednio. Narażam wzrok dla tych cymbałów, ale czy ktoś to w ogóle docenia?
– Tak – odpowiedziałam cicho.
Ależ ciekawy śnieg mieli ci Słoweńcy.
Przytaknął głową na znak, że zrozumiał. Odczułam… silną potrzebę wytłumaczenia się, ale ten tylko pokręcił głową.
– Nie, spoko, wiem – odezwał się, zanim ja zdążyłam. – Stefan cię nie potrzebuje. Kumam.
Zapadło milczenie. W tle słychać było tylko gwar tłumu i umc, umc, umc zapodawane przez didżeja.
– Dziwnie będzie bez ciebie.
O nie, o nie, o nie… czy ja zamierzałam się… ROZKLEIĆ? Jeszcze czego, kurwa.
Chrząknęłam.
– Dobra, dobra, już nie wymyślaj – odparłam nonszalancko. – Tyle lat beze mnie przeżyłeś, przeżyjesz i resztę życia czy ile tam chcesz skakać.
Zniszczoł zachichotał, a mnie trochę ulżyło. Nie będzie więcej Podróży sentymentalnej.
– Będę musiał sam ukatrupić Mustafa.
– To czarna robota, ale ktoś musi przejąć schedę. Takie jednostki należy tępić.
– A jak zrobi się z niego porządny skoczek?
Wybuchłam śmiechem tak głośnym, że kilku ziomków z nartami uklepujących zeskok odwróciło w moim kierunku głowy. Grupka kibiców niedaleko spojrzało na mnie jak na wariatkę. Kubacki?! PORZĄDNY?! W którym wymiarze, w jakiej symulacji… potrzebuję danych.
– Twój niezłomny brak wiary w umiejętności Dejwiego nieustannie mnie zaskakuje – skomentował, kręcąc głową.
Otarłam łezki, które pojawiły się w kąciku moich oczu. To była jedyna forma płaczu, jaką planowałam na ten weekend.
– Przypuśćmy, choćby dla samego fantazjowania – ciągnął Zniszczoł – że Kubacki wygra w Seefeld.
– Ale nie wygra.
– Ale przypuśćmy, że tak. Co byś zrobiła?
Próbowałam sobie wyobrazić sytuację, w której cymbał Szaflarski nie skakał jak sierota, ale za każdym razem, gdy próbowałam wykreować ten obraz w głowie, słyszałam dźwięk błędu z Windowsa XP: Error. File Not Found.
– Dajmy na to… awansuje z jakiegoś odległego miejsca na pierwsze.
Patrzyłam na Rudego skrzywiona na gębie. Siedziałam cicho, przetwarzając informacje.
– Gratzer musiałby naprawdę wielu zdyskwalifikować…
Zniszczoł się poddał, kręcąc głową z uśmiechem.
– Ty to jesteś niereformowalna.
– I wszystko to – wskazałam palcem na siebie – stracisz od następnego sezonu. Jestem najlepszym, co się przydarzyło tej drużynie od lat, a PZN zamierza to zaprzepaścić.
– Teraz brzmisz jak Kubacki.
– A może to Kubacki brzmi jak ja?
– Ja was już nie ogarniam…
Na szczęście zaczynała się już seria druga i miałam wymówkę, żeby rudego dziada uciszać.
W drugiej serii nasz hipotetyczny zwycięzca z Seefeld uznał, że najlepsza strategia to skakanie w jedną dziurę, bo po raz drugi skoczył dwieście piętnaście metrów, co ostatecznie dało mu pozycję dwudziestą trzecią, więc się poprawił. Zrehabilitował się również Sierściuch, którego lot na dwieście dwadzieścia osiem metrów wywindował na miejsce dwunaste. Wiewiór utrzymał lokatę siódmą, bo przeleciał dwieście dwadzieścia trzy i pół metra. Na ostatnią szóstkę stanęliśmy ze Zniszczołem przy barierce.
Najpierw leciał Johansson, ale lot jego zakończył się na metrze dwieście dwudziestym piątym. Na telebimie trójka pojawiła się obok jego nazwiska, co oznaczało, że spadł za Żyłę. Bolesne. Prowadził papcio Kasai. Ale kolega Fannemel wcale lepszy nie był – poszedł w ślady Kubackiego, jeśli chodzi o odległość i spadł jeszcze za swojego ziomka. Ostatecznie dziesiątkę zamknął starszy Prevc.
Spiker ogłosił Kamyla Sztoka, więc publiczność zawrzała wszyscy zwrócili oczy ku szczytowi rozbiegu. Tam Miszczunio już machał delikatnie nartami, choć minę miał niewydarzoną. Po chwili wpatrywania się w monitor Szwabisko w gnieździe machnęło chorągiewką, a nasz skarb narodowy ruszył torami w dół.
Jak zwykle płynął tak pięknie, że należała mu się ta kula choćby za wirtuozerię w powietrzu. Ale nie, oczywiście, musiał ją znowu dostać jakiś austriacki farfocel. A stało się to tym jaśniejsze, gdy żółto-czarne Fischery Kamila zetknęły się ze śniegiem na dwieście dwudziestym siódmym metrze. Niby się Miszczunio uśmiechnął do kamery, ale obok jego wyniku wyskoczyła smutna dwójka, która spychała go za dziadziunia samuraja. Jedyną nadzieją pozostawała niestabilna forma topowej trójki.
Ale Szwaby nie odpuszczały. Eisenbichler huknął dwieście trzydzieści sześć metrów i zaczął drzeć mordę jak pojeb.
– Co za mafia – burknął Kubacki, który zmaterializował się obok mnie, opierając łokieć na barierce, a brodę na pięści.
Wyjątkowo musiałam się z nim zgodzić.
Milka Boy również nie zamierzał popełniać błędu z Vikersund. Przeleciał tylko metr mniej od kolegi z drużyny, ale miał nad nim przewagę, więc teraz znalazł się na prowadzeniu. Bardzo krótkim.
Szczur wypruł z progu jak armata, a ciąg z przodu miał taki, jakby Kuttin z dmuchawą na dole stał. W pewnym momencie pułap jego lotu był przerażająco wysoki, a potem nagle zmalał, pozwalając mu wylądować. Dwieście czterdzieści i pół metra. Deklasacja.
Choć tutaj to by się przydała deratyzacja.
Tym zwycięstwem Stefan Kraft zapewnił sobie osiemdziesiąt sześć punktów przewagi nad Kamilem Stochem w klasyfikacji generalnej. Zważywszy na to, że został tylko jeden konkurs indywidualny, nie było takiej siły, która sprawiłaby, że szwabskie dziecko nie dostałoby Kryształowej Kuli. Trzeci w klasyfikacji był Tande, piąty Sierściuch. Za drzwiami pierwszej dziesiątki przez szybę pukał Wiewiór na miejscu jedenastym.
Co gorsza, nie była to jedyna kula, która na Srafta czekała – ta mniejsza również miała paść jego łupem. W tej klasyfikacji drugi był fioletowy chłopiec z Niemiec, trzeci Miszczunio. W tym rankingu Żyła już mieścił się w top dziesięć, natomiast jego serdeczny przyjaciel Kot był dwa miejsca za nim.
Jedyna klasyfikacja, którą wtedy szanowałam, to klasyfikacja Pucharu Narodów. Mieliśmy dwieście dwadzieścia sześć punktów przewagi na drugą Austrią i wciąż istniało ryzyko, że nas mendy szwabskie przegonią, ale zamierzaliśmy zrobić wszystko, żeby do tego nie dopuścić.
To było jednak zmartwienie jutra.
Już po zawodach, kiedy ładowaliśmy busa, żeby wreszcie położyć się w hotelowych łóżkach jak normalni ludzie, zauważyłam Horngachera z Formelą ze Skijumping.pl. Nie bardzo interesowało mnie, co Grumpy Cat miał do powiedzenia, ale mimowolnie usłyszałam:
…Kamil pracuje nad tym ciężko, ale jest tylko człowiekiem. Nie zna magicznych sztuczek.
Empata zasrany się znalazł.

