29 grudnia, 2020

9. Pewnego razu w Lahti

I've been struck down and defeated every step along the way
Become I'm your own worst enemy when nothing seems to change
You have to fail a thousand times before you get it straight
So catch me if you can 'cause I ain't leaving this to fate
 
 
 
– Ale ja ciebie bardziej.
– Nie, nie, nie, to niemożliwe, bo to ja ciebie bardziej.
– Pff, chciałbyś… To oczywiste, że nie można kochać bardziej niż ja ciebie.
– Wybacz, ale muszę zaprzeczyć. Ja ciebie bardziej.
Dejcie wiadro, bo bede rzygoł.
Po nieco dłuższej, ale niezbyt obfitej w odpoczynek przerwie przyszło nam spakować manatki i wybrać się do krainy śniegiem i wódą płynącej, to jest pojechaliśmy do Lahti. Oczywiście była to wyprawa od samego początku okraszona dużą ilością przekleństw, złorzeczeń, stresu, sraczki i krzyku, ale koniec końców Mendy nikt nie zamknął w luku bagażowym samolotu, a szanowny trener został bezproblemowo przepuszczony przez bramki (mimo że ryja nie zmienił). Za to Wiewiór nam zrobił nadbagaż, bo zabrał ze sobą gitarę. Tak, dobrze czytacie, GITARĘ.
Jego to już kompletnie resztki rozumu opuściły.
Okazało się, że to dlatego, że Horngacher umie grać, więc Żyła stwierdził, że skoro Grumpy Cat tak dobrze wyperswadował mu garbika, to brzdąkać też go nauczy. A Sierściuch jako jego psiapsiółka pewnie będzie miauczeć śpiewać mu do rytmu.
Boże drogi, teraz to dopiero z nas będzie cyrk na kółkach. Grają, śpiewają, jeszcze tylko tancerzy nam brakuje. Bo klauna już mamy – w końcu jest jeszcze Kubacki. I jestem też ja, treserka dzikich zwierząt i połykacz ognia w jednym (nie, to wcale nie dlatego, że wiecznie mam zgagę).
W każdym razie mimowolnie musiałam oglądać Zniszczoła i jego lukrowaną miłość, ponieważ Agata jako pierwsza z „drugich połówek” przyleciała do Finlandii i już od środy łaziła za nami jak jakiś cień. Co chwilę się uwieszała na Szczygle, jakby był jakimś manekinem. No dobra, może po prostu zachowywali się jak para, ale nie zmieniało to faktu, że zbierało mi się na bełty, ilekroć widziałam ich razem. Kubacki chyba się w tym zorientował, bo posyłał mi złośliwe uśmieszki, które miały znaczyć tyle, że w jego opinii reagowałam alergicznie, bo sama nie miałam szans na żaden związek. Może i miał rację, ale ktokolwiek by się nie zdecydował ze mną być, nie byłby nawet w połowie takim przegrywem jak jego Martka-nartka.
Co do samych mistrzostw, to miałam mocno średnie przeczucia. Od początku mówiło się o słabej pogodzie, a dzień wcześniej odwołano treningi dziewczyn. My sami kwitnęliśmy tutaj od dłuższego czasu jak pelargonie na balkonie ciotki Friedy i czekaliśmy, aż Hofer wreszcie zeżre pączka, obliże palce z lukru, łaskawie wstanie i coś postanowi razem z jury. Zresztą nie zdarzyło się jeszcze, żeby Austriacy wymyślili w tej dyscyplinie sportu coś dobrego. Nawet telemark nie jest ich, tylko Norwegów.
– Chyba już nie potrzebujesz mojej czekolady.
Odwróciłam głowę. Z budki wyszedł Skrobot Młodszy, znowu z tym przeraźliwie radosnym paraliżem na twarzy.
Zmarszczyłam brwi.
– Butów Wiewióra się nawąchałeś, że tak bredzisz?
Zaśmiał się.
– Miałem raczej na myśli twojego najlepszego kumpla i jego dziewczynę. Podnoszą stężenie glukozy w organizmie.
Wzruszyłam ramionami.
– Jak dla mnie mogliby i cholesterol podnosić, wisi mi to. – A bo mnie Szczygieł i jego romanse obchodzą? Pff. – A ty co, narty wysmarowane?
Przytaknął głową.
– Ta, ale lepiej bym zrobił, gdybym ten czas przesiedział z telefonem w ręce.
Uniosłam brew. Jego brat mało gadał, ale przynajmniej po ludzku, a nie jakimiś szyframi. Ja nie w nastroju na takie kalambury byłam.
– Grzesiek przed chwilą dostał cynk. Trening odwołany.
Cóż, taki mamy klimat.
 
 
Przy kolacji usilnie starałam się nie wbić naszym gołąbeczkom widelca między oczy, co siedzący naprzeciw mnie Skrobot widział i z czego się pod nosem śmiał. A mnie do śmiechu nie było, bo jeszcze Menda Szaflarska zad swój kanciasty obok mnie usadziła i puszczała jedną z tych swoich tyrad pod tytułem: Dlaczego Dawid Kubacki wkrótce zostanie mistrzem świata, więc z trudem żułam głupie kanapki z serem, pomidorem i ogórkiem. Liczyłam, że ktoś zlituje się nad całą grupą i nie wiem, zatka mu jamę chłonąco-trawiącą na przykład jajkiem na twardo (bo Wiewiór miał), ale nic z tego. Musiałam znosić jego irytujące gadanie w milczącym cierpieniu.
A najgorsze było to, że w czwartek wydawało się, że te jałowe gadki Mustafa to nie są żadne wymysły.
Pogoda była o niebo lepsza, chociaż to fińskie powietrze, więc wiadomo, nie można oczekiwać zbyt wiele. Wiatru mniej, słoneczko lekko przygrzewało, żyć nie umierać. I w tych oto sprzyjających okolicznościach przyrody Kubacki wygrał pierwszą serię treningową, a drugi był Kot. Z kolei Zniszczoł skakał jak ostatnia łajza i już ja miałam swoją teorię na ten temat.
– I co, Socha, łyso ci? – zawołał zadowolony z siebie Kubacki w drodze na wieżyczkę przed drugą serią.
Prychnęłam i zaśmiałam się głośno.
– Na treningach medali nie rozdają, Kubacki. – Ale on mnie już nie słyszał.
Na moje szczęście za drugim razem był już jakiś tam dziewiąty i nawet Zniszczoł był jedenasty, a potem to w ogóle Księciunio skończył siedemnasty, więc posyłałam mu pełne satysfakcji jadowite uśmieszki, na które on udawał, że nie reaguje.
Zaraz po tych trzech seriach Szwabisko zwołało naradę w pokoju trenerskim w hotelu i wyjątkowo mnie o niej nawet poinformowało. Chwilę później dowiedziałam się z jakiego powodu –potrzebowali skryby. I w ten sposób jako pierwsza dowiedziałam się, że w jutrzejszych kwalifikacjach mieli wystartować Stoch, Kot, Kubacki i Żyła. To naprawdę zajebiście, ale tam pod drzwiami mojego pokoju czekała na mnie pewna ruda pchła z nadzieją, że przyniosę dobre wieści, chociaż skończył kolejno na piątym, jedenastym i dwudziestym drugim miejscu. Niby nie najgorzej, ale też w przekroju całej drużyny nie najlepiej.
Wyszłam wreszcie ze szwabskiego Mordoru, ale po moim najdroższym kumplu nie było śladu. Wierząc więc, że najlepiej to zniesie, jeśli to ja mu przyniosę niepocieszające wieści, postanowiłam go sama o tym poinformować. Bez większego zastanowienia nacisnęłam klamkę, wołając od progu:
– Zniszczoł, kasztanie, mam nadzieję, że masz dobre gry w tel…
Natychmiast zamknęłam drzwi i zaczęłam wypierdalać stamtąd w podskokach.
Ja pierdolę. Chcę, kurwa, podwyżkę za pracę w trudnych warunkach.
Teraz to byłam pewna, że oka w nocy nie zmrużę. Co się raz zobaczyło, nie może zostać odzobaczone. Nie, kurwa, stety.
Tak pędziłam przez długi jak pasek wypłaty Boskiego Apolla korytarz, że powoli czułam się jak Korzeniowski i nogi właziły mi w zad. Ale długo sama sobie nie połaziłam.
– Tosiek, zaczekaj!
Nie. Nie. Nie. Wypierdalaj.
Nie zatrzymałam się. Przepraszam bardzo, ale czy on po tych dantejskich scenach, które oczy me błękitne a bystre ujrzały, myślał, że będę jeszcze w stanie oglądać jego mordę? Ja nie wiedziałam, czy sama na siebie będę w stanie patrzeć, a co dopiero na niego. Przed oczami i tak będę miała jego…
NIEWAŻNE, ZAPOMNIJMY O TYM.
– No Tośka! – Dzwonił mu pasek ze spodni.
– Czego chcesz?! – warknęłam przez ramię.
Przebieraj nogami szybciej, Socha, ty łajzo!
– Przepraszam! – zawołał.
Zaraz. Sztop. Halten.
To sprawiło, że zatrzymałam się tak gwałtownie, że cymbał na mnie wleciał z całym impetem i prawie nabił mi siniaka na ręce. Stał przede mną taki chudy, blady, bez koszulki, na szybko zapinając jakieś brązowe gacie. Nawet skarpetek nie miał.
– Przepraszam, to naprawdę nie tak…
Zdyszany był i taki jakby przestraszony. A to ja tu powinnam schodzić z tego świata na hercklekoty! Żeby takie rzeczy… I to o takiej porze!
– Czemu ty mnie przepraszasz? – zapytałam, marszcząc brwi, bo już mnie ryj bolał od tego zdegustowania. – Czujesz się… winny?
To nie miało sensu. Przecież nie przyłapałam go na… samozadowoleniu, tylko ot, tak wparowałam, jak uprawiał seks ze swoją dziewczyną. Normalne przecież. W moim życiu, znaczy się. Że znowu oglądałam czyjeś szpetne blade dupsko i to w takiej pozycji, że…
JA PIERDOLĘ, NIE ZASNĘ PRZEZ NASTĘPNY ROK!
Ten jego chudy zad będzie mi się śnił po nocach. Teraz będę brała ślub z jego dupą, jestem tego pewna.
Chciałam to usunąć z pamięci. To był pięć razy gorsze od sauny w Innsbrucku. To było pięć razy gorsze od mordy Kubackiego. To było gorsze… to było gorsze nawet od mordy Grumpy Cata!
Chcę oczu kąpiel.
– A… tak? – Mnie on o to pytał?
– A nie?
– A tak?
– A nie?
– A tak?
– Zniszczoł, ja tak mogę w nieskończoność.
– Ja też.
Wywróciłam oczami. Co prawda bezsenność miałam murowaną, ale przecież to nie jego wina, tylko moja. Bo w ten sposób się nauczyłam, żeby zawsze pukać. Nawet do najlepszych kumpli. I zawsze mieć psychotropy pod ręką.
Westchnęłam, starając się nie wzdrygnąć.
– Następnym razem po prostu dobrze zamknij drzwi, bo nabawię się lęków nocnych. Bleh!
Po tych słowach już miałam zostawić Zniszczoła, pewnie z tym swoim wrodzonym paraliżem na gębie, ale przypomniało mi się, po co w ogóle otwierałam te wrota do piekieł jego zasrane drzwi. Zatrzymałam się więc, odwróciłam na pięcie i rzuciłam:
– A. Nie startujesz jutro w kwalifikacjach.
I dopiero wtedy poszłam na dobre.
 