 
* * *

 
W sobotę zjawiliśmy na skoczni przed dziewiątą, żeby rozpakować swój majdan i porządnie przygotować się do najważniejszych dla nas zawodów z punktu widzenia wszystkich trzech klasyfikacji. Szwab wystawił swoją „żelazną czwórkę” w kolejności: Żyła, Kubacki, Kot, Stoch. Zniszczoł chciał wracać do domu już w sobotę, ale jegomość trener powiedział, że musi zostać, bo w razie, gdyby ktoś z pucharowej trzydziestki wypadł – a wiedzieliśmy już o Andreasie Koflerze i Severinie Freundzie – Rudzielec miał stanąć do walki o finałową serię ostatniego konkursu sezonu. Dlatego też, z braku innego zajęcia, przytaszczył się z nami na Letalnicę, by wspierać kolegów, choć trudno było to nazwać „obecnością”, bo większość czasu spędzał na telefonie, załatwiając jakieś ślubne sprawy.
A ja znowu latałam z wszystkimi torbami jak kot z pęcherzem. Nie, nie jak nasz Sierściuch – na szczęście jego pęcherz miał się dobrze, bo jeszcze gotów byłby zeszczać się z nerwów na rozbiegu i co wtedy? Ale był też z nami jeszcze Titus, który po raz kolejny zdecydował się być przedskoczkiem i on przypomniał mi o czymś ważnym.
– To kiedy palimy te kurtki? – zapytał, idąc ze mną ramię w ramię w kierunku wyciągu.
No właśnie. Z przymusu woziliśmy te srebrne skafandry astronautów, które PZN nam dał na początku sezonu, a które Żyła skomentował w jedyny właściwy sposób: Niezły kosmos. Potem się oburzyliśmy i dali nam inny zestaw, czerwono-szary, aczkolwiek niesmak pozostał. Ani to było ładne, ani dopasowane, ani wygodne – dla jaj Sierściuch i Wiewiór wleźli razem do jednej z takich kurtek i po tym było już oczywiste, że nikt przy zdrowych zmysłach ich nie założy.
A ja przecież sama zaproponowałam rytualny stos.
– Po ostatnim konkursie – odparłam po chwili namysłu. – Rytuał to rytuał. A ty jak się trzymasz, Titus?
Jeśli Miętusa zdziwiło moje pytanie, to nie dał tego po sobie poznać. No, prawie…
– Eee… nooo… dobrze, nie? Poszłem wczoraj i przedwczoraj skakać i dziś też se idę.
Poszedłem
– Ty też?! Nie widziałem cię!
Doktor Prozak kazał mi się angażować w życie kadry, okazywać zainteresowanie, ale jak ja mam chcieć się z nimi kumplować, kiedy każda konwersacja prowadzi na mielizny intelektualne?
Westchnęłam ciężko.
– Titus, co zrobiłeś z tym słownikiem, co to go kupiłeś rok temu?
Mnientus zmarszczył brwi w zastanowieniu.
– Pies mi go zeżarł.
No co ty nie powiesz.
Pokręciłam głową z dezaprobatą.
 Idź ty lepiej skakać, synek.
Titus wyszczerzył kły w szerokim uśmiechu.
– Tak zrobię! Narka!
Bardziej niż niepoprawność gramatyczno-składniowo-ortograficzna Miętusa martwiący był fakt, że byliśmy tu już trzeci dzień, a Kubacki ani razu nie wspomniał o żadnym postępie w sprawie, nie zrobił tajemniczej miny ani nie zachował się podejrzanie. Liczyłam, że planickie słońce wypaliło mu głupotę z mózgu, ale wiedziałam, że to byłoby zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Pozostało mi więc zakładać, że przykładał się do roboty, a może po prostu wziął sobie do serca moją dobrą radę, żeby dać sobie spokój z całym tym cyrkiem.
Postanowiłam sobie jednak nie psuć humoru bez powodu i skupić się na zawodach, żeby nie myśleć o pustce, która mnie ogarnie po zakończeniu sezonu. W serii próbnej, która rozpoczęła się o dziewiątej rano, Eisenbichler kolejny raz pobił swój rekord życiowy, osiągając dwieście czterdzieści osiem metrów. Szwab wygrał tę serię, ale zaraz za plecami miał Johanssona, który usadził rekord Letalnicy – dwieście pięćdziesiąt metrów. Trzeci plasował się Stoch. Temperatura rosła. Grupowo pierwsza była Norwegia, drudzy Niemcy, trzeci my.
Punkt dziesiąta wystartowała pierwsza seria rywalizacji drużynowej. Na starcie pojawiło się dwanaście drużyn. My lataliśmy w żółtych plastronach liderów klasyfikacji i nic innego nie napawało mnie dumą tak jak ten widok. Chociaż akurat Kubacki do tego pasował jak wół do karety. Słońce grzało elegancko i wyjątkowo mnie nie irytowało – albo po prostu go nie zauważałam, bo mrużyłam powieki, wypatrując czegokolwiek u szczytu rozbiegu.
A patrzeć nie było na co. Żyła skoczył marne dwieście metrów, łajza szaflarska dwieście jeden, tylko Sierściuch i Miszczunio dawali nadzieję – ten pierwszy przeleciał dwieście czterdzieści, drugi dwieście dwadzieścia siedem. To ich skoki wyciągnęły nas za uszy na czwarte miejsce. Po pierwszej rundzie wygrywali Niemcy, za nimi stali Norwegowie, trzeci byli gospodarze. Traciliśmy do nich dwadzieścia jeden i dwie dziesiąte punktu. Sytuacja wyglądała źle, co widać było w przerwie, bo Szwabisko znowu psioczyło przez krótkofalówkę do Grześka i wszyscy biegali jak na sranie. Wydawało się, że nawet Pucharu Narodów nie obronimy i będziemy wielkimi przegranymi.
Razem ze Zniszczołem wydeptywaliśmy pod barierką dziury w śniegu.
A w drugiej serii Norwegowie skopali ostatecznie dupska Niemcom i wyprzedzili ich o czterdzieści dziewięć punktów. Zanim jednak to nastąpiło, tak się stresowałam skokiem Wiewióra, że nie wiedziałam, czy biec do kibla, czy dmuchać mu pod narty, a kciuków nie czułam od kilkunastu minut. Żyła jak zwykle wyglądał niezbyt pewnie na belce, ale jak już ruszył to leciał i leciał, i leciał i uleciał dwieście trzydzieści trzy i pół metra! Znowu śmiał się do kamery jak debil, ale tym razem byłam w stanie mu to wybaczyć. Jako że Słoweńcy swoją następną próbę zepsuli, przesunęliśmy się na lokatę trzecią po tej grupie.
Następny z naszych był Kubacki i po nim, jak zwykle, nie należało się spodziewać cudów. I nie rozczarował – przeleciał dwieście dziewięć metrów. Jego wspaniały wyczyn znowu zepchnął nas na miejsce czwarte.
W trzeciej grupie startował Kot. Musiałam przyznać, że ta wąsata menda nie zawiodła nas w tym sezonie chyba ani razu w drużynie, bo jedyny taki latający gato loco przefrunął dwieście czterdzieści jeden metrów i dzięki niemu – oraz kolejnym spartolonemu skokowi Słoweńców – wskoczyliśmy z powrotem na podium. Chociaż nadziei na wyższe miejsce nie było, sam fakt bycia w top trzy nam wystarczał – zwłaszcza że Austriacy nadal oglądali nasze plecy.
Na zakończenie, jako trzeci od końca, startował Miszczunio, ale przed nim był jeszcze austriacki szczur.
W momencie, w którym się wybił z progu, wszyscy wzrokiem ściągaliśmy go na ziemię. Może już by wystarczyło, co?! – myślałam, kiedy ten nadal leciał nad dwieście trzydziestym metrem. Niestety, Kraft lubi robić na złość. Jakby z perfidią i celowo pobił świeży rekord skoczni w wykonaniu Roberta Johanssona i wylądował metr dalej – na dwieście pięćdziesiątym pierwszym metrze. Tłum oszalał, a my klęliśmy pod nosem.
Mieliśmy nad Austriakami kilkunastopunktową przewagę po pierwszej serii, a mimo wszystko wydawało się, jakby to było nic i jakbyśmy mieli wkrótce stracić szansę na cokolwiek. Liczyliśmy na cud. Występ Miszczunia miał być decydujący, więc wszyscy: ja, Zniszczoł, Grzesiek, Kubacki, Żyła i Kot staliśmy ściśnięci przy sobie z brakiem czucia w dłoniach, wpatrując się w tego małego z naszej perspektywy, ale wielkiego sportowo człowieczka, który siedział u góry, machając subtelnie nartami w powietrzu. Przeliczniki wiatrowe chwilami kręciły i kręciły, ale ostatecznie Borek Spaślak pierdolnął zielone, Horngacher machnął flagą polską i Kamil Stoch już sunął wzdłuż torów najazdowych.
Jak zwykle wszystkie przeliczniki wiatrowe szlag mógł trafić, ponieważ zupełnie nieoczekiwanie, kiedy boska sylwetka Mistrza w locie zdawała się zbliżać nieuchronnie do śniegu, wielki podmuch wiatru z przodu wywindował go o parę metrów. Stoch frunął nad zeskokiem i mijał dwieście dziesiąty metr, dwieście dwudziesty metr, dwieście trzydziesty metr, dwieście czterdziesty metr… DWIEŚCIE PIĘĆDZIESIĄTY!
C U D. Gapiłam się w ekran z niedowierzaniem, ledwie oddychając.
W słowiańskim przykucu, bez telemarku i jakby z drugiego piętra, Kamil Stoch zakończył swój podniebny wojaż przy dwustu pięćdziesięciu jeden i pół metra, ustanawiając nowy rekord Letalnicy oraz Polski. A przynajmniej tak się wydawało.
– Przytarł – odezwał się Zniszczoł, nerwowo obgryzając skórki przy swoich paznokciach. – Nie uznają mu tego.
– Zamknij się! – syknęłam, z waląca pikawą obserwując wydarzenia na stadionie.
Drużyna wybiegła na zeskok, żeby powitać króla po królewsku, miażdżąc go w uścisku, ale ciągle oglądaliśmy powtórki z lądowania Kamila. Na środku zadka jego czekoladowy kombinezon miał mokrą plamę – wyraźny ślad skoku podpartego. Zasrane jury deliberowało nad tym, jak na to patrzeć, przez dobrych kilka minut i nie pojawiały się oceny.
– No dawajcie, dawajcie – mamrotałam pod nosem.
Wreszcie infografika na telebimie zaczęła wyświetlać oceny – nie były porywające, bo po szesnaście i pół, ale świadczyły wyraźnie o tym, że sędziowie uznali skok Miszcza, mimo że nie powinni. Przez tłum przetoczyła się fala wrzawy wywołana przez polskich kibiców, a my do nich dołączyliśmy, bo historyczny wyczyn Stocha zagwarantował nam miejsce na podium, a Austriaków posłał na drzewo.
Żeby przegrać Puchar Narodów w niedzielę, trzech Austria musiałaby mieć trzech zwycięzców ex aequo lub pięciu Niemców naraz musiałoby wygrać, co brzmiało absolutnie absurdalnie.
Ryje naszych nielotów wyglądały bardzo promiennie na trzecim stopniu podium.
Byliśmy jedyną drużyną w tym sezonie, która ani razu nie zeszła z pudła i to sprawiało, że gorzka pigułka planicka smakowała trochę bardziej jak żelki Haribo.
Takich nas chciałam pamiętać i takich nas zapamiętałam.

 
 
– Socha, skarbie nasz kadrowy!
Wywróciłam oczami, nie podnosząc głowy znad telefonu, oparta o bus.
– Czego, Kubacki, mendo nasza kadrowa? – wymamrotałam, czytając komentarze na Skijumping.pl.
On akurat nie miał się z czego cieszyć, bo gdyby nie skakał jak pingwin przez kry lodowe, to byśmy może i wyżej byli. A mimo to miał zaciesz na gnomiej mordzie. Najwyraźniej skończyła się już konferencja prasowa. Busik był załadowany, ale każdy poszedł sobie znaleźć jakieś zajęcie na czas rozmowy z mediami w wykonaniu naszych skoczków.
– Prawda to? – ciągnął.
– Z pewnością nie, ale i tak zapytam: co?
– Że nas opuszczasz na zawsze.
Moja głowa wystrzeliła w górę i przez moment starałam się tuszować zmieszanie. Ekhem, no cóż, każdy byłby zdziwiony, gdyby największy półgłówek w teamie pierwszy raz ruszył makówą, nie?
– A to tak – odmruknęłam, wracając do scrollowania. – A co, już zaczynasz świętować? – sarknęłam.
Przez kilka sekund milczał i byłam pewna, że wzrokiem wwierca mi się w mózg, kiedy z nas dwojga to jemu lepiej zrobiłaby trepanacja czaszki.
– Mógłbym, ale dzisiaj mam dobry dzień i zamiast tego chciałem się wykazać humanitaryzmem i zrobić ci pożegnanie.
Wywróciłam oczami.
– Przecież zobaczymy się na weselu, bałwanie.
– Myślałem, że nie zamierzasz na nie iść.
Mój kciuk zawisł nad ekranem androzłoma i musiałam sobie przypomnieć, jak się oddycha, ekhem, ekhem.
Powoli podniosłam wzrok na Kubackiego, którego jedna brew podjechała do góry, bardzo blisko linii włosów, a założone na piersi ręce sugerowały, że czuł się dziś podwójnie wygrany, choć formalnie nie wygrał ani razu.
– Co, myślałaś, że tylko ty znasz wszystkich dobrze w zespole?
Teraz to myślałam tylko o tym, żeby zmyć mu z ryja ten perfidny uśmieszek, ale wszelkie plany utylizacji zbędnych gnomów ogrodowych musiałam odłożyć na później. Bus, o który się opierałam, nagle warknął i zawibrował. Siedzący za jego kierownicą Zbyszek Klimowski wychylił się przez okno:
– Wsiadacie? Reszta już idzie!
Faktycznie, niedaleko nas Skrobot zamykał domek na klucz, a Horngacher, Sobczyk i Doležal szli w naszym kierunku. Drzwi obok mojego ramienia otworzyły się z hukiem i wychyliła się przez nie wesoła gęba Titusa.
– Zagrzałem wam siedzenia!
Wywróciłam oczami i wtaszczyłam dupsko do środka.
W drodze powrotnej objaśnialiśmy Kerstin, na czym polega „uczta narodów”, która miała się odbyć już jutro oraz że po wszystkim jak zwykle w klubie planowana jest impreza i wszyscy akredytacją FIS-u jako członkowie zespołów są zaproszeni i mają wstęp za darmo.
– Ale ja nic nie wzięłam żadnego jedzenia ze sobą… – Krycha wyglądała na przejętą swoim nieprzygotowaniem.
Kubacki pokręcił głową z dezaprobatą.
– To będziesz musiała postawić flaszkę – odparł.
– Mustaf, weź dziewczynie odpuść, to jej pierwszy raz… – stanęłam w jej obronie.
– Ktoś mówił o flaszce?!
Żyła odwrócił się z siedzenia przed nami i miał na gębie zaciesz, którego żaden zdrowy na umyśl człowiek nie powinien mieć na myśl o gorzale.
– Ty się na temat flaszek nie wypowiadaj – odezwał się Sierściuch z profilu, przerywając czytanie czegoś w internecie. – W dalszym ciągu wisisz jedną Morgensternowi!
– Ja żem jest w trakcie negocjacji, dobre? – odparł Wiewiór z poważną miną. – To nie jest takie proste. Trza się zorientować we wzajemnych gustach.
– A co tu ma do rzeczy twój gust? – spytałam.
Pieter spojrzał na mnie jak na ułoma. Na wszystko przychodzi pierwszy raz…
– No jak to co, Tośka! – obruszył się. – Przecie sam tej flaszki nie będzie pił!
– Jako drużyna musimy być z nim solidarni tak samo jak on był z nami – dodał Kot, szczerząc się.
– Nic nie myślisz, Socha – skwitował Kubacki, cmokając z dezaprobatą.
Wzruszyłam ramionami jako że obce było mi uwielbienie do wódy. Harrachov możemy przemilczeć.
– A wy na tę imprhezę wieczorhem zamierzacie iść? – spytała po chwili milczenia Kerstin.
– No Socha to chyba obowiązkowo?
Spojrzałam na mendę, który patrzył na mnie, jakby to była oczywistość.
Nie wiem, co mnie dziwiło bardziej – jego dobry humor, brak przechwałek czy fakt, że ani razu żadne z nas na siebie nie warknęło w czasie tej rozmowy? A może naleganie, żeby świętować ze mną moje ostatnie dni w kadrze?
Ale się odjebało.
– Eee… – Zawsze mówiłam, że elokwencja to moja mocna strona.
W takich sytuacjach zwykle mogłam wywołać jakieś zamieszanie albo chociaż zwalić winę na Zniszczoła, ale tego nie było nigdzie w pobliżu i jego nieobecność mi umknęła. Może po prostu wchodzę we wczesną fazę odwyku odnarciarskiego – pomyślałam niezbyt mądrze.
– A gdzie…?
– Pojechał taksówką do hotelu od razu po dekoracji – odpowiedział Kubacki, jakimś cudem odgadując moje myśli. Niekontrolowanie wywaliłam gały, ale w środku, bo jeszcze by se pomyślał, że go szanuję, a takie mendy zawsze trzeba trzymać w ryzach, nie? – Miał wideokonferencję na Skypie z Agatą i jakimś tam konsultantem ślubym czy innym lalusiem. – Mustaf machnął ręką. – A do czego on ci potrzebny? I tak by nie poszedł z nami.
Miałam bardzo ciekawe te okulary przeciwsłoneczne…
– Miałam nadzieję, że udało nam się go pozbyć.
Kryśka zachichotała i nasze oczy zwróciły się w jej kierunku. I całe szczęście, bo dziad nowotarski zbierał się do jakiejś złośliwej uwagi.
Ta zniewaga krwi wymaga!
– Przeprhaszam – wymamrotała speszona. – Śmieszną wiadomość dostałam.
– Od kogo? – wtrącił się nagle Skrobot z siedzenia przed nami z założonymi rękami.
Ku zdziwieniu nie tylko mojemu, ale i reszty nielotów, których komentarz nartopuca żywnie zainteresował, Krycha zrobiła się czerwona na pysku jak piwonia. Zablokowała ekran androzłoma (chociaż ona to chyba miała srajfona) i schowała go za plecy.
– Nikogo – bąknęła, unikając naszego wzroku.
Skrobot Młodszy zrobił teatralnie zamyśloną minę.
– Czyli chcesz mi powiedzieć – ciągnął – że piszesz z nikim i to cię śmieszy?
Gęba Krychy coraz bardziej przypominała pomidor, i to taki dorodny.
– Jezu, to gorzej niż Socha – skomentował gnom szaflarski.
Przyłożyłam mu z pięści w ramię aż zawył. No i tyle byłoby z naszej miłości.
– Boli? – spytałam z jadowitym uśmiechem. – Miało boleć!
Prawdopodobnie księciunio rzucał pod moim adresem jakieś wyzwiska, ale nie mogłam powiedzieć, żebym go szczególnie słuchała, bo moje myśli krążyły wokół Skrobota. I nie, nie w ten sposób. Skąd ta gnida wiedziała coś, czego reszta najwyraźniej nawet nie zauważyła? Aż strach pomyśleć, co w tych domkach pod skocznią się dzieje, jak wychodzimy. Nie no, musiał przypadkiem jakoś i obiecał milczenie, bo chyba by mi powiedział, nie? Niewiedza uwierała mnie w zad.
Ból dupska miał ze mną jeszcze chwilę pozostać, bo oto Zbyszek zaparkował pod hotelem i mogłam oddalić się od osobników nartonogich na bezpieczną odległość kilku metrów, z czego skwapliwie skorzystałam. Na jakiś czas, znaczy się, bo potem czekał nas wspólny obiad i wspólna kolacja i dziwię się, że jeszcze popołudniowej drzemki nie mieliśmy razem. Ludzie są zaskoczeni, że się uwsteczniłam, ale w gruncie rzeczy cofnęli mnie do przedszkola, tylko dzieci jakieś wyrośnięte, to jak miałam się rozwijać personalnie, przepraszam bardzo? Z gówna bicza nie ukręcisz, jak to mawiają najstarsi górale. W każdym razie podczas obiadu potwierdziłam, że tak, pojawię się na planickiej pacie, ale po tym, jak zapłonie święty stos, to jest skafandry pójdą z dymem.