 
Wydawało mi się, że skoro już przynajmniej raz widziałam ich paskudny negliż rok temu, to nic mnie nie zdziwi, ale goły zad Zniszczoła jak na złość ciągle pojawiał się przed moimi oczami, powodując, że się wzdrygałam, mrucząc: „Ja pierdolę”. Wyglądałam, jakbym miała syndrom Tourette’a. Biorąc pod uwagę to, z kim pracowałam, nie byłoby to wcale dziwne, gdybym się go nabawiła.
Prognozy pogody nadal były fatalne. Horngacher chodził przez nie jeszcze bardziej zgredowaty niż zwykle, przez co ja też byłam wiecznie wkurwiona (nie, żeby to była jakaś odmiana w moim życiu). Od rana było nerwowo wszędzie, bo pod znakiem zapytania stanęły mistrzowskie kwalifikacje, więc nie dość, że musiałam znosić to grające wszystkim na nerwach Szwabisko, to jeszcze mi Zniszczoł koło ucha całodobowo jęczał, zamiast iść się chędożyć z tą swoją narzeczoną. Przynajmniej byłaby mniejsza szansa, że tym razem im przerwę, bo byłabym wiele kilometrów od hotelu. Niestety, postanowił testować moją wytrzymałość na trudne warunki atmosferyczno-psychiczne, jakbym była jakąś oponą zimową. Ja wiem, że mam sadło tu i tam, ale żeby mnie z ludzikiem Michelin mylić…
– Tooosieeeek, ja chcę startować w kwaaaliii…
Dajcie mi waleriany. Dożylnie.
– Po drodze widziałam bazar. Idź, może mają formę na wagę – odparłam, czytając rozdany przez trenera z rańca plan dnia przy barierce, czekając, aż rozpocznie się seria próbna przed kwalifikacjami.
Flaga na szczycie wieżyczki startowej łopotała jak szalona, ale Hofer twardo trzymał się swojego planu, co by blamażu nie było. A że się ktoś po drodze zabije? Cóż, pozostaje przecież jeszcze pięćdziesięciu dziewięciu innych…
Zniszczoł nadal wyglądał jak naburmuszone pięcioletnie dziecko, któremu mama powiedziała, że nie kupi mu figurki jego ulubionego Power Rangera.
– Ale ty wredna jesteś – burknął, patrząc na mnie spod byka.
– A ty spostrzegawczy – mruknęłam w odpowiedzi.
Dostałam kuksańca w bok, na który posłałam mojemu najdroższemu przyjacielowi spojrzenie wgniatające w śnieg, a ten tylko się wyszczerzył idiotycznie.
– Jeszcze raz mnie bodnij, to ci nogi z dupy po wyrywam.
– Ale wtedy nie będę miał jak skakać! – przekomarzał, myśląc zapewne, że mnie to wszystko strasznie bawi, a tymczasem ja czułam, jak mi żyła na skroni zaczyna pulsować.
– Ty się módl, żebyś jeszcze w ogóle mógł kiedyś chodzić.
Ryży Brutus wywrócił oczami, a po chwili pokręcił głową.
– Ty to się nie umiesz bawić.
Odezwało się party animal. Prychnęłam.
Widziałam, jak kilka metrów dalej Kubacki grucha ze swoją Martką-nartką i poczułam, że jak nie odwrócę wzroku, to zwrócę śniadanie, a była to na razie jedyna dobra rzecz, która przydarzyła mi się od rana. Niańczenie niezadowolonego z życia Zniszczoła o mentalności przedszkolaka średnio mi się podobało. Zaczęłam się zastanawiać, ile cierpliwości, odwagi i siły zużyła Marta, że w ciągu tych kilku lat swojego związku z Mendą jeszcze ani razu nie została oskarżona o pobicie, nie wspominając o morderstwie. Ja to bym chyba wytrzymała góra tydzień. Potem wyglądalibyśmy jak dwa tygrysy w klatce.
Chwilę później dostrzegłam co innego: Miszczunio wydał z siebie radosny okrzyk, obracając na rękach kogoś bardzo małego wokół własnej osi. Zainteresowaliśmy się ze Zniszczołem natychmiast. To Ewa przyjechała wraz z Wiktorem, żeby kibicować Kamilowi podczas mistrzostw. Stoch wyglądał na tak szczęśliwego, że gdyby nie marudzenie Kubackiego, to mógłby zapomnieć, że musi jechać na górę. Nie chciał puścić syna ani przestać całować żony. Stochowie to była chyba jedyna na świecie para, która nie przyprawiała mnie o odruch wymiotny na sam widok.
No tak. Jeszcze trochę i Zniszczoł też będzie odgrywać takie scenki, ale na jego widok zawsze będzie mną telepać. Będzie szczęśliwy do porzygu. Super, kurwa.
– Pewnie byś ich najchętniej wystrzelała, co?
Skrzywiłam się, odwracając wzrok na Brutusa.
– Wiem, że jestem psychiczna, ale aż tak nie nienawidzę cudzego szczęścia. Nie jestem psychopatką. – Wywróciłam oczami, bo przecież do tej pory to chyba powinien był się na mnie poznać?
Dwa lata wspólnego mieszkania w hotelach, przysypiania na lotniskach, prania brudnych skarpet, jedzenia posiłków i gadania po nocach przy bezsenności, a ten nadal się nie nauczył, że ja NIE JESTEM ordynarną świnią. Jakieś tam małe świńskie serducho mam.
– I tu bym się kłócił.
Tym razem to ja go strzeliłam, ale tak, że się skrzywił z bólu i zaczął masować ramię. Może sobie zapamięta raz na zawsze, ale z kim jak z kim, ale z Sochą się nie zadziera. I na pewno nie sprzedaje jej się żadnych kuksańców, jeśli nie chce się chodzić z kontuzją albo trwałym uszkodzeniem ciała.
Początkowo nie zamierzałam spędzać tych kwalifikacji z Grześkiem, ale kilkanaście sekund po tym, jak Zniszczoł przestał rozcierać prawdopodobnego siniaka i rechotać głupawo z całej sytuacji, podeszła do nas jego połowica, najwyraźniej uznając, że już się wyspała i może w końcu zabrać ode mnie swojego niewolnika narzeczonego. Przywitałam się, starając nie skrzywić się na jej widok i tylko odmruknęłam, że idę do Sobczyka. Już mnie nie słyszeli, bo byli bardzo intensywnie zajęci wymianą śliny.
W takich momentach jeszcze bardziej tęskniłam za Kruczkiem, bo jemu to bym przynajmniej mogła napomknąć, że mnie Zniszczoł wkurza z tą swoją podwójną przedślubną szczygłowatością, a on by po ojcowsku poradził mi, że mam dać przykład dobrej przyjaciółki i trzasnąć go w mordę zaakceptować fakt, że to ona daje mu szczęście. Mnie uszczęśliwia duża Milka z Oreo, ale czy to powód, żeby od razu brać z nią ślub? Na starość ludzie robią się jacyś sentymentalni, dlatego ja się cieszyłam, że jeszcze tak nie zdziadziałam.
– Przeszkadzają ci gołąbki? – spytał Grzesiek, kiedy klapnęłam na ławce za jego plecami.
– Już ich nigdy nie zjem. Nigdy – burknęłam, na co on się zaśmiał serdecznie.
Całą serię próbna belka tańczyła jak jej Hofer zagrał, więc widzieliśmy czternastą, jedenastą, dwunastą i trzynastą. Lotów trudno było uświadczyć, bo przecież to był jeden z tych śmiesznych obiekcików o punkcie konstrukcyjnym na setnym metrze, ale i na takim można sobie kręgosłup połamać. Mimo że wkurzały mnie te pokruczkowe jełopy unartowione, to nie życzyłam im przecież źle. Blamażu międzynarodowego wielkiego też nie chciałam, więc nawet im dmuchałam pod narty.
Musiałam się trochę naczekać, zanim Borek Spaślak wpuścił któregoś z Polaków na belkę. Był nim niestety gnom ogrodowy Kubacki. Krzyżyk na drogę sobie pierdolnął, gogle poprawił, rękawiczki też. Horngacher machnął chorągiewką, a Kubacki poleciał, ile fabryka dała, przekonany pewnie, że zaraz jakiegoś rekorda wyśrubuje.
Nawet jak na taki gównoobiekt jak ten w Lahti to on całkiem długo leciał. Za długo.
Dziewięćdziesiąt siedem i pół metra. O ty w mordę jeża. Tak daleko to tu jeszcze nikt nie poleciał dzisiaj.
Kubacki uśmiechnął się nieznacznie do kamery i pomachał, wskakując na pozycję lidera na wirtualnym podium. Całą moją chęć do wyrażenia zadowolenia z takiego stanu rzeczy wyhamowała mina na tej gnomie facjacie, kiedy zaczął się przebierać z dala od kamer.
– Ja wam mówiłem, że ja tu jeszcze medala jakiegoś ugram – odezwał się niepytany z takim pewnym siebie uśmiechem, że aż mnie obrzydzenie brało.
– Chyba z ziemniaka najprędzej, bo tylko takie rozdają za wygraną serię próbną.
Nie skomentował tego, bo już mnie nie słyszał, pogrążony zapewne w swoich fantazjach na temat udanej kariery sportowej.
Ale Kubacki wcale nie wygrał serii próbnej. Kto inny został bohaterem tej rundy.
Kilka minut później na belce zasiadł Wiewiór. Warunki miał takie sobie i chwilę kombinowano z belką, po czym Borek, upewniwszy się, że zapewnił najgorsze możliwe bonifikaty kolejnemu Polakowi, wcisnął zielone na tej swojej małej parszywej konsoli do Ski Jumping Deluxe – Live Edition. Żyła rozpędził się, ponownie bez garbika, i wylądował na dziewięćdziesiątym trzecim metrze, co – biorąc pod uwagę czynniki pogodowo-belkowe – było całkiem niezłym wynikiem. Kolejnych kilka minut później wystartował Sierściuch, krzywiąc się na tej belce, jakby mu kto dał cytrynę polizać przed wyjściem na rozbieg. I on też dosolił – skoczył dziewięćdziesiąt osiem i pół metra, wyprzedzając Kubackiego. Wyżej był tylko Eisenwkurwiel. I tak mieliśmy w tej próbnej dwóch Polaków na podium, dopóki nie wtrynił się między nich nawet szczurzogębny potwór spod flagi austriackiej straszący i ich nie rozdzielił. Ale to było dosłownie dwie minut przed tym, jak na belce zasiadł Kamil.
Niby nic; usiadł jak zwykle, chwilę czekając, bo znowu wiatr kręcił i w tę i we w tę. Machał sobie beztrosko nartami, aż w końcu Spaślak dał mu zielone światło. Horngacher wykonał zamach chorągiewką, prawie wybijając Kuttinowi oko, a Miszczunio odepchnął się i poleciał. I tak sobie leciał i leciał, aż nad dziewięćdziesiątym siódmym metrem stwierdził, że jak wyląduje na parkingu, to jeszcze komuś za wgniotki będzie płacił, więc sobie z gracją i telemarkiem klapnął. Jako że ani warunki, ani belka go jakoś szczególnie nie rozpieszczały, to zajął dumnie pozycję numer jeden.
Po tym skoku zarządzono przerwę, bo kwalifikacje zaczynały się o wpół do drugiej. To była tylko próbna, a ja byłam spocona, jakbyśmy o mistrza walczyli.
 