Myślałam, że wspólne posiłki to ostatnia męka, jaką będę musiała przeżyć tego dnia, ale niestety podczas kolacji zostało mi oznajmione, że mam się stawić na ostatnim zebraniu sztabu w pokoju trenerów. Przyjęłam tę informację z niesmakiem, który obrzydził mi naleśniki z czekoladą, które zamówiłam. Znając Szwabisko, czekała mnie pożegnalna wiązanka niewybrednych obelg, więc o dziewiętnastej wlokłam stopy po dywanie korytarza hotelu z nieszczęśliwą miną. Naleśniczki już nie powodowały u mnie szczęścia, a tylko zgagę. Te nartonogie stworzenia to potrafią wszystkich obrzydzić… starałam się pocieszać, że to miał być ostatni raz, ale z jakiegoś powodu to niewiele pomagało.
W pokoju trenerów siedzieli już, cóż, trenerzy, ale także Krycha i Skrobot, którzy pomachali do mnie na wejściu. Usiadłam blisko nich, bo bałam się, że jak się zbliżę do Horngachera i jego gangu, to gotowi mnie jeszcze ukatrupić przy tym podsumowaniu. Szwabisko obrzuciło mnie nienawistnym spojrzeniem za kilkuminutowe spóźnienie, ale po chwili zaczęło.
Przemowa była długa i nudna i prawdę mówiąc, średnio mnie obchodziła. Nie czułam się związana z nowym Naczelnym Ornitologiem ani trochę, z resztą może bardziej. Na pewno będzie mi brakowało Grześka, bo jego głównie milcząca, ale rzeczowa obecność bywała pokrzepiająca w tym cyrku obwoźnym, zwłaszcza przy niektórych odpałach Kubackiego. Zbyszek też był jak dobry wujcio, a Krycha i Skrobot… no cóż. Ostatecznie żadnego z nich nie zadźgałam, choć miałam ku temu niejedną sposobność, więc uznajmy to za zwycięstwo mojej dobrej natury nad pierwotnymi żądzami. Były też podziękowania, oczywiście nie dla mnie, ponieważ ja byłam pasożytem kadrowym i ogólnie osobą zbędną, ale nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Z każdą godziną bliżej końca mój gniew na PZN zamieniał się w obojętność i nie wiem, czy był to progres, czy regres.
Po trzydziestu minutach jałowych przemów i analiz Grumpy Cat zdecydował się nas puścić wolno. To znaczy – tak mi się wydawało.
– Ty. – Pokazał na mnie palcem. – Zostań chwilę.
Skrobot rzucił mi pełne pytające spojrzenie na odchodnym, a Krycha mu zawtórowała twarzą pełną niepokoju. To było na swój sposób… miłe.
Gdy zamknęły się drzwi za Grześkiem, poczułam, że mi pikawa przyśpiesza i próbowałam oszacować, czy ktoś by mnie usłyszał, gdybym krzyczała. Jak na przykład rok temu na Zniszczoła w Willingen. To cud, że wtedy nikt nie zadzwonił po bagiety.
Dupsko mi przyrosło do krzesła do tego stopnia, że bałam się wstać, bo już by mi tak zostało. Szwab usiadł naprzeciw mnie i badał mnie wzrokiem, jakbym miała go zaatakować albo skoczyć mu na mordę jak tarantula czy coś.
– Nie miałaś dla mnie nigdy szczególnej wartości. – Ten to wie, jak zaimponować kobiecie, nie ma co. Zrobił kurs z Instynktownego Uwodzenia, czy ki czort? – Ale… dla teamu chyba tak. I była to jedna z przyczyn, dla których zostałaś.
Szacowałam swoje szanse na przeżycie, jak otworzę mordę.
No cóż, nie mam nic do stracenia.
– Jedna?
Horngacher zmarszczył swoje grube, ciemne brwi. Gdyby nie włosy, podobny byłby do Hagrida.
– Nie wiesz?
Zamrugałam. Chyba wiem, jak się czuje Muraniek w kontakcie z innymi ludźmi.
– O czym?
Tym razem jego gąsienice podjechały prawie na sam środek czoła.
– Twój kontrakt.
Wzruszyłam ramionami. Ta lakoniczność tego dziada trochę zaczynała mi działać na nerwy. Ja rozumiem oszczędność środków, ale chyba widać, że nie kumam, nie?!
– Co z nim?
Pierwszy raz Szwab spojrzał na mnie, jakbym nie była karaluchem, którego chce rozdeptać. Czy Planica to zawsze takie miejsce, kiedy ludziom się nagle odmienia?
– Łukasz Kruczek zadbał o to, żeby PZN nie mógł cię zwolnić, nawet gdyby on sam utracił posadę lub zaniemógł wykonywać swoich obowiązków. Dlatego nie mogłem się ciebie pozbyć. Prezes Tajner rozmawiał z prawnikami i choć teoretycznie z powodu uchybień w zachowaniu z zeszłego roku byłoby możliwe zwolnienie dyscyplinarne, w obliczu skandalu i tragedii nie było to polecane rozwiązanie. Mogłoby to być postrzegane jako zły PR albo nawet sugerować udział związku w zaginięciu trenera.
Pokój trenerów zaczynał przypominać karuzelę i bardzo się bałam, że zaraz się z niej spierdolę.
Jakieś blade wspomnienie z początku sezonu majaczyło mi z tyłu głowy. Boski Apollo wspominał kilkukrotnie coś o moim kontrakcie. Horngacher zresztą sam trochę psioczył, ale nigdy w to nie wnikałam. Może i było tam kilka dodatkowych ustępów, ale kto by takie bzdury czytał, co nie?
No nie wiem, może ktoś mądry, Socha?!
– Myślę, że prezes Tajner nie podejrzewał, że główny trener kadry może zaginąć – ciągnął Szwab, nie zwracając uwagi na to, że na pysku jestem już prawdopodobnie bledsza od tej ściany. – Zadbał o ciebie ten Kruczek, co nie?
Zamrugałam bardzo inteligentnie, mam nadzieję, że to zauważył.
– W każdym razie zapewne się domyślasz, że twój kontrakt się skończył, a ja nie zamierzam go przedłużać.
Przytaknęłam głową, ale odniosłam wrażenie, że ktoś inny nią poruszył, nie ja. Rzeczywistość zaczęła mi trochę odjeżdżać.
– No cóż, to… powodzenia w przyszłości. I mimo wszystko… dzięki.
Spojrzałam z przerażeniem w górę na stojącego Horngachera z wyciągniętą w moją stronę ręką. Ostatnia szara komórka kazała mi podnieść zadek, posłać imitację uśmiechu, uścisnąć mu rękę i uciec z tego przeklętego piekła szwabskiego.
Pobiegłam do swojego pokoju jak najebana, bo mi się pion z poziomem mieszał i wpadłam do środka jak burza. Na pierwszy rzut oka Krychy nie było, a potem się zorientowałam, że trajkocze z kimś przez telefon na balkonie. Bez większej zwłoki zrobiłam z siebie zwłoki na łóżku z nadzieją, że karuzela w mojej głowie dzięki temu się zatrzyma.
Zajęło to jakieś pięć minut, ale w końcu świat przestał mi skakać przed oczami.
Teraz to moje myśli krążyły, ale wokół tematu Treneira. Głos Grumpy Cata dzwonił mi w uszach i nie mogłam przestać analizować jego słów. Szok długo mnie nie opuszczał.
Jego gest to była prawdopodobnie jedna z najmilszych rzeczy, jaką ktoś dla mnie zrobił. Nie wiedziałam, czy przeczuwał swoje zwolnienie, czy coś o wiele gorszego, ale nie zmienia to faktu, że pomyślał o mnie, mimo że wcale nie musiał. Nie był zobligowany, żeby o mnie zadbać. Zrobił to, bo po prostu jest Kruczkiem – niemotą, ale z sercem po właściwej stronie. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że przez tyle lat nie zatłukł Kubackiego? A teraz był Bóg wie gdzie, Bóg wie z kim, Bóg wie dlaczego… może sam, może zagubiony, może wystraszony… a ja nie mogłam mu pomóc. Ostatnie, co mu powiedziałam, to było psioczenie na „bezsensowny urlop w środku sezonu”.
Coś mnie ścisnęło za serce i gardło.
Jak dobrze, że Krycha była na balkonie.

 
* * *

 
– This is the voice… OF BELKAAAA!
Popatrzyłam na Zniszczoła, krzywiąc ryja.
– Ty psychiczny jesteś, wiesz? – spytałam go czysto retorycznie.
– Bardziej: Ta ostatnia niedziela i pogoda spierdziela – odparł Skrobot, zapinając kurtkę.
Szliśmy w czwórkę, bo jeszcze z Krychą, w kierunku trybun, zamierzając po drodze się pozbyć Rudzielca pod wyciągiem.
Ale Skrobot się nie mylił: o ile przez resztę tygodnia pogoda była jak z obrazka, o tyle w niedzielę wszystko koncertowo się zesrało. Począwszy od tego, że wiatr przestał być tak uprzejmy aż na kolorze nieba skończywszy. Nad Planicą rozciągała się gęsta mgła, a słońce powiedziało: Later, bitchezzzzz. Było zimno, wilgotno i nieprzyjemnie, zupełnie niefinałowo. Z plusów – mogłam przestać nosić te gówniane okulary przeciwsłoneczne. Choć rok temu przez większą część niedzieli było podobnie – jak wyciągnęliśmy bigos, to wyszło słońce. Może to jest jakiś sposób?
Chyba mi gorzej od wczoraj.
Byliśmy już po serii próbnej, w której belka zmieniała pozycję co najmniej cztery razy. Z naszych orłus polonicus pospolitus najlepszy, oczywiście, okazał się Miszczunio na miejscu drugim. Po nim długo, długo nic i jedenasty Wiewiór, piętnasta Menda, siedemnasty Sierściuch i dwudziesty trzeci Zniszczoł. Tę serię wygrał Sraft, więc mieliśmy już zapowiedź reszty dnia. Finał zapowiadał się zajebiście. Zwłaszcza dla naszego sztabu. Oni, razem z innymi teamami, już rozkładali w wiosce na skoczni grille i wcinali coś od rana. Z jednej strony mogłam do nich dołączyć, ale z drugiej istniało ryzyko, że przy mnie ten bigos to nie przetrwa do uczty, a nawet ja takim wrednym babsztylem nie jestem, żeby innym jedzenie kraść. Chyba, że to Stękała ze swoją czekoladą lub żelkami.
Nie zmieniało to faktu, że już miałam gotowy plan na wyciągnięcie sernika z torby Skrobota.
W międzyczasie próbowałam nie wracać myślami do rozmowy z poprzedniego dnia. Szwab jak już coś powie… Kiedy pierwszy szok ustąpił, pora było przekalkulować, czy ta informacja mogła mieć znaczenie dla naszego „śledztwa”. Co prawda, Kubacki nadal był na jakimś słoweńskim haju i nawet słowem nie wspomniał o kolejnych spotkaniach, ale dręczyło mnie jakieś złe przeczucie, że miał w zanadrzu o wiele gorszy plan. Wszystko jednak w tej sytuacji z kontraktem brzmiało podejrzanie. Wcześniej Trener nie dodawał żadnych ustępów o mojej rzekomej nietykalności… podobnie jak nie dawał mi urlopu w środku sezonu. Z drugiej strony mój zmęczony koszmarami mózg naprawdę potrzebował przerwy, ale nie tak.
– Trzy razy smar zmieniałem – skrzywił się Skrobot.
To był pierwszy raz, kiedy odnotowałam na jego gębie coś innego niż wieczne zadowolenie.
– A ja nie mam czego włożyć na imprhezę… – nawiązała do tematu bardzo zgrabnie Krycha.
– Tośka rok temu poszła w traperkach i zwykłym T-shircie – wtrącił się niepytany Zniszczoł.
Zasadniczo dziwne, że to zapamiętał, bo widzieliśmy się łącznie jakieś dziesięć sekund.
– I to była najlepsza stylówa w całym klubie – dodałam z dumą.
– Myślę, że kilka podeptanych ofiar by się z tobą nie zgodziło – odparł Rudzielec.
Posłałam mu mordercze spojrzenie.
– Sam miałeś zajęczą wargę. Przypomnisz mi, jak do tego doszło? – Udałam, że zapomniałam.
Zniszczoł tylko się uśmiechnął i pokręcił głową.
– A co się stało? – zainteresował się żywo Skrobot.
– Ooo, cóż za przypadek! – zawołał teatralnym tonem Brutus. – Akurat nadjechał wyciąg! Jakiż niefart! Chyba będę musiał już lecieć, PA, PA!
Wskoczył na krzesełko i pomachał nam z durnym wyszczerzem, a my staliśmy jeszcze chwilę, gapiąc się, jak odjeżdża.
– Czemu miał rhozwaloną warhgę?
Zastanawiałam się przez chwilę, czy powinnam powiedzieć prawdę, czy raczej powinnam była się domyśleć, że to sekret. Ale ostatecznie wiedzieli o tym choćby Titus i Grzesiek, więc chyba jednak nie do końca?
– Kubacki mu przywalił – odpowiedziałam obojętnie i ruszyłam w kierunku skoczni.
Oboje mieli gały jak piłki palantowe.
– CO?! – zawołali, doganiając mnie.
Ten jeden jedyny raz czułam respekt do Kubackiego.
– Dlaczego? – dociekał Skrobot.
– Zniszczoł był dla mnie niemiły.
Uśmiechnęłam się jednym kącikiem ust, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że zostawiłam ich głodnych wiedzy, ale temat ucichł, bo spiker na arenie przemówił, że za chwilę zaczyna się ostatni konkurs sezonu.
Horngacher już nadawał przez krótkofalówkę do Grześka, a Grzesiek dzisiaj zdawał się go zupełnie ignorować i odpowiadał tylko zdawkowe: mhm, mhm, yes, yes. Trudno było się dziwić Szwabowi, bo pierwsza seria najpierw się przesunęła o kilka minut, a potem każdy czekał paręnaście sekund na zielone światło. Planica się na nas obraziła.
Pierwszy z naszych startował Zniszczoł. Ruda lebioda jak zwykle uchyliła pyska już na belce, odepchnęła się i sunęła w dół. W powietrzu, swoim zwyczajem, wyglądał jak reformy mojej babci na sznurku na pranie, ale trochę szczęścia miał i prześlizgnął się przez punkt K, zaliczając próbę na dwieście dziesięć i pół metra. Pomachał całej widowni, schodząc z zeskoku, zapewne przeczuwając, co stanie się w serii drugiej.
Ostatni konkurs sezonu zawsze gości tylko trzydziestu zawodników w obu seriach – top trzydziestkę klasyfikacji generalnej, w teorii więc trwa krócej. Ten jednak nie doszedł nawet do połowy stawki, a ja zdążyłam się zestarzeć o miesiąc. Taki Kubacki nawet się nie zbłaźnił, mimo że chwilę czekał i przeleciał dwieście dwadzieścia trzy metry. Jedenasty w generalce Żyła uleciał dwieście dwadzieścia osiem i pół, piąty Sierściuch o osiem metrów mniej.
Co prawda kwestia walki o Kryształową Kulę była przesądzona, ale ciągle liczyliśmy na mały cud. Już raz przecież się zdarzył.
Niestety, wobec dwustu trzydziestu ośmiu i pół Wellingera, dwustu czterdziesty trzech i pół Eisenbichlera czy dwustu trzydziestu dziewięciu papcia Kasaia dwieście dwadzieścia i pół Miszczunia, mimo że w kiepskich warunkach, to było zdecydowanie za mało. Przy jego nazwisku pojawiła się czwórka, ale król i tak pomachał poddanym z uśmiechem.
No i na końcu on. Szczur z Austrii.
Nikogo nie zdziwiło, że jak wypruł z progu, to nie umiał się zatrzymać. Kolejny raz w ciągu tego weekendu przysolił dwieście pięćdziesiąt metrów, zostając liderem konkursu po pierwszej serii. Po piątym Stochu Żyła był jedenasty, Kot czternasty, Kubacki piętnasty, a Zniszczoł dwudziesty ósmy. Pozostawała nadzieja na poprawę w drugiej próbie.
– O-o.
Spojrzeliśmy na Grzesia, który oglądał coś na telefonie.
– Co jest? – spytał Skrobot.
Sobczyk pokazał nam filmik nagranych w gnieździe przeliczników wiatrowych. Huragan targał chorągiewkami i korytarzem tak, że łeb chciało urwać od samego patrzenia. To całe szczęście, że Szwab mnie zdążył poprzedniego dnia pożegnać, bo przynajmniej było kulturalnie – dzisiaj ktoś niechybnie skończyłby z siekierą w głowie.
Skrobot poklepał mnie w ramię i wskazał palcem telebim, na którym stało napisane, że laczkowego króla Tandego zdyskwalifikowano za nieprzepisowy kombinezon. No i się doigrały norweskie kombinatory.
Z kolejnym poślizgiem, ale w końcu udało się rozpocząć serię drugą. Jako że Norweg zrobił nieoczekiwany wypad, pierwszy leciał Leyhe. Uleciał dwieście i pół metra, co przy aktualnych warunkach pogodowych można był uznać za sukces. Zaraz za nim w związku z tym był Zniszczoł. No nie powiedziałabym, że się jakoś wybitnie popisał, bo skoczył jeszcze krócej niż poprzednik – na punkt K. Posłałam mu pełne dezaprobaty kręcenie głową zza kamery, kiedy ten żegnał się z tłumem jak jakiś księciunio nowotarski.
Po nim puścili kolejnych sześć sierot, ale trwało to prawie dwadzieścia minut. Słoweński halny chciał urwać wszystkim łby, a chorągiewki to wyglądały jak zatknięte na jakimś dwutysięczniku, a nie pod skocznią. Jegomość szef wszystkich szefów, Walter Hofer, podjął ostateczną decyzję o zakończeniu konkursu bez uznania ośmiu skoków z serii drugiej.
Potem nastąpiła bardzo długa i męcząca ceremonia zamknięcia sezonu, która polegała na rozdawaniu medali, kul i innych chabazi na patyku wszystkim zainteresowanym. I w ten sposób Stefan Kraft otrzymał dwie Kryształowe Kule – dużą i małą, a my w klasyfikacji generalnej mieliśmy Miszczunia na drugim, Sierściucha na piątym, Wiewióra na jedenastym, Mendę na piętnastym, Rudą Wesz na trzydziestym pierwszym i resztę hołoty jeszcze niżej. W rankingu w lotach Stochu był trzeci, Żyła dziesiąty, a reszta niewarta uwagi.
Ale jedno trofeum nie padło łupem szczura austriackiego.
Było już późno, większość kibiców poszła do barów zachlać. Zostały tylko te świry z flagami biało-czerwonymi, dlatego głos spikera potoczył się jeszcze głośniejszym echem, kiedy oznajmiał:
Nations Cup winner, season 2016/2017 – Poland!
Cały sztab, wszystkie nieloty zasrane, ubrane w żółte plastrony, wbiegły na podium jak szarańcza, po czym uniosły razem Kryształową Kulę. Sobczyk z Klimowskim wołali mnie, żebym też dołączyła, ale nie starczyło dla mnie nawet koszulki, poza tym pasowałam do tego jak wół do karety. Co ja tam robiłam? Jakieś hotele, pobudki, rezerwacje, papierologia? Pff, proszę was. A kogo to. Z tego względu zaoferowałam się jako fotografka. Stałam jak debil przez kilkanaście minut i od każdego brałam telefon i zrobiłam jakieś dwadzieścia zdjęć. Kibice za moimi plecami darli japy, a ja…
A ja wpatrywałam się w team jak w święty obrazek, czując coś na kształt… dumy? Nie no, to na pewno był refluks. Nie zmieniał on jednak faktu, że nasza drużyna zaliczyła historyczne osiągnięcie.
Ten widok sprawiał, że myśl o niewracaniu tu nigdy stawała się przykra. Ale lajf yz brutal and ful of zasadzkach end somtajms kopas w dupas, cytując klasyka. Czy były to trudne dwa lata? W cholerę. Czy zamierzałam je wspominać na starość z rozrzewnieniem? Tak. Czy planowałam umieścić te dwa lata na szczycie swojego CV na stałe? Owszem. Czy będzie mi brakować Mendy? A, kurwa, skąd.
…lecz są w nim chwilas, for które warto lyw.