Niestety, obiecanego medalu z ziemniaka Menda nie dostała, ale te kwalifikacje chyba przejdą do historii, bo najgorsza rzecz, jaka się w nich zdarzyła, to to, że Kubacki potwierdził swoje słowa. Wygrał je. Wiewiór był zaraz za nim, a Stoch, chociaż nie musiał się kwalifikować, usadził rekord skoczni. Bitch, what the fuck? Naprawdę przestawało mi się to podobać, bo coraz mniej mogłam im wymyślać, że nieloty i banda pingwinów są. A ja nie lubię, jak mi się argumenty i wino z ręki wytrąca.
Tego dnia nie jadłam kolacji, bo wiedziałam, że towarzystwo Kubackiego by mnie przerosło. Dlatego Zniszczoł przyniósł mi trochę pieczywa czosnkowego i kiełbasek, bo on najlepiej ze wszystkich wiedział, jak bardzo obecność Kubackiego utrudniała mi wszystkie procesy życiowe, zwłaszcza trawienie. A z tego, co mi mówił, dawka jego pierdolamenta była tego wieczoru prawie śmiertelna.
– Zaręczam ci, że dziś to nawet Kruczek by mu zasadził kopa. Ja sam ledwie się powstrzymałem. – Dobitniej tego Brutus określić nie mógł. Posiedział ze mną kilka minut, aż wróciła Kryśka i poszedł sobie chędożyć się ze swoją dziewczyną do swojego pokoju. Przynajmniej zostawił po sobie dobre wrażenie i szamę.
Tej nocy – i nie wiem, czy to wina kiełbasek, czy może późno wypitej herbaty – spałam jeszcze gorzej niż zazwyczaj. Moje sesje trwały po piętnaście minut i miały przerwy półgodzinne. Wierciłam się, jakbym miała owsiki. A jak już w końcu udało mi się zasnąć na dłużej…
Tym razem nie miałam na sobie ani białej sukni, ani welonu, ani nawet szpilek. NICZEGO na sobie nie miałam. W dodatku czułam na sobie pot. Po chwili również zdałam sobie sprawę z faktu, że… dyszę.
Jakaś mała część mojej podświadomości zaczynała panikować, że powinnam się obudzić, bo moja psychika tego nie zdzierży, ale mój mózg wcale nie zamierzał mi pomagać w utrzymaniu zdrowia psychicznego. Zorientowałam się, że zaczyna mi się podobać coraz bardziej i bardziej, a mój oddech stawał się z każdą chwilą coraz głośniejszy.
Kilka sekund później mój prywatny ogier miał podnieść głowę z zamiarem pocałowania mnie i kiedy tylko zaczął to robić…
– O CHUJU ZŁOTY! – Tym oto okrzykiem udało mi się wyrwać z potwornego koszmaru z czyimś penisem w roli głównej.
Spojrzałam na Krychę w obawie, że czeka mnie kolejny koszmar w postaci uroczej konwersacyjki z nią, ale na szczęście tylko wymamrotała coś przez sen i przewróciła się na drugi bok.
Przetarłam ręką spocone czoło i opadłam z powrotem na poduszkę.
Chociaż bardzo się starałam, nie mogłam z powrotem zasnąć – za bardzo się bałam, że znowu ktoś będzie próbował mnie zadowolić w sposób, w który sobie tego nie życzę. Na domiar złego przed oczami miałam ciągle blady zad Zniszczoła i… to po prostu było za dużo na jedną małą, zabiedzoną, zmaltretowaną psychicznie osobę.
 
* * *
 
Kolejny dzień oznaczał S T R E S. Właśnie taki, drukowanymi literami. Bo oto wreszcie miał się odbyć pierwszy konkurs indywidualny Mistrzostw Świata w Lahti. Strach się, kurwa, bać. Kubacki od rana wydawał się ze trzy razy większy przez to, że łaził z wypiętym tym swoim suchoklatesem. Na jego widok wszyscy pierzchali, zamiast mu gratulować, co uważam za jego sukces na polu mendzenia i porażkę na ogólnym polu społecznym. Ale czy Kubacki KIEDYKOLWIEK uchodził na osobę „udaną społecznie”? Odpowiedź nasuwa się sama.
Oglądanie mordy Grumpy Cata z rana to zdecydowanie nie była moja ulubiona czynność. Żułam przypalony tost ze skwaszoną miną, z bólem serca myśląc o tym, że za godzinę musimy wyruszyć na tę paskudną fińską kreaturę skoczni. Nerwowość Zniszczoła wpędzała mnie tylko w większy dół i czułam, że jak zaraz nie usiądę gdzieś z daleka od nich wszystkich, to dojdzie tu do krwawego mordu. W dodatku szwargolenie Horngachera do spóły z Kerstin sprawiało, że chciało mi się walić głową w stół. Powstrzymywały mnie tylko resztki rozumu i godności człowieka.
Koło dziesiątej wyruszyliśmy na skocznię. Pizgało gorzej niż w Kieleckiem, a ja stałam jak ta sierotka Marysia z jakąś marną namiastką herbaty z automatu i udawałam, że nie widzę, co nasi wyczyniali z tymi swoimi nartami. Ekipa pingwinów pod flagą biało-czerwoną ruszyła ochoczo do rozgrzewki, a ja ziewałam w budce i nie czułam stresu ani trochę. Na szczęście, szwabski wariat miał tego dnia tyle zamieszania, że nie w głowie mu było znęcanie się nad zbędną asystentką.
Co innego taka Agatka, która przytarabaniła się razem z nami, ciągnąc ze sobą Ryżego Brutusa. Łazili wszędzie za rękę i wymieniali się śliną publicznie. Jakbym mało miała powodów do rzygania na co dzień w tej kadrze. Przegadałaby temu swojemu chuderlawemu Romeo do rozumu, co by wyniki zaczął jakieś mieć porządne, a nie. A z niego taki sportowiec, że go nawet do konkursu mistrzowskiego nie wybrali.
Tego dnia nikt nie był w humorze. Nawet Grzesiek, który zwykle sobie coś nucił pod nosem albo podgwizdywał, tym razem napięty łaził jak baranie jaja i bałam się do niego podchodzić bez kija. Jeśli miałam znaleźć jakieś pozytywy tej sytuacji, to przynajmniej chore śledztwo Szaflarskiej Mendy zostało zawieszone na czas cyrku mistrzowskiego i nie musiałam myśleć o biednym Trejnerze.
I tak się męczyliśmy ze sobą aż do piętnastej trzydzieści, kiedy to jego wysokość Dyrektor Zawodów oznajmił wszem i wobec: jesteśmy gotowi rozpocząć serię próbną.
Jako że był to konkurs na skoczni normalnej, bałam się mrugać, żeby nie przegapić czyjegoś popisu narciarskiego. Pierwszy z naszych bezskrzydłych orłów był wielki niedoszły posiadacz medalu z ziemniaka (i kilku tysi w eurasach), czyli Kubacki. Wlazł na tę belkę, poprawił gogle, sprawdził rękawiczki, poczynił znak krzyża, co by mu resztek mózgu w locie nie wywiało, odepchnął się i sru.
Wow. Dziewięćdziesiąt pięć metrów. Z bólem serca musiałam przyznać, że nie było aż tak źle.
– Co, łyso ci? – odezwał się z tym swoim paskudnym gnomim wyrazem na mordzie, kiedy już się oporządzał obok mnie.
Prychnęłam.
– Aż taki niedożywiony jesteś, że wszystkie medale z ziemniaka chcesz pozbierać? – Niestety, to już nie dotarło do uszu Mendy, która ochoczo rozdawała autografy fankom.
Ugh. Że też ktokolwiek mu kibicował. Paskudztwo.
Pięć numerów później pojawił się Wiewiór, zadzierając śmiesznie brodę, jakby go uprząż kasku uwierała. Ten to przybulił po całości, bo lot swój brzydki a marny zakończył na osiemdziesiątym siódmym metrze i dołożył do tego jeszcze pół. Ale też trzeba mu uczciwie przyznać, że Borek Spaślak wcisnął mu zielone raczej na oślep, bo miał jedną z największych bonifikat wiatrowych.
Polak i wiatr w plecy. Szok.
Sześciu cymbałów dalej był Sierściuch. Widziałam, jak ukradkiem zezował na swoją grzywkę i aż musiałam wywrócić oczami. Usiadł na belce i poszybował. I tak leciał… i leciał… i…
– O kurwa – wymsknęło się Grześkowi obok.
Musiałam się z tym zgodzić, bo Kot usadził dziewięćdziesiąt siedem metrów przy niedużym wietrze w plecy i prawie mnie z traperów wysadziło, bo przy jego nazwisku pojawiła się dwójka – przed nim skakał Wellinger, który skoczył dziewięćdziesiąt osiem i pół metra i był liderem. Sierściuch zszedł z zeskoku z uśmiechem na swojej kociej mordzie, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że odwaliła się tu niezła maniana.
I to maniana taka, że nawet sam Miszczunio, który dzierżył plastron lidera i skakał z ostatnim numerem, nie był w stanie tego przebić. Kamil wylądował bezpiecznie na dziewięćdziesiątym ósmym metrze, co by się nie przemęczać, bo wiatr pod narty miał kosmiczny – największy ze wszystkich. A przecież nie chcieliśmy, żeby nasza jedyna nadzieja na brak blamażu połamała się już na wstępie. Ostatecznie tę serię Stoch zakończył na dobrym miejscu czwartym.
Mieliśmy piętnaście minut przerwy przed konkursem. Postanowiłam, że nie chce mi się ruszać, więc siedziałam nadal przy zaaferowanym Grześku. Zaczęłam intensywnie stukać palcami w termos. Ale pamiętajcie: ja się nie stresowałam, bo mnie żadne paskudy nielotne nic a nic nie obchodziły.
Rozejrzałam się dookoła. Kamer było w trzy i nazad, ludzi też niemało jak na Finlandię. Pomyślałam sobie, że to się wierzyć nie chce, że mieliśmy odwagę wystawiać tych naszych nielotnych gamoniów z pełną świadomością, że ich żałosne wyczyny zobaczy pół świata.
Usłyszałam, jak spiker wszystkich zawiadomił, że pierwszy wariat wlazł już na belkę i że czas ten cyrk rozpocząć. Jako że nie ekscytuje mnie klepanie buli, przeglądałam telefon ze spuszczoną głową.
Podniosłam ją dopiero, jak szwabski spiker zapowiedział, że oto z trzydziestym szóstym numerem startowym na belce dupsko swoje szacowne rozpłaszczył najsłynniejszy latający gnom ogrodowy. Ja nadal nie wiem, jakim cudem jemu się udawało zgrywać takiego ważniaka na skoczni, jak on poza nią takim cymbałem był. Mniejsza o to. Mannerowa sierota odepchnęła się od belki i zaczęła sunąć wzdłuż najazdu. Warunki wiatrowe miała kiepskie, więc wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, kiedy wygrzmociła dziewięćdziesiąt sześć i pół metra. Przy nazwisku Kubacki pojawiła się jedynka.
Nawet nie mieliśmy czasu sobie przygadać, bo zamieszanie było ogromne.
Z czterdziestym pierwszym numerem startował Wiewiór. On to z kolei minę miał poważną jak nie on od początku przyjazdu i zaczęłam się zastanawiać, czy nie miał gdzieś po drodze jakiegoś wypadku, bo to aż przerażające było. Ale logicznie myśląc, Pieter powinien był wziąć Mendę jednym kłapnięciem, a tu nic, tylko dziewięćdziesiąt jeden i pół metra. A menda nadal sobie liderowała, ile wlezie.
Sierściuch pojawił się sześć pacanów później. Upewniwszy się, że grzywka wygląda nienagannie, poczekał, aż mu Grumpy Cat da pozwoleństwo na latanie, a potem zaliczył metrów dziewięćdziesiąt pięć. No jakiejś tragedii nie było, ale wszyscy znają Kota i jego kręcenie wąsami, więc i tym razem zszedł z odjazdu ze skwaszoną mordą. Był dopiero czwarty.
Po nim skakali Wellinger i Kraft, którzy – jak to Szwaby – musieli pokazać, kto jest rzekomo lepszy i naszych pięknie stojących na podium Polaków wykolegować z niego musieli. I jeszcze wcisnęli się między nich Eisenbichler i Hayböck. Cała nasza więc nadzieja pozostała w ostatnim Miszczuniu.
Tak ściskałam termos, że zbielały mi palce.
Kamil błysnął swoimi złotymi goglami, ze skupieniem czekając na zielone. Wtedy Borek Sedlak się zlitował nad nami wszystkimi, a nad Stochem zwłaszcza, i w rezultacie wylosował nam wiatr w plecy. A jakże. Ten typ ma tylko jedno zadanie do wykonania i coś Wam powiem – jakbym ja tak dalej robiła, to już by mnie dawno Kruczek na zbity ryj wywalił. Miszczunio wyciągnął z tego skoku, co mógł, ale czwarty ostatecznie został, wyprzedzając o pół punktu Mendę. Sierściuch był siódmy, a Wiewiór daleko, daleko w tyle, na lokacie dwudziestej.
Myślałby kto, że w czasie przerwy mnie czymś zajmą, ale te mistrzostwa tak siadły Szwabowi na mózg, że w ogóle zapomniał o moim istnieniu. Mieliśmy kilkanaście minut przerwy, to sobie pomyślałam, że rozprostuję nogi, ale po przejściu kilku metrów zauważyłam Zniszczoła i tę jego narzeczoną od siedmiu boleści, jak intensywnie wymieniają ślinę, i wróciłam na swoje zagrzane miejsce przy boksie lidera.
W drugiej serii też za dużo nie zwojowaliśmy. Wiewiór poprawił swój nieco uwłaczający godności ludzkiej wynik, bo tym razem skoczył metrów dziewięćdziesiąt cztery. Dzięki temu ostatecznie skończył miejsce wyżej. Kubacki obszedł się smakiem, bo skoczył trzy metry mniej i zaliczył regres. Po zejściu z zeskoku mamrotał coś do siebie, że te wszystkie fińskie skocznie to gówno jest zasrane, a nie. Brzęczał mi jak mucha nad uchem, a ja się skupić chciałam, bo zdolniejsi od niego mieli się pokazać. Jeśli można uznać, że Sierściuch ma niby jakiś talent do czegokolwiek poza gromadzeniem kosmetyków fryzjerskich.
Niestety, Kot poprawił swój wynik tylko o pół metra. Widziałam po jego minie, że gdyby był prawdziwym kotem, zesrałby się komuś do butów, ale w tej sytuacji mógł tylko grzecznie pomachać do kamery i zejść nam wszystkim z oczu.
Następny był Miszczunio i przy nim to tak kciuki zacisnęłam, że zamarzły mi w postaci pięści.
Razem z Grześkiem wystrzeliliśmy w górę, kiedy klapnął równiutko z telemarkiem jak ta lala na dziewięćdziesiątym dziewiątym metrze. Jak już stałam, tak siąść nie mogłam, licząc na cud. Dreptałam w miejscu, zaklinając w myślach rzeczywistość, bo nasz skarb narodowy już się rozkładał na jedynym słusznym miejscu – lidera.
Następny po naszym Mistrzu Olimpijskim był największy furiat w stawce, Markus Eisenbichler. Ten to znowu tą swoją mordą dziwną kręcił na belce, gorzej niż wiatr w Kuusamo. No ale poleciał. I leciał, i leciał i Goebbels skończyć nie chciał! Ja bym mu tam zara… Cymbał skoczył sto i pół, ale zachwiał się przy lądowaniu, jakby sobie przed startem ze trzy głębsze golnął. To myślałam: MAMY TO! MWHAHAHAHAHA! Ale nic z tego! Akurat wtedy sędziowie pocierali oko i nie zauważyli, że się Szwab prawie na ryj głupi wywalił. I w ten sposób Kamil nie zdążył się nawet dobrze rozpakować, a już musiał uciekać z boksu liderskiego.
Szok. Wellinger był jeszcze lepszy. A potem był ten brzydki szczur austriacki, Kraft, który wziął i ostatecznie króla skoczni pozbawił złotego medala.
A narta ci w zad, paskudo zębata jedna.
 