 
Słoweńcy zaczęli w końcu sprzątać ten majdan i mogliśmy wreszcie przejść do konkretów.
W wiosce sztabów panowała już atmosfera ogólnego rozluźnienia. Ktoś siedział na dmuchanym flamingu, inni pod plastikowymi palmami. Piwo lało się tu i tam. Pod stoiskiem Amerykańców zrobiła się już kolejka jak za mięsem w PRL-u. Postanowiłam więc wykorzystać ogólne zamieszanie oraz zaskakujące zainteresowanie innych nacji bigosem i zakraść się do naszej budki, bo na dnie pewnej torby podróżnej czekał na mnie sernik.
Rozejrzałam się na boki, zanim nacisnęłam klamkę, po czym wsunęłam łeb do środka. Pusto. Od razu zlokalizowałam bambetle Skrobota i mój zaciesz na ryju przygasł, kiedy okazało się, że torba leżała już pomiędzy resztą burdelu rozpięta… i pusta. Przeczuwając inbę, natychmiast opuściłam domek, chcąc rozeznać się w sprawie.
I nie musiałam długo szukać.
Kilka metrów od naszej budki, skulony i rozglądający się na boki Miszczunio mielił japą, ewidentnie coś do niej uprzednio wpakowawszy.
– Ej! – zawołałam, pokazując na niego palcem.
Natychmiast odwrócił w moim kierunku głowę, a ja posłałam mu piorunujące spojrzenie. Starając się nie wzbudzić sensacji, ruszył z miejsca i zaczął szybciej dreptać przed siebie. Bez zastanowienia zerwałam się za nim, ale skubaniec, mimo swojej budowy pędu bambusowego, był całkiem sprawny fizycznie. Jedyne, co go powstrzymywało przed puszczeniem się pełnym biegiem, był fakt, że trzymał dość duży pojemnik z sernikiem, którego starał się nie wypierdolić sobie na nogi.
– Stać! – wołałam, dysząc.
W tym momencie zaczynaliśmy przyciągać uwagę innych. Znajdowaliśmy już prawie przy lesie. Mijaliśmy Włochów, którzy rozdawali jakieś czerstwe ciastka, cantuccini, czy jak to się nazywa, ale też pizzę i jej widok sprawił, że na chwilę zwolniłam. Przez sekundę pomyślałam… ale szybko się otrząsnęłam i nadgoniłam do Miszcza.
– W tej chwili proszę… odłożyć ten widelec… albo nakabluję Skrobotowi!
Wówczas Stoch zwolnił i stanął, śmiejąc się z sernikiem w mordzie. Co za zniewaga! Dogoniłam go i potrzebowałam najpierw minutę się wydyszeć, zanim byłam w stanie cokolwiek z siebie dusić.
– Co to za kradzież bez pytania? – zaczęłam z grubej rury.
Wzruszył ramionami.
– Leżało bezpańsko w czyjejś zamkniętej torbie, to wziąłem.
No i zajebał mi taktykę.
Spojrzałam na okrągły plastikowy pojemnik z wyjmowanym zielonym spodem. No i właśnie tylko tyle zobaczyłam.
– Tu była cała blacha sernika! – oburzyłam się.
– No właśnie – odparł bezczelnie Miszczu. – Była.
– Ej, ja ją sobie zaklepałam!
– Kiedy?
– …w myślach. Ale już na lotnisku!
Miszczu wytarł gębę ręką, beknął (dyskretnie, ale nie przeprosił), wrzucił widelec do pojemnika i udał się w kierunku, z którego przybiegliśmy, mijając mnie po drodze.
Pokręciłam głową, ale ruszyłam za nim.
– Powiem Skrobotowi.
– Tośka, plis…
– Nie tośkuj mi tu! Było się podzielić, to bym zabrała ze sobą tę tajemnicę do grobu. A tak? Giń marnie.
Wyprzedziłam go o kilka kroków i udawałam, że nie słyszę jego błagań aż doszliśmy z powrotem do budki. Tak się akurat wybornie złożyło, że były właściciel sernika zamierzał wejść do domku i na nasz widok, of course, OF COURSE, wyszczerzył japę. Pierdolone szczygły.
 Hej, szkoda, że nie było was przed chwilą… moment, skąd macie mój sernik?
Zmarszczył brwi. Już mu przestało być tak wesoło.
– Stochu sam go wpierdolił – odparłam, wskazując kciukiem za siebie. – W całości.
– Hej! – oburzył się Miszczu. – Miałem pracowity sezon, należało mi się!
Mina Skrobota świadczyła jednak o tym, że nie uznawał tego argumentu.
Kiedy konflikt ostatecznie został zażegnany ofertą pozostania modelem czapek Kamilandu złożoną kadrowemu nartopucowi, zaczęliśmy się szlajać po innych stoiskach, próbując wszystkiego po trochu. Po drodze zgarnęliśmy Krychę, bo przecież wyglądała jak sierota, stała i gapiła się na wszystkich jakby była z obcej planety, bo trochę była. W międzyczasie wydarzył się cud planicki, bo wyszło słońce, rozganiając mgłę i zrobiło się nawet przyjemnie. Sztab powyciągał leżaki i pograliśmy w karty ze Słoweńcami. Potem popykaliśmy w siatkówkę ze Szwabami i Schusterem, przedstawiłam też Kuttinowi i Austriakom koncept gry Kamień, papier, papieżyce, ale zdawali się go nie pojmować, mimo że Skrobot prawie szczał po nogach ze śmiechu (czy z mojego komediowego geniuszu, czy z cringe’u, tego nie wiem). Następnie lekko już podchmielony Wiewiór wyciągnął tę swoją zasraną gitarę i zaczął grać przy akompaniamencie marcowania śpiewu Sierściucha. Reszta sztabu przyłączyła się po kilku sekundach, a kiedy zmienił utwór na Nothing Else Matters, dołączyli do nich członkowie innych zespołów. Pamiętając zeszłoroczne Kulm, Miszczunio z Titusem bardzo gorąco zachęcali mnie, żebym zaśpiewała jakieś solo, ale pokazałam im mój ulubiony palec. Menda posłała mi wtedy jadowity uśmieszek. Koncert trwał z dobre pół godziny i po wszystkim marzyłam, żeby umyć sobie uszy.
Na zakończenie uczty udałam się po norweskiego gofra, przy którym zamieniłam kilka zdań z Fannemelem podekscytowanym swoimi wakacjami oraz planowanym obozem na Fuerteverturze. Całe szczęście, że znalazł sobie tę dziewczynę i dał mi święty spokój. W tym sezonie miałam wystarczająco dużo na głowie, nie potrzebowałam sobie dokładać końskich zalotów. A na samiutkim końcu postanowiliśmy, to znaczy ja, Skrobot i Krycha, udać się po finałową pizzunię od Włochów. Jako że byliśmy napchani jak amerykańskie skarpety na święta nad kominkiem, wzięliśmy jedną na troje i żarliśmy ją, rozwaleni jak hrabia państwo na leżakach. Słońce grzało nam ryje, sadło się wiązało… czego chcieć więcej?
Właśnie wtedy ktoś mi odciął dopływ światła.
– Tośka, ja już muszę lecieć.
Westchnęłam, ale otworzyłam oczy. Kto śmie przeszkadzać Sosze w konsumpcji, podlega karze defenestracji. W przypadku braku okien dekapitacja może zostać zarządzona.
Rudzielec pochylał się nade mną jak matka, kiedy nie umiałam rozwiązać zadania z matematyki w podstawówce.
– I jak mam ci w tym niby pomóc?
– Pożegnać się chciałem.
Z jakiegoś powodu Skrobot rypnął Krychę w ramię i oboje sobie poszli.
WTF.
– Co oni…?
– Olej ich. – Machnął ręką, po czym usiadł obok, na miejscu, które sekundę wcześniej zajmował serwismen. – Jeszcze się spotkamy przed ślubem, nie? Mamy ostatnią lekcję tańca i w ogóle.
Przytaknęłam głową, ale pizza przestała mi smakować. Kolejny raz nieloty obrzydziły mi jedzenie. To miało się jednak skończyć. Wreszcie.
Zapadło milczenie. Za naszymi plecami inne ekipy już pakowały busy, panował gwar. Choć raczej uchodziłam za kogoś, komu nigdy nie brakowało inteligentnej riposty, w tamtym momencie z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu nie potrafiłam wymyślić niczego sensownego.
– Na co czekasz, kasztanie?
OK, czyli w takim przypadku bezsensowne też może być.
Zniszczoł patrzył na mnie, jakby go pojebało bardziej niż zwykle. Uchylił usta, ewidentnie skonfundowany, i spoglądał… na dół mojej twarzy. Skrzywiłam się.
– No samolot chyba masz, nie?
Roześmiał się, ale jakoś tak dziwnie. Czy poziom zanieczyszczenia powietrza w Planicy na pewno jest bezpieczny? Bo ten tu wyglądał, jakby się czegoś nawdychał. Zamiast jednak powiedzieć coś albo się ruszyć, jełop gapił się na mnie jak dupa w sedes. I nadal szczerzył się w ten debilny sposób, przez który zmarchy na mojej gębie tylko się pogłębiały, bo nie mogłam przestać się krzywić. Już miałam rozkładać ręce i pytać, czy mam mu dać samo zdjęcie, czy autograf dorzucić, kiedy ten nagle rzucił się na mnie jak niedźwiedź na kłusowników i zakleszczył mnie w uścisku. Bojąc się przepłoszyć drapieżnika gwałtownym ruchem, po kilku sekundach wyciągnęłam rękę i poklepałam go po plecach, ale liczyłam, że zaraz mnie puści, bo poziom tlenu w mojej krwi gwałtownie spadł.
Z plusów, znowu ładnie pachniał.
Kiedy w końcu raczył mnie puścić, na jego wiecznie wesołym paraliżu pojawił się blady smutny uśmiech. Kucał przede mną, szukając czegoś na ziemi.
– Obiecujesz, że nadal będziesz mnie nazywać kasztanem? – spytał, łapiąc nagle moją dłoń.
W pierwszym odruchu chciałam ją wyszarpać, ale typ ewidentnie przechodził jakieś emocjonalne zatwardzenie, więc nie chciałam pogarszać sytuacji.
Prychnęłam.
– Nie rozumiem, dlaczego miałabym przestać.
Znowu zaczął być trochę weselszy.
– I wyzywać od rudzielców?
– Owszem.
– I…
– Jedź na ten samolot, bo zasadzę ci takiego kopa, że nie będziesz potrzebować transportu do latania.
Pokazał dwa rzędy białych zębów, jakbym co dobrego zrobiła, ale wstał z kucek i zasalutował.
– Ta jest, generale!
– Mówi się generałko, cymbale! – zawołałam, kiedy był już za daleko, żeby mnie usłyszeć. – Naucz się feminatywów!
Co ja z tymi chłopami mam, to by mi nikt nie uwierzył.
Westchnęłam, ale podźwignęłam ciężkie dupsko zapadnięte w leżaku. Pomogłam sztabowi pozbierać resztę naszych bambetli i ruszyliśmy z powrotem do hotelu. Kiedy wrzucaliśmy graty na pakę, zauważyłam, że Miszczunio został przydybany przez Formelę ze Skijumping.pl, który maglował biedaka bez krzty sumienia.
…to są niesamowite przeżycia, które na pewno zapamiętam do końca życia.
Coś mnie zapiekło w oczy. Za dużo oregano na pizzy było.
Wykorzystując rozśpiewanie naszej wycieczki w busie, wychyliłam się trochę, żeby ostatni raz spojrzeć na Letalnicę, tym razem zza szyby. Górowała majestatycznie nad resztą terenu, a jej tory z pewnością cudownie się topiły od grzejącego słońca.
Tak, oni wszyscy na pewno upadli z niej na łeb, bo nie da się inaczej wytłumaczyć ich anomalii psychologicznych.