Następnego nie działo się nic szczególnie fajnego, ale poszliśmy całą ekipą oglądać konkurs, w którym nie braliśmy udziału z woli i niełaski Bożyszcza Apollina Brzuchatego. On to stwierdził, że te nasze DZIEWCZYNKI są za słabe i nie weźmiemy udziału w rywalizacji drużyn mieszanych. Nie muszę mówić, cośmy wszyscy na ten temat sądzili. On ich biednych nawet na te mistrzostwa nie zabrał, bo nie. Miszczunio kręcił głową. Już ja bym dała Tajnerowi takie mizoginistyczne dyrdymały opowiadać! Ale że obiecałam mu się nie narażać, to mogłam tylko kląć szkaradnie pod nosem, ilekroć padał jego temat.
Tego samego dnia, w niedzielę, odbyła się uroczystość wręczenia medali. Musieliśmy się na niej stawić, bo dekorowali pierwszą szóstkę konkursu, a tak się złożyło, że Kamil był czwarty, a Sierściuch piąty. Nietęgie mieli miny, ale ja też, bo podium było zdecydowanie zbyt szwabskie jak na mój gust.
Chociaż nadal nie mogłam spać, położyłam się spokojniejsza. Następne dni mieliśmy spędzić na bimbaniu.
Ta, tak mi się tylko zdawało.
 
* * *
 
Kolejna inba miała się odbyć dopiero w środę i w związku z tym liczyłam bardzo głęboko, że będziemy mogli odespać ten blamaż, który nam ciążył na wątrobach. A skąd! Hofer byłby się zesrał, gdyby nam czymś nie dowalił. Poniedziałkowy trening miał się zacząć już o ósmej rano, a że nie koczowaliśmy pod samą skocznią, to musieliśmy wstać o jakiejś chorej godzinie szóstej. Tak, wszyscy, ponieważ Grumpy Cat powierzył mi Bardzo Odpowiedzialne Zadanie pod tytułem „obudź swoich kolegów z kadry”. Jeszcze coś tam pod nosem wymamrotał, a po minie Kerstin (czytaj: energicznym kręceniu głową, kiedy spojrzałam na nią pytająco) wywnioskowałam, że nie chcę wiedzieć. Chyba wszyscy wiedzieli, że mam w sobie żyłkę architektki i z łatwością potrafiłabym zaaranżować krwawą łaźnię. Gdziekolwiek.
Miałam za sobą kolejna noc, podczas której jakiś frajer próbował mnie związać ze sobą węzłem małżeńskim, a ja – i to jest dopiero niesłychane – go na tym węźle nie powiesiłam. Stąd byłam pewna, że to tylko sen. Kiedy zadzwonił mój wkurwiający budzik o szóstej, moim pierwszym zdaniem było:
– Kurwa, ja pierdolę, nosz chuj w dupę.
W zasadzie nawet nie jest to zdanie, ale powiedzmy, że o tak wczesnej godzinie i w takich okolicznościach nikt nie błyszczy elokwencją. Zwłaszcza w tej kadrze.
Zwlokłam się z łóżka z nadzieją, że pierdolnie w nas wielki meteoryt i wszystko pójdzie w pizdu, ale nadzieja matką niewyspanych, więc wyczołgałam się po podłodze i dopiero gdzieś przy drzwiach udało mi się spionizować sylwetkę.
Miałam wielkiego pecha, bo zaraz obok nas, to jest mnie i Kerstin, swoje romantyczne gniazdko mieli przyszli Zniszczołowie. Myślenie o nich mogłoby być dla mnie idealną dietą, bo zawsze powodowało u mnie niestrawność. Westchnęłam ciężko, ale zapukałam.
– Wstawaj, jełopie – burknęłam do zamkniętych drzwi.
– Zaaaraaaaa – wyjęczał Zniszczoł w odpowiedzi.
– Nie „zara”, tylko „tera” – odwarknęłam.
Byłam pewna, że wywrócił na mnie oczami, tylko nie miałam jak tego zobaczyć.
Potem poszłam do reszty patafianów. Zaczęłam się zastanawiam, czy nie kupić sobie takiego krowiego dzwonka i nie budzić ich jak jakiś wiejski mleczarz czy kij wie kto.
Podczas śniadania wpadałam ryjem do jajecznicy. Prawdopodobnie wszyscy coś do mnie gadali, ale nie mogę tego potwierdzić na sto procent, bo miałam to w dupie kompletnie nie kontaktowałam. Może to i lepiej, bo kątem oka widziałam Mendy przemądrzałą gębę i już wiedziałam, że w wyobraźni na szyi wiesza sobie złoty medal za osiągnięcia w dziedzinie wzmożonej grawitacji skoków narciarskich. Zniszczoł gruchał z tą swoją narzeczoną, a Sierściuch z Wiewiórem chyba dyskutowali o akordach. Jak siedziałam w mieszkaniu, to chciałam na skoki, ale odkąd Kruczka wcięło, zaczynałam uważać, że wtedy byłam głupia.
Zajechaliśmy pod skocznię przed ósmą. Moment, w którym Grzesiek wyłączył silnik, był najlepszym, co się wydarzyło tamtego dnia, bo byłam wciśnięta między Agatę a Mendę i to chyba mówi samo za siebie. Pizgało nieziemsko, nawet śnieg popadywał, a wiatru nie było, dzięki czemu paskudna morda Grumpy Cata była mniej pomarszczona niż zwykle.
Stałam więc jak ten debil pod skocznią, czując, że z moich kończyn robią się lodowe cegły na igloo. Ale mogę śmiało powiedzieć, że przynajmniej nie stałam tam po darmo, bo odbyły się trzy serie i w każdej wyglądaliśmy przyzwoicie. I mówię to ja, Antonina Socha, a przychylnym okiem na tych nielotów to ja nie patrzę. Ale jak tu się nie cieszyć, jak Miszczunio w pierwszej rundzie dowalił sto trzydzieści jeden i pół metra i został zwycięzcą medalu z buraka? Drugi był kryptoakoholik Prevc, ten najstarszy dodam, co by skonfundowania nie było. Podium uzupełnił Sierściuch, a na ósmym miejscu uplasował się… gnom ogrodowy z Szaflar. Skrzywiłam się na samą myśl o tym, co miało nadejść. Zniszczoł był hen, hen piętnasty, Żyła trzy lokaty niżej, a biedny Stefek w ogóle poza horyzontem, na smutnym miejscu czterdziestym drugim.
W drugiej serii znowu Miszczunio pokazał, kto jest prawdziwym królem skoczni i nie, nie była to menda Schlierezauerowska ani nawet helikopciarz Morgenstern, tylko on sam, podwójny mistrz olimpijski z Soczi. Znowu był najlepszy, tyle że teraz za plecami miał Stjernena i wąsacza Johanssona. Za nimi z kolei stali kolejno Kot i Mustaf. Rudy wypłosz i Wiewór stoczyli ze sobą zażarty bój o jedną dziesiątą punktu na korzyść tego jeszcze nieżonatego. Hula Kryształowa Kula był jakiś biedny czterdziesty szósty.
Za trzecim razem Stoch był trzeci, ale jako jedyny skakał z siódmej belki, to jest najniższej. No. Bo z jego parą w nogach to groźnie by było. Tym razem wygrał Stephan, co tam pod płotem gdzieś leje, a za nim uplasował się Król Laczkowy z Norwegii. Kubacki wreszcie pokazał nieco swojej prawdziwej pingwiniej natury, bo tym razem był dwunasty, a Sierściuch, co mu się chyba do zada przykleił, skończył zaraz za nim. Za to poprawił się znacznie Wiewiór, który był dziewiąty. Zniszczoł zajął jakieś śmieszne miejsce dwudzieste pierwsze, natomiast Stefanek też się poprawił i zakończył niechlubny występ jako trzydziesty szósty.
Po tych trzech seriach szłam z odmrożoną dupą do budki z ulgą, myśląc tylko o jedzeniu, bo burczało mi tak głośno w brzuchu, że byłam pewna, że się echo po skoczni niosło. Nie byłam więc w humorze, a słyszałam, że ktoś się do mnie zbliżył w drodze do domku.
– Jak myślisz… na dekorację powinienem założyć czapkę mannerową czy tę z Kamilandu? A może w ogóle bez?
– Kubacki, ale za bycie idiotą nie rozdają medali – odparłam, udając zmieszanie.
Poza tym on doskonale wiedział, że musi założyć tę swoją paskudnie różową czapkę ze względu na sponsorów.
– A wy znowu zaczynacie? – jęknął Zniszczoł za naszymi plecami.
– To on zaczyna – burknęłam. – Nie moja wina, że ma schizofrenię.
– I kto to mówi… – odparł Mustaf z tym swoim paskudnie złośliwym gnomim ryjem.
Już miałam dorzucić coś od siebie, ale w tamtym momencie Skrobot Młodszy otworzył drzwi domku i prawie dostałam zawału.
– NIESPODZIANKAAAAA!
Ze środka wysypała się żeńska delegacja psychologów sportowych, szefów kuchni, pielęgniarek i opiekunek do dzieci w jednym, czyli drugie połówki pomarańczy, jabłka albo – jak w przypadku Kubackiego – mózgu. Wszyscy zaczęli być obrzydliwie wylewni, aż się wzdrygnęłam i ominęłam ten bajzel, wchodząc do ogrzanego środka. Taki był przynajmniej plus, że dziewczyny zawczasu farelkę włączyły i mogłam rozmrozić mój tłusty zad.
Drugi plus był taki, że razem z nimi przywlekły się dzieci. Może się to wydawać dzikie, ale ja naprawdę lubię dzieciary. Inni nazywają je kaszojadami albo gówniakami, a ja uważam, że to takie czyste, wesołe, szczere istotki. Żałowałam, że nie mogłam mieć ze sobą Tymka, który był mi najbliższy na świecie, ale Żyłowa z Hulową przytaszczyły taką gromadkę, że wystarczyło mi za wszystkie dzieci świata. No i przyjechał też potomek Miszcza, Wiktor.
– Antek, jak ty tu z nimi żyjesz? – zagadnęła mnie Stochowa, tuląc syna, który spał, mimo że wesoła gromadka wydzierała się w najlepsze.
Miszczu stał obok niej i gładził swojego następcę swoje dziecko po policzku palcem.
Przyszły mi do głowy słowa niecenzuralne, ale że wokół byli niezdemoralizowani jeszcze nieletni, to się łaskawie powstrzymałam.
– Ledwo – odmruknęłam. Mam na głowie tylko zdziadziałego Szwaba, który próbuje mnie sprowadzić psychicznie do parteru, Kubackiego, co mu się w dupie poprzewracało bardziej niż zwykle i obrzydliwie zakochanego Zniszczoła z tą swoją niewydaŻONĄ, poza tym spokojnie jak na wojnie. – A ty? Jak się odnajdujesz w nowej roli?
Stochowa zaczęła się kołysać na boki, jakby w obawie, że Wiktor się jednak obudzi.
– Ach, wiesz. Różnie. Bywają lepsze i gorsze dni, ale jak tu się nie rozczulać, jak się patrzy na taką buzinkę?
Spojrzałam na ich pierworodnego i musiałam z bólem serca przyznać, że nawet mnie się ciepło na sercu robiło, jak tak patrzyłam, kiedy spał. I te wielkie rękawice na rączkach, gruby kombinezon w kształcie dinozaura... Boże, Socha, opanuj się, bo chyba cię do reszty pokopało.
– Antek to prawdziwa fajterka – dodał Miszczu po chwili, a mnie aż zamurowało. – Nie ma łatwo z trenerem, a dzielnie go znosi. I nawet go jeszcze nie uszkodziła!
Tak mnie ta informacja zdzieliła po ryju, że przez moment musiałam wyglądać jak Muraniek na widok swoich nart. Ja tam wiedziałam, że jestem nietuzinkowa osobistość, ale czym-em sobie zasłużyła na takie komplementa z ust Miszcza?
Nie zdążyłam jednak odpowiedzieć, bo zauważyłam, że na zewnątrz Żyłowa pokazała dzieciom na mnie i wielka chmara szarańczy walnęła we mnie, przytulając się do moich nóg i prawie mnie z nich zwalając. Próbowałam się ratować, ale na darmo.
– Ciociu Tosiu, a będziemy rysować?
– Ciocia, a Kuba mi zabrał misia…
– Ja nie chcę rysowaaaaać…
– A możemy się pobawić w chowanego?
Na ostatnią propozycję bardzo chętnie bym przystała, gdyby padła parę sekund wcześniej. Wyglądało jednak na to, że żona Wiewióra postanowiła pójść w ślady Szwaba i zwalić na mnie czarną robotę. Ale pomyślałam sobie, że to świetna okazja, żeby znaleźć się z dala od Kubackiego i Zniszczoła, więc nawet nie chciałam jej udusić. Na razie.
 