 
* * *

 
– Zebraliśmy się tutaj, aby…
– No ale ślub dopiero w maju.
– Maniek, morda w kubeł! Ekhem. A zatem… zebraliśmy się tutaj, aby podczas tego uroczystego wieczoru w malowniczej Słowenii uczcić zakończenie sezonu poprzez rytualne spalenie kurtek ofiarowanych nam przez boga Apolla, które sam kupił za złote talenty…
– Ale przecież on nie ma żadnych talentów.
– PIENIĄDZE TAKIE, TITUS, SŁUCHAJ, A NIE GADAJ!
Staliśmy na jakimś leśnym wypizdowie niedaleko naszego hotelu, otaczając kołem stos kosmonautycznych skafandrów przykrywających profesjonalne ognisko. Przypominało to żywą inscenizację dans macabre i gdyby się jełopy jeszcze raz odezwały, niechybnie zostaliby do tej kupki dorzuceni. Prawdziwe memento mori.
Widzicie? A Sierściuch rok temu powiedział, że moje wykształcenie na nic się nie przyda.
Byłabym przykładną mówczynią, ale musiały się cymbały w kółko wtrącać i podniosłość chwili rozwalać i w ten sposób sacrum z hukiem waliło w profanum jak ten fortepian Chopina… Nie obraziłabym się, gdyby im spadł na łby. O ileż prostsze byłoby wtedy moje życie!
– Dajmy sobie spokój – odezwał się Kubacki, wywracając oczami. – Z nimi nigdy nie skończymy. Puśćmy to z dymem!
Miszczunio czynił honory. Wyjął z kieszeni pudełko zapałek i zbliżył się z nim do stosu. Stanął z uroczystą miną i zapauzował na chwilę, trzymając w powietrzu gotową zapałkę. Popatrzył po każdym z nas po kolei, po czym z chropowatym dźwiękiem przesunął nią po brzegu opakowania, a jej główka zapłonęła. Poczekał kilka sekund, jakby z nostalgią patrząc na leżące pośrodku pola kurtki. Dopiero potem przykucnął i wrzucił zapałkę do specjalnego otworu pod stosem.
– NA POHYBEL SKURWYSYNOM!
I wraz z tym tyrtejskim okrzykiem Wiewióra ogień spod kurtek wystrzelił w górę i zaczął zajmować szatańskie artefakty PZN-u. Wszyscy podnieśliśmy z ziemi nasze gaśnice.
Nieloty postanowiły uczcić tę doniosłą chwilę niszczenia mienia państwowego oraz lasów słoweńskich śpiewami. I tak wkrótce planickie zwierzęta uciekały, słuchając: O WIKTORIO, MOJA WIKTOOOORIOOOOO oraz ŁIIIII AR DE CZAMPJOOOONS, MAJ FREEEENDS i spodziewam się, że trauma po tym wydarzeniu nie opuszczała ich jeszcze długo. Ja jeszcze nie skończyłam w tym uczestniczyć, a już czułam, jak kolejne PTSD łapie mnie za dupsko. Nie przyłączyłam się jednak do straszenia fauny i flory okolicznych lasów, bo nie czułam się na tyle dostojnie, by cokolwiek intonować. Zamiast tego jak jełop gapiłam się w ogień pochłaniający kolejne połacie srebrnej tkaniny astronauckich kostiumów, które ze skakaniem miały tyle wspólnego, co ja. Jedyne, po co mogę skoczyć, to czipsy z Żabki albo innej Biedry.
Uboga wersja We Are The Champions przypomniała mi zeszłoroczną Planicę i dość niezręczny moment oznajmiania Trejnerowi, że odchodzę, bo sam to wówczas wył. Co prawda, moje położenie było o wiele gorsze, bo Zniszczoł był na mnie obrażony na śmierć, a reszta musiała sprecyzować swoje zdanie w naszej sprawie, ale z jakiegoś powodu miałam do tego wydarzenia sentyment. Może to był ukryty talent Treneira – potrafił każdego udobruchać? Z tym swoim zakręceniem potrafił robić niezłe fikołki i nie mówię tu o tych fizycznych (bo ich na pewno już nie umiał) i zawsze się człowiekowi żal robiło, widząc takiego nieboraka… Czy był jednak taki głupi, by się zgubić w drodze po bułki? Myślę, że nawet on nie był zdolny do takiego wyczynu. Prowadzenie kadry sportowej to poważne zadanie i z niego wywiązywał się dobrze. Pozostawała więc opcja, że stało mu się coś złego i bardzo trudno było mi ją przetrawić. Na pewno nie zniosłabym takiej wieści zbyt dobrze. A sprawcę sama bym znalazła i ukatrupiła. Tymi ręcoma, o!
Wróciłam myślami do naszej ostatniej rozmowy, kiedy mówił, że powinnam wziąć wolne, bo „widzi moje przemęczenie”. Pff. Akurat. Ja się po prostu trochę nie wysypiam, ale żeby od razu przemęczenie? Ale zaraz potem przypomniał mi się telefon od Apolla. Czy on też nie wspominał czegoś o kontrakcie?
Zdębiałam. W tle reszta bawiła się znakomicie, jak prawdziwi neandertalce przy ognisku. Brakowało plemiennych tańców i może fajki pokoju. Chociaż z nimi… lepiej nie ryzykować.
Czy to mógł być przypadek? Kontrakt, który zabraniał mnie zwolnić do końca sezonu „w razie czego”. Mimo wielu talentów, Kruczek z pewnością nie był jasnowidzem, inaczej zostawiłby Kubackiego w domu przez cały zeszły sezon. Nie mógł przewidzieć, że stanie mu się coś złego. O konszachty z mafią bym go nie podejrzewała. No bo co ma więcej sensu: to, że bał się, że załatwi go jakaś szajka przemytników smaru do nart czy że coś planował? I ta Kruczkowa wynosząca jakieś pudła… przejście u sąsiada…
Spojrzałam po cymbałach, które bawiły się w najlepsze. I żyj tu z takimi i weź nie ochujaj.
– JAPA WSZYSCY!
Podejrzewam, że moje darcie mordy bardziej straumatyzowało lokalne sarenki i dziki niż te śpiewy i tańce plemienne, ale dla dobra konwersacji uznajmy, że nie.
Spojrzeli na mnie ze zdziwieniem, a ja… poczułam, jak słowa grzęzną mi w gardle.
I jeszcze się porycz, idiotko. PROSZĘ MNIE POPORODOWO ABORTOWAĆ.
– Myślę, że musimy zakończyć śledztwo – wymamrotałam w końcu.
– Już o tym mówiliśmy… – zaczął Kubacki z tym swoim gnomim ryjem, ale uciszyłam go gestem.
– Morda, póki nie skończę. – Posłałam mu jedno ze swoich zabójczych spojrzeń, a ten pokręcił głową. – Nie dlatego, że ja tak mówię, ale dlatego, że to śledztwo z góry skazane na niepowodzenie – kontynuowałam. Zdawałam sobie sprawę z tego, że są z nami osoby niezaangażowane w sprawę bezpośrednio, ale to nie tak, że zradzałam szczegóły oficjalnego śledztwa, nie? – Na początku sezonu moja umowa została zmieniona. Kruczek dodał zapisek o tym, że nie wolno mnie zwalniać nawet w przypadku, gdyby sam nie mógł z jakichś powodów wykonywać swoich obowiązków. PZN się pod tym podpisał, bo zapewne nie przypuszczali, że taki scenariusz naprawdę może się wydarzyć. Potem wysłał mnie na urlop… w środku sezonu. W czasie, kiedy, jak się okazało, zniknął. Nie wydaje wam się to dziwne?
Ich twarze pozostawały nieskalane myślą.
– Uważacie, że to zupełny przypadek? Bo ja myślę, że szansa na to to jakieś setne części procenta. A teraz dodajcie do tego Kruczkową wynoszącą pudła i umowę z sąsiadem wyprzedzającą zaginięcie o kilka miesięcy. A PZN wyjątkowo szybko znalazł sobie kogoś nowego, co nie? Nawet nie wstawili nikogo na zastępstwo, nie oddali pieczy nad zespołem Maciusiakowi czy innemu Matei do końca sezonu, tylko w ekspresowym tempie znaleźli Horngachera. Cud! Tylko że nie. Nie mam na to ani grama fizycznego dowodu poza poszlakami, ale moim zdaniem trener Kruczek nie chce zostać znaleziony. Być może przeczuwał, że chcą go zwolnić, a może PZN dał mu ultimatum… choć byłoby to w cholerę dziwne, jeśliby kazali mu upozorować zniknięcie. Nie wiem, gdzie jest ani co robi, ale takie mam przeczucie i jest to jedyne logiczne wytłumaczenie ostatnich trzech miesięcy. Musimy dać sobie spokój. On nie chce być znaleziony.
Oczywiście zostałam zalana falą sprzeciwu.
– Ale przecież to jest nasz trener, musimy go odzyskać! – zawołał oburzony Titus.
– Może i jest, ale nie łudźcie się, że zostanie przywrócony na stanowisko. Odkąd odszedł, z nowym trener zdobyliśmy dwa medale mistrzostw świata, Puchar Narodów i wysokie miejsce w klasyfikacji generalnej. Wiewiór przestał robić garbik. Apollo wolałby skoczyć z Letalnicy niż wrócić do czasów Kruczka, jestem tego pewna. A poza tym pozostawienie Horngachera ma taki dodatkowy atut, że dzięki temu można pozbyć się mnie. Szwab radzi sobie sam. A wiecie, że nie mam najlepszych chodów w PZN-ie.
Zamilkli. Niektórzy wykrzywili gęby w smutku. Westchnęłam z politowaniem.
– Wiem, że może być wam trudno się z tym pogodzić, ale trener nie wróci. Jego czas z nami minął. Możemy mu oddać sprawiedliwość, zapamiętując chwile spędzone razem. Nie wiem, gdzie jest, ale mam nadzieję, że dobrze mu się wiedzie i że jeszcze kiedyś będziemy mogli z nim pogadać. Ja sama jestem wdzięczna za szansę, jaką mi dał i wspomnienia wszystkich wspólnych chwil na pewno będą dla mnie… ciepłe. Miejmy nadzieję, że jest szczęśliwy… i bądźmy szczęśliwi razem z nim.
Ty hipokrytko.
Leśną ciszę przerywało tylko trzaskanie ognia za naszymi plecami, a w głowie Kubackiego pewnie strzelanie trybików. Myślenie to na pewno był dla niego bolesny proces. Choć, wnioskując po tym, że nie skontrował mojego wywodu, być może piekło go dupsko, że to ja rozwiązałam śledztwo, którego sam mianował się cesarzem.
– Bardzo mądre słowa – przerwał milczenie Miszczunio, przytakując głową.
– Zgadzam się z mistrzem – dodał od razu Sierściuch.
No dobra, rozsądni postąpili rozsądnie, ale co z resztą świrów?
Menda Szaflarska wreszcie wydała z siebie dźwięk – pełne pogardy prychnięcie. Założył ręce na piersi.
– Według mnie wszystko jest jeszcze możliwe i popełniacie błąd, kończąc śledztwo – żachnął się. – Dopóki trener mi sam w twarz nie potwierdzi wersji Sochy, sprawę uważam za otwartą.
– Ale wiesz, że nikt nie będzie z tobą współpracował, nie? – zapytałam, patrząc wymownie na tego pomyleńca.
– Sam go wytropię – burknął. – Tak jak paprykę od Domena.
Wszyscy powiedzieli coś, co brzmiało jak „ta, na pewno” i zabrali się do gaszenia ogniska. W międzyczasie księciunio nowotarski próbował wszystkich przekonywać, że on to sobie sam ze wszystkim poradzi i że nikt w tej kadrze mu nie pomaga. Ja to myślę, że jemu już wszyscy próbowali pomóc, ale to nie ich wina, że jestem antytalentem sportowym. Jak już przestaliśmy się bawić w Strażaka Sama, została dość spora kupka popiołu i kamienie, które miały ograniczać rozprzestrzenianie się ognia. Co by nie mówić, szkoda byłoby puścić z dymem „zielone płuca Europy”, zwłaszcza że planeta i tak już ma astmę. Ale niszczyć mienie państwowe? Jak najbardziej.

 
 
* * *

Pop pop, it's show time
Show time
Guess who's back again?
Oh, they don't know?
Oh, they don't know?
I bet they know soon as we walk in (showin' up)
Wearing Cuban links
Designer minks
Inglewood's finest shoes (whoop, whoop)
Don't look too hard, might hurt ya'self
Known to give the color red the blues