Wszelkie zabawy zaczęły się jednak dopiero w hotelu. Zebraliśmy się wszyscy w największym pokoju z możliwych, czyli w tym, który zajmowała Ewa z dzieckiem, i tam odbywał się główny spęd. Trenerów nie było, a ja nie zostałam zaproszona na ich naradę, ponieważ – jak wiadomo – według Grumpy Cata byłam szkodnikiem. Wyjątkowo tego dnia byłam na tyle niewyspana, że miałam go w dupie i nie widziała mi się za bardzo perspektywa prowadzenia otwartej wojny. Wolałam zgromadzić swoje siły na inny dzień i wtedy pierdolnąć z większą mocą.
Zgodnie z prośbami, na początku rysowaliśmy, ale wymyśliłam konkurs pod tytułem: „Kto najśmieszniej narysuje wujka Dawida?”, więc Karolina narysowała go z wielką głową, na której był majtkoworóżowy kask. Kuba zrobił mu wielki nos, a Milena wybiła mu kilka zębów. Potem wpadłam na pomysł, żeby swoje dzieła pokazali Kubackiemu. Jego mina wynagrodziła mi całe niewyspanie. Potem układaliśmy puzzle i graliśmy w Angry Birds na tablecie. A później cała trójka uznała, że z moich schorowanych pleców zrobi sobie zjeżdżalnię.
W pewnym momencie, kiedy Kuba próbował mi złamać kark, Karolina ujeżdżać moje plecy, a Milena malowała mi mazakami po ręce, usłyszałam bardzo dyskretny głos Sierściucha:
– Patrz, te dzieci się świetnie z nią bawią! Nawet ją maltretują, a ona nic! Jakim cudem wszystkie dzieci ją uwielbiają, a z dorosłymi ludźmi nie może się dogadać?
Już on by się mógł dogadać, ale z moim traperkiem.
I wtedy odezwał się Zniszczoł.
– Bo to dorośli ludzie ją zniszczyli.
Zamarłam. Dzieci Żyłów wreszcie przestały mi łamać kości i zaczęły bawić się same w chowanego z córką Hulów. Dla zajęcia rąk zbierałam puzzle.
Czasem Zniszczoł potrafi być jak komar nad uchem o piątej rano i ma się ochotę wyłącznie zdzielić go gazetą w twarz. Tracę wtedy wiarę w ludzkość na długie godziny i zastanawiam się, jakim cudem się zakumplowaliśmy, a ja jeszcze ani razu nie zakneblowałam mu mordy. A potem typ wyskakuje z czymś takim i sama nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Bo to, co powiedział, chyba jasno świadczyło o tym, że analizował wszystko to, co wylatywało z moich ust (czasem zupełnie przypadkiem) i myślał nad moim popranym jestestwem. I całe to popaprane jestestwo nie tylko znosił, ale i rozumiał. W tamtym momencie, chociaż Zniszczoł kilka sekund później sobie poszedł, spojrzałam w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stał i poczułam… wdzięczność. Że spędził ze mną tyle czasu i że wytrzymywał, mimo że byłam największym kadrowym wrzodem na zadzie. (Tylko nie mówcie tego Kubackiemu!).
Zasrany Doktor Prozak, warknęłam w myślach, czując, że mi się dziwnie miękko na sercu robi. Po powrocie znajdę go i urwę mu łeb! Zrobił ze mnie jakąś miękką faję i zamiast prychnąć, że się z Rudego Brutusa filozof robi, to ja miałam jakieś sentymentalne przemyślenia. Widział to kto! Miałam tylko nadzieję, że Aleks nie rozwinął w cudowny sposób umiejętności czytania w myślach, bo by mu się już zupełnie w dupie poprzewracało do tego dobrobytu.
W nocy miałam problem z zaśnięciem, bo się dzieciom zachciało wygłupiać i skakać, a naprzeciwko mieliśmy Żyłów. Klęłam w poduszkę, a Kerstin tylko wzdychała. Podkładka pod poranny wkurz była więc idealna.
I tak też potem było.
Szwabisko od rana wszystkim psuło humor i nawet nie zawracało sobie gitary faktem, że gdzieś tam pod nogami plączą się jakieś dzieci. Ignorował mnie, co znacznie ułatwiało mi funkcjonowanie w tym naszym zepsutym kadrowym ekosystemie. Mieliśmy dużo szczęścia, bo w sumie trening zaczynał się o szesnastej piętnaście, a przynajmniej tak było w planie. W rzeczywistości Grzesiek dostał wiadomość, że prognozy pogodowe są bardzo złe. Huragan taki, że łeb chciało urwać, w dodatku tory zaczynały topnieć, bo temperatura nagle podskoczyła. Horngacher miał więc minę wkurwionego buldoga i omijałam go z daleka. Musiałam jednak patrzeć na rodzinne sielanki wszystkich dookoła i dla bezpieczeństwa wolałam sobie przebywać sama, w zacnym towarzystwie książki.
Trening się mimo wszystko odbył, ale nie startowali w nim Miszczu ani Menda. Wiadomość o tym drugim przyjęłam z błogością. Za pierwszym razem najlepszy był Sierściuch na miejscu piątym. Zniszczoł był dwunasty ex aequo z Takeuchim, zaraz za nimi Żyła, a Stefek skończył jako dwudziesty dziewiąty. W drugiej serii Pieter był piąty, a jego przyjaciel z rodziny kotowatych tylko lokatę niżej. Rudy utrzymał poziom, zajął miejsce czternaste, a Stefek spadł o siedem oczek.
Wszyscy jednak byli obsrani, bo następnego dnia odbyć się miały kwalifikacje do drugiego i ostatniego konkursu indywidualnego.
Nie zasnęłam na dłużej niż pół godziny.
 
* * *
 
Horngacher kazał mi (pod groźbą śmierci) nastawić budzik na szóstą rano. Nie mam pojęcia po co, skoro mieliśmy zacząć serię próbną dopiero o wpół do piątej, ale przecież gdybym mu zwróciła uwagę, to by mnie zadeptał, więc zazgrzytałam zębami, ale nic nie odpowiedziałam. Może sobie zaplanował jakąś rozgrzewkę, Szwaby miewają różne pomysły, niekoniecznie udane. Poprzedniego dnia odbyły się kwalifikacje, a przed nimi seria próbna, w której Kubacki był trzeci, więc wszyscy modliliśmy się, żeby Mendzie odmroziło język. Musiałam sobie zatykać skarpetkami uszy, bo nawet przez ścianę słyszałam, jak ględził Martce o swojej domniemanej świetności. Że ona mu tak spontanicznie z liścia nie przywaliła w połowie! Podziwiam dziewczynę. Mnie by nerwy wysiadły. Ostatecznie jednak kwalifikacje wygrał Palo Alto… Pantti Palto? Nie, Antti Aalto, ten dzieciaczek, światełko w ciemnym fińskim tunelu narciarskim. Kubacki był dziewiąty, co i tak dawało mu niezły wynik. Pozostała trójka, to jest Miszczu, Sierściuch i Wiewiór, była prekwalifikowana.
W każdym razie oto stała przed nami perspektywa drugiego dnia konkursowego, więc z nerwów oka zmrużyć znowu nie mogłam. Z bólem serca i jękiem patrzyłam na alarm nastawiony na moim telefonie, kiedy godzina robiła się czwarta, Krycha chrapała jak stary dziad leśny, a ja rzucałam się w tej pościeli jak węgorz jaki pod napięciem żyjący. Ostatecznie myślę, że było koło piątej nad ranem, gdy mój mózg wreszcie dał za wygraną i poszedł w kimono. Mocno poniewczasie, dodam.
Kiedy budzik zapipczał o szóstej, warknęłam w poduszkę, a Kerstin przeciągnęła się z uśmiechem na ustach w swoim łóżku. Kolejny powód, żeby jej nienawidzić. Czułam się jak wymiętolona kartka papieru lub wyciągnięta z suszarki bębnowej poduszka puchowa, więc stwierdziłam, że jak zamknę oczy jeszcze na minutkę…
– Antek… Antek… Antek, wstawaj, trhener zarhaz dostanie kurhwicy…
Spojrzałam z przerażeniem na wiszącą nade mną Kryśkę i zerwałam się na równe nogi. Była szósta dwie. O borze. O kurwa.
Wypadłam z łóżka owinięta kołdrą i zaczęłam walić we wszystkie drzwi, wrzeszcząc, żeby wszystkie mendy wstawały natychmiast. Pięć minut później geniusze polskie unartowione były gotowe do zejścia na śniadanie, żwawi, pozytywnie nastawieni, zagrzani do boju, a ja marzyłam, żeby umrzeć. Albo cofnąć czas. Najlepiej do poprzedniego sezonu.
Z ostatniej pieczary wyłonił się największy potwór, co to mordę wiecznie marudnego kota ma zamiast twarzy, i pomarszczony był na niej jak prawie zawsze. Tylko że bardziej.
– Dzień dobry, Tosiaczku! – zaświergolił mi koło ucha Zniszczoł.
Obrzuciłam go nienawistnym spojrzeniem, nadal wtulona w kołdrę na moich ramionach.
– Cicho tam.
Czekaliśmy na rozkaz króla wszystkich malkontentów, a ten zwrócił na mnie swoje pełne złości, wkurwiające oczka.
– Czy ty nie masz zegarka? – zapytał bez zbędnych wstępów.
Tylko go nie uduś, powtarzałam sobie w myślach.
– Mam, inaczej bym tu nie stała – wycedziłam przez zęby.
– To która jest godzina?
– Szósta siedem.
– A której mieliście być?
Wdech-wydech…
– O szóstej.
– Siedem minut. SPÓŹNILIŚCIE SIĘ SIEDEM MINUT!
W dupę se wsadź te swoje siedem minut, Szwabie jeden świński zapyziały!, krzyczałam w głowie, ale przecież mu tak nie powiem. Obiecałam Zniszczołowi kontrolę gniewu, nie? Wdech-wydech... Horngacher zaczął kręcić łbem.
– Że też u was w PZN-ie takie łajzy niekompetentne zatrudniają...
– W DUPĘ SE WSADŹ TE SWOJE SIEDEM MINUT, SZWABIE JEDEN ŚWIŃSKI ZAPYZIAAAA...
Zanim zdążyłam dokończyć (zupełnie polskie) zdanie, Zniszczoł rzucił się na mnie od tyłu, jakby zaalarmowany, i zakrył mi gębę ręką, odciągając mnie na bok, z dala od zgromadzenia. Szamotałam się, jakbym walczyła o życie, ale bezskutecznie. Wszyscy patrzyli na mnie, jakby urwała się z kosmosu, a ja byłam nie bardziej stuknięta niż zawsze. Kubacki kręcił głową z politowaniem i uśmieszkiem, który wcale mi się nie podobał. Ostatecznie Rudy wciągnął mnie z powrotem do mojego pokoju i zamknął za nami drzwi. Dopiero wtedy mnie puścił.
– Czy ty to widziałeś?! – krzyknęłam, pokazując na drzwi.
– Tak, wiem, ale musisz się uspokoić! – syknął, popychając mnie za ramiona, żebym usiadła na łóżku.
Usiadł naprzeciwko mnie, tam, gdzie wcześniej spała Krycha. Poczekał aż mi wkurw stopnieje do jakichś normalnych poziomów, a ja tymczasem poczułam się bardziej rozbudzona niż o szóstej dwie. Zniszczoł gapił się na mnie przez kilka minut jak dupa w sedes, a ja czułam, że mi rumieniec na gębie powoli blednie.
– Już?
Założyłam ręce na piersi i prychnęłam, odwracając głowę.
Zniszczoł westchnął.
– Wiem, znowu zachował się po świńsku – odezwał się w końcu. – Zaczyna chyba powoli wyprzedzać Kubackiego w tabeli największych mend, co?
Udałam, że go nie słyszę.
– Tak czy siak, pamiętaj, że mam dzisiaj wolne. Będę starał się dotrzymywać ci towarzystwa.
Że co, kurwa, proszę?
– A Agata? – przemówiłam w końcu.
– Poradzi sobie. Posnuje się po skoczni z dziewczynami.
Zniszczoła uszkodzili. No koniec świata. Zepsuli mi Rudego! Brutus oficjalnie wcale nie chciał spędzić każdej sekundy swojego wolnego czasu na wymianie płynów ustrojowych ze swoją narzeczoną. Tak ważny konkurs chciał spędzić ze mną. Z Antoniną Sochą.
Naprawdę, świat się kończy.
Spojrzałam na niego, marszcząc brwi.
– Ty dobrze się czujesz? Matka zdrowa?
– A zdrowa, zdrowa, dziękować. – Zaśmiał się. – A dlaczego pytasz?
Już nabrałam powietrza w płuca, żeby się wywnętrzyć, ale w mózgownicy zapaliła mi się czerwona lampka. Wypuściłam tlen i zdecydowałam się zainteresować się swoimi stopami. Spoko, nadal miałam dwie.
– Nie no, mnie to pasi – odparłam obojętnym tonem. – Przynajmniej jest jakaś szansa, że TEN ZASRANY DZIAD – spojrzałam z żądzą mordu w oczach w stronę drzwi – dzisiaj nie umrze.
Zniszczoł w dalszym ciągu patrzył na mnie, tym razem podpierając głowę na ręce. Pokręcił głową z dziwnym uśmieszkiem.
– Znowu nie pospałaś, co?
Jęknęłam z rozpaczą i przywaliłam głową w kolano.
– Ni chuja.
Rudy się po raz kolejny (!!!) zaśmiał, ale tym razem pociągnął mnie przy tym za nadgarstek.
– Kaman. Ruszaj dupsko. Pora ugrać jakiegoś medala w tej przebrzydłej Finlandii.
 
 
Co prawda podczas rozgrzewek i treningów trudno wygrać cokolwiek prócz bitwy na śnieżki albo prawego sierpowego, ale w końcu, z bólem odmarzających dup, znaleźliśmy się na Salpausselce. Nie powiem, żeby mi się to podobało, ale cieć chce, to cieć ma. Przez większość czasu robiłam jakieś tabelki w Excelu albo wypełniałam papiery, albo chodziłam i marudziłam, ponieważ jest to nie tylko polski obowiązek, ale i przyjemność. Krycha awaryjnie masowała jeszcze łydki Wiewiórowi, który sobie coś niechcący naciągnął, jak walił szpagaty z Sierściuchem, żeby się prześcignąć „kto zrobi największy rozkrok bez rozrywania sobie wora”.
Wody. Wody ognistej!
Koło południa dobre serce tej kadry i drugi szczygieł w mojej osobistej życiowej kolekcji szczygłów, Skrobot Młodszy, przyniósł nam obiady. To znaczy nartonogim dał jakieś popłuczyny i trawę, ja miałam pyszny makaron tagliatelle w sosie śmietanowym z kurczakiem na bazie białego wina. I takie delikatesy to ja rozumiem. Zniszczoła ominęła ta wątpliwa przyjemność oglądania mojego procesu spożywania (może to i lepiej, w końcu „jem jak świnia”), bo wybrał się ze swoją narzeczoną na lanczyk w jakiejś knajpie w tej zapchajdziurze fińskiej paskudnej. Borze, na myśl o ich przez moment nawet kurczak przestał mi smakować.
– Będziesz to jadła? – spytała z biedną miną Krycha, gapiąc mi się w styropianowe opakowanie.
Zakryłam zawartość ręką. Chyba musiałam o nich myśleć dłuższej niż zamierzałam.
– Jem przecież – burknęłam, a ona westchnęła zrezygnowana.
Tym razem westchnęłam ja. Patrząc na jej puste pudełko, wzięłam je z jej kolan i przerzuciłam do niego część mojego obiadu. Krycha nic nie mówiła, tylko gapiła się na mnie tymi ślepiami wielkimi ze zdziwienia.
– Nażryj się za moje pieniądze państwowe – wymamrotałam.
– Kurhde, dziękuję! – zawołała uradowana. – Oddam ci co do grhosza!
– Ty chyba na łeb upadłaś, JEDZ i się nie wygłupiaj.
Popełniwszy zatem dobry uczynek, mogłam ze spokojem patrzeć na konkurs.
Albo i nie.
W serii próbnej na godzinę przed startem już miałam pierwsze objawy nerwicy i rozglądałam się gorączkowo na toi-toiem. Moje jelita jednak się uspokoiły, kiedy na tablicy wyników pokazała się następująca klasyfikacja:
1.     KRAFT Stefan
2.     ŻYŁA Piotr
3.     STOCH Kamil
OK, ktoś tu oficjalnie zaszalał, zwłaszcza że ósmy był Sierściuch, a piętnasty Kubacki.
Kiedy zbliżała się godzina zero, zaczęłam się rozglądać za swoim kompanem, co to związek swój miał na rzecz mnie poświęcić, ale coś się ten lanczyk przeciągał i zważywszy na to, czego ostatnio byłam niechcianym świadkiem, wolałam się dłużej nie zastanawiać nad powodem tego stanu rzeczy. Jeszcze by mi brakowało tego, żebym miała nowe koszmary. Ale rycerz mój w rudej zbroi zjawił się w końcu, ucieszony jak prosię w deszcz i biegł do mnie, Grześka i Kerstin. Mimo że powinna być wyspana, Krycha przypominała sowę: schowała szyję w swój śmiesznie wielki szal, skuliła się w sobie i zamknęła oczy. Dobrze wiedzieć, że się aż tak przejmowała.
Jakby na znak przymierza, wiatr przestał kręcić i ani razu nie zatańczyła para numer jeden: Walter Hofer i beleczka startowa (brzmi prawie jak jakaś czeska tancerka). Ustawili na stopniu dziewiątym i ani drgnęła.
Serce to mi tak waliło, że byłam pewna, że Zniszczoł to słyszał.
W pierwszej serii najwyraźniej zmieniła się nieco grawitacja pod flagą biało-czerwoną, bo zaczęła wszystkie Orły Kruczka Horngachera ściągać dokładnie w punkcie, w którym znajdował się znacznik na sto dwadzieścia siedem i pół metra. Najdalej poszybowała gwiazda kadry norweskiej, czyli pan Andrzej Gwiazda, szerszej publice znany jako Andreas Stjernen. Wielkolud skandynawski zachwiał się nieco przy lądowaniu, więc ostatecznie serię skończył na miejscu trzecim. A gatunek orłus polonicus niepospolitus najwyraźniej poczuł solidarność, bo zaraz za plecami Norwega uplasowali się kolejno Kamil, Kubacki i Żyła. Trochę dalej, z uwagi na odmienność gatunkową, na miejscu dwunastym, skończył Kot. Pierwszy znowu był ten ekspert od wszelkich zmywaków i szczur paskudny z gęby, Kraft, na drugim miejscu z kolei pojawił się czekoladowy bożyszcze nastolatek, czciciel fioletowej krowy, Wellinger.
W przerwie wydeptywałam pod sobą dziurę w śniegu, a Kryśka zaczynała chrapać, aż ją Grzesiek musiał trącić.
Druga seria ciągnęła się na początku jak ciasto zakalcowate. Nikt się niczym szczególnym nie popisał. Do czasu…
Ostatnia dziesiątka. Wzięłam głęboki wdech i powolny wydech. Zniszczoł spojrzał na mnie, przyglądając się mi przez chwilę. Sekundę później widziałam, jak jego ubrana w rękawiczkę dłoń się otwiera. Zajrzałam mu w facjatę z pytaniem.
– Gotowa?
Przez kilka sekund gapiłam się na tę rękę, a potem włożyłam w nią moją. Chyba próbowałam się uśmiechnąć, ale wolę nie myśleć o efektach wizualnych tej próby.
Na szczycie tabeli znajdował się w tej chwili Kot, który poprawił swoją odległość o trzy metry w stosunku do serii pierwszej. Na szczycie rozbiegu gębę dziwacznie wykrzywiał już Eisenbichler, czekając na sygnał Borka Spaślaka. W końcu zapaliło się zielone, a Schuster machnął chorągiewką.
Ha! Trzy metry mniej od Sierściucha! Podskoczyłam jak pięcioletnie dziecko, a Markus wyglądał, jakby chciał zabijać wzrokiem.