 
Po każdym dobrze wykonanym rytuale należy się odpoczynek. Dla mnie to, na przykład, czytanie książki albo spanie (pod warunkiem, że mnie mózg nie próbuje udusić związać węzłem małżeńskim), ale byliśmy w Planicy, więc o spokojnym wieczorze mogłam zapomnieć – zwłaszcza że się uparły osły, żeby mnie pożegnać czy coś tam. No to żegnam, a nie tam jakieś kluby, tańce i wóda. To, że raz zachlałam w Harrachowie, nie znaczy, że zawsze zalewam robaka, nie? Byliśmy już przygotowani i prosto z lasu poszliśmy do klubu. W tym roku też miałam traperki (bo w czym innym miałabym stać po łydki w śniegu?!), ale do tego dałam się cymbałom namówić na motyw. Średnio mnie bawią imprezy przebierane, ale jak już żegnać ten kurwidołek, to tylko w odpowiednim stylu.
Pokazaliśmy Goranom na bramie swoje akredytacje i dołączyli do nas Skrobot wraz z Krychą, a Kubacki stojący najbliżej pchnął dwuskrzydłowe drzwi do przodu i podwoje słoweńskiej Pomarańczy ukazały nam się w całej swojej okazałości.
Księciunio nowotarski zdecydowanie czuł się w swoim żywiole.
Wszyscy mieliśmy marynarki ze złotych lub srebrnych cekinów, a pod spodem koszule. Z szyi Kubackiego zwisał łańcuch prawdopodobnie z lochu, w którym trzyma go Martka-nartka, inni założyli pierdylion pierścionków typu „z kościelnego odpustu”, błyszczące ciuchy, a ja i Krycha miałyśmy na uszach złote kółka, którym niewiele brakowało do hula-hopów i w ogóle świeciliśmy się jak psu jajca. Ludzie gapili się na nas, jakbyśmy się urwali z psychiatryka lat osiemdziesiątych, ale czuliśmy się królami parkietu (chociaż próbujący się obok nas przecisnąć uczestnicy imprezy mieli na pewno inne zdanie) i wieczór ten upłynął nam pod znakiem solidnej porcji wyjebania. Polska hołota przyjechała się bawić, więc postanowiliśmy iść z prądem i nie zmieniać na siłę naszej reputacji wieśniaków.
Kubacki w końcu ruszył dupsko z przejścia, spytał kelnerki o coś, ta wskazała mu kierunek, a my powlekliśmy się za nim. Dotarliśmy do zarezerwowanej loży. Wszyscy zamówili jakieś gówniane drinki, ale ja pozostałam wierna swojej coli. Nie ugięłam się pod ciężarem alkoholickich namów, a przy trzeciej zagroziłam odbiciem traperka na ryju i to ostatecznie ucięło jojczenie.
Czekając aż Sierściuch i Miszczu wrócą z zamówieniem, rozejrzałam się po sali. Niedaleko nas stolik mieli Słoweńcy ze swoimi matkami, żonami i kochankami. Trochę dalej, na parkiecie, pośmiewisko robili z siebie Niemcy, tańcząc w kółku jak grupa Szwaby Misie w przedszkolu. Z twarzy Eisenbichlera odpłynęły resztki myśli i nie wyglądał na trzeźwego w żadnym stopniu, ale przynajmniej nie wyginał mordy jak na belce i nikogo nie straszył. Japończycy siedzieli w czterech przy stoliku i mieli takie pokerfejsy, że Lady Gaga by się o prawa autorskie upomniała. Nie widać było, żeby odezwali się do siebie chociaż słowem. Usadowieni gdzieś bardzo daleko Austriacy w stanie mocno wskazującym kiwali się z prawa na lewo, śpiewając coś w swoim języku piekieł, a muzyka ewidentnie im przeszkadzała. W loży Norwegów był tylko Tande, który spał z głową na stoliku. Szwajcarzy złączyli stoliki z Czechami i prowadzili jakąś zagorzałą dyskusję, a Finowie razem z Estończykami oglądali coś na telefonie jednego z nich i zaśmiewali się do rozpuku. Reszty nie wyłapałam.
Jak już każdy upił trochę ze swojej szklanki, Sierściuch wypalił:
– Idziemy tańczyć!
Słowa te, które od kilku tygodni kojarzyły mi się z jeszcze większą grozą niż zazwyczaj, sprawiły, że obrzuciłam Kota morderczym spojrzeniem.
– Po moim trupie – odparłam.
– Rok temu też tak mówiłaś – odezwał się niepytany Kubacki.
Zmierzyłam go zniesmaczonym wzrokiem.
– No i? To znaczy tylko tyle, że nadal nienawidzę tańczyć.
– Ale to twój ostatni raz z nami! – upierał się Titus z błagalną miną.
I całe szczęście.
– Przecież jeszcze wesele ma, cymbale – warknął gnom z szaflarskiego ogrodu rwany.
Niby tak, ale jednak, kurwa, nie do końca.
– Ale ostatni raz w Planicy!
Odpowiedź Miętusa wywołała dyskusję, od której zgaga mi się pogarszała, więc żeby się dłużej nie narażać na jakieś wrzody, wywróciłam oczami i ich pogodziłam, zakrywając im kopary dłońmi.
– Jak się zgodzę, to zamkniecie mordy czy będę wam je musiała zatkać traperami?
Titus posłusznie przytaknął, a Kubacki ściągnął ze swojej gnomowatej mordy moją dłoń z obrzydzeniem.
Krycha, która przestała szczerzyć gębę po telefonu, aż zaklaskała, a ja skrzywiłam mordę.
Ponieważ wieśniacka reputacja ciągnęła się za nami jak smród po gaciach, uznaliśmy, że będziemy kontynuować robienie wiochy. Didżej zapodał Hear Me Tonight, a Sierściuch z dziwnym wyszczerzem na kociej mordzie i stłumionym przez muzykę okrzykiem: Rozchmurz się! pociągnął mnie za rękę i poderwał do… tańca, jeśli można tak nazwać to, co robiliśmy. Ze zdumieniem odkryłam, że chyba wolałabym śpiewać. Chociaż początkowo czułam się sztywna, spojrzałam, co odwalał Wiewiór i od razu mi przeszło. Obracając się, zauważyłam, że Kerstin miała na sobie kieckę. Mówiła przecież, że wzięła żadnych imprezowych ciuchów, skąd więc wytrzasnęła cekinową kiecę? Wzdrygnęłam się, nie chcąc o tym dłużej myśleć. Maniek nie był najgorszym partnerem, czego nie mogę powiedzieć o sobie. Może nie takie głupie było to nasze kadrowe kocisko… w końcu w top pięć klasyfikacji Puchary Świata staje nie byle kto, nie licząc zeszłorocznego trzeciego miejsca Zniszczoła.
Obiecałam tylko jedną piosenkę, ale kiedy didżej zmienił utwór na One More Time, do tańca porwał mnie Miszczunio, a jemu się nie odmawia. A potem był Kubacki, Titus, Wiewiór, Skrobot… zamotały mnie te nieloty i to wszystko były pomówienia i kalumnie! Zanim się obejrzałam, była północ, a moja koszula dawno przesiąkła potem. Całe szczęście, że alkohol stępił cymbałom wszystkie zmysły, bo mogliby przestać się ze mną koleżankować po tej nocy. W pewnym momencie naszym nielotom zebrało się na odwiedziny, więc szlajałam się za nimi do innych stolików, a po każdą taką wizytację kończyli tylko bardziej nabzdryngoleni. Moja cierpliwość się skończyła, kiedy wpadli na pomysł tańczenia belgijki z Norwegami i Austriakami. Wówczas zawlekłam swoje dupsko na balkon, żeby obserwować ich publiczne upokorzenie z lepszego miejsca. Po chwili dołączyli do mnie Krycha i Skrobot.
– Myślicie, że powinniśmy to nagrać w celach szantażu? – spytałam oparta łokciami na barierce.
– Mogłabyś to wysłać Zniszczołowi, żeby mu pokazać, ile traci – odparł Skrobot.
Machnęłam ręką.
– Wątpię, czy by to w ogóle odczytał. Teraz to bardzo zajęty pan mąż.
– Masz już sukienkę? – zagadnęła entuzjastycznie Kryśka.
Najwyraźniej dwa miesiące w moim towarzystwie niczego jej nie nauczyły.
Spojrzałam na nią z politowaniem, a Skrobot się zaśmiał.
– Lepiej powiedz, skąd ty masz tę, bo jeszcze w busie martwiłaś się, że nie masz odpowiedniego stroju na imprezę – odpowiedziałam, modląc się, żeby nikomu więcej nie przyszło do głowy pytać mnie o niechybną majową katastrofę.
Wyszczerzyła zęby.
– Kupiłam na szybko w okolicznym butiku – odrzekła dumnie.
Spojrzałam w dół. Kubacki z Sierściuchem wyłamali się z belgijki i sunęli po sali, przyklejeni do siebie niczym para numer pięć w walcu angielskim. Szkoda tylko, że to nie był Taniec z gwiazdami, a muzyka zdecydowanie nie pasowała do walca – co najwyżej walcowała zwoje mózgowe. Zresztą takie z nich były gwiazdy jak z koziej dupy trąba.
Naprawdę powinniśmy byli to nagrywać.
– Przemyślałaś moją propozycję?
Kerstin znowu zajęta była swoim telefonem i na szczęście nic do niej nie dochodziło.
Gdybym zrzuciła Skrobota z tego balkonu, spadłby prosto na całującego się z dziewczyną Forfanga, a po co biedaków tak łamać.
W tym momencie w sali rozległo się głośne IIIIIIIIHAAAAAAAAA!, a nasze oczy natychmiast powędrowały do źródła dźwięku. Wiewiór prezentował już dumnie nagiego suchoklatesa, ale za to skądś wytrzasnął kapelusz kowbojski i wywijał swoją koszulą jak lassem. To był nasz sygnał, że poziom wsiurskości został przekroczony o kilka kresek i pora było zwijać interes. Bez słowa zbiegliśmy na parter, a Skrobot spacyfikował naszego kowboja z nartami u dupy i pomógł mu założyć z powrotem koszulę.
Ubranie tych zachlanych jełopów graniczyło z cudem, ale przynajmniej mogłam potrząsać Kubackim bez konsekwencji. Wpakowanie ich do taksówek przypominało ładowanie wielkich worków cementu na pakę żuka. Jeden jedyny Stoch kulturalnie, choć nie bez chwiejnego kroku, sam się ubrał i wtaszczył do samochodu. Miałam już wsiadać do drugiego auta, ale w tym momencie Krzysztof Miętus złapał mnie za fraki kurtki i przyciągnął bliżej. Prawie przywaliłam szyją w dach i gdyby nie jego beznadziejny stan, dawno bym go przechrzciła.
– Tośśśśśka – wybełkotał. – Bęzie nam sie brakowaź…
Weźcie mnie z tego wariatkowa.
– Titus, jełopie, mógłbyś mnie z łaski swojej puścić?
Pokręcił chaotycznie głową tak, że w pewnym momencie nawet przytaknął.
– Nie mogę – odparł. – Nie możemy sie puźźździć stond… do zobaszenia w następnym zezonie…
Sekundę potem czknął, osunął się na siedzącego za nim z wesołą miną Stocha i niekontrolowanie poszedł w kimę, zajmując dwa miejsca i nie było sposobu, żeby go dobudzić. Musiałam więc czekać jak cymbał pod klubem na kolejną taksówkę. Skrobot już zaczynał się oferować, że ze mną poczeka, ale wtedy zatrzasnęłam jego drzwi i zawołałam na kierowcę, żeby ruszał.
Niech się ode mnie wszyscy odwalą.
Wokół mnie inne teamy też już powoli odjeżdżały, choć dwa zespoły szwabskie niezmordowanie tańczyły i chlały i nie wyglądało, żeby się to miało skończyć. Gospodarze imprezy bawili się bardzo kulturalnie – nikt nie był pijany ani zjarany, wszyscy wrócili razem taksówkami i dobrych nastrojach. Norwegowie wynosili na plecach Tandego, ale po nich przyjechał kadrowy busik. Fannemel pomachał mi, wsiadając i wyglądał przez chwilę, jakby wahał się, czy mi nie zaoferować pomocy, ale ktoś na niego zawołał i się chłopak rozmyślił. Całe szczęście. Nawet ochrona na bramie wyglądała na rozluźnioną – widać nie spodziewali się nowych gości, zwłaszcza na zamkniętej imprezie, i dwa Gorany pokazywały sobie filmiki na telefonach.
Kiedy tak stałam o trzeciej w nocy przed słoweńskim klubem po łydki w śniegu, odmrażając sobie dupsko, doszłam do trzech wniosków:
Po pierwsze: potrzebowałabym lobotomii, żeby zapomnieć o tych unartowionych burakach i jeżeli kiedykolwiek popierdoli mnie do tego stopnia, żeby się rozmnażać, to właśnie historie z moich czasów pezetenowskich będę opowiadać swoim potomkom.
Po drugie: z jakiegoś powodu przyciągałam do siebie osoby, które nie miały żadnego interesu w tym, żeby się ze mną zadawać. I z jakiegoś powodu osoby te nie odrąbywały mi głowy, mimo że czasem z chęcią sama bym ją sobie odrąbała. Pod tym i kilkoma innymi względami podobna byłam do Kubackiego.
Po trzecie: mróz skutecznie przeczyścił mi mózg od tej klubowej duchoty i wreszcie wiedziałam, jaką wiadomość zamierzam przywieźć Zniszczołowi ze Słowenii.

Jeśli Planica jest w czymś dobra, to na pewno są to cuda.

 

* Wiem, że zwykle uczta narodów odbywa się w sobotę, ale wiem to TERAZ, w trakcie pisania byłam przekonana, że ma to miejsce w niedzielę. Przepraszam, ale już nie miałam sił tego zmieniać.

 
Aktualnie w tekście mamy końcówkę marca 2017 i rozmowę o potencjalnej możliwości wygranej Kubackiego – tymczasem on już w grudniu 2017 wdrapie się po raz pierwszy na pudło, na trzecie miejsce w Oberstdorfie, a dwa miesiące później zdobędzie brązowy medal w drużynie na igrzyskach w Pekinie. Że już nie wspomnę o brązie w drużynie w Oberstdorfie w lotach, Złotym Orle, czy sezonie 2022/2023… Oh, how the tables have turned

Trzydzieści pięć (35!) stron. Osobisty rekord rozdziałowy. Pisałam to chyba ze dwa tygodnie, ale zabijecie mnie później. Trochę sobie źle zaplanowałam pewne rzeczy, ale czy to moja wina, że ta Planica to zawsze musi być taka ostateczna?

 
W wyniku kilku poprawek rozdziałów będzie siedemnaście, nie osiemnaście, jak pierwotnie zakładałam, więc zostały nam jeszcze tylko trzy.

 
Szkoda, że Tośkowi kończą w taki zapomniany sposób, ale zdaję sobie sprawę z tego, że to moja wina.

 
PS Pierwotny tytuł rozdziału brzmiał: Sekretne życie Łukasza Kruczka, ale po zmianach stał się nieadekwatny i oto jest to, co widać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz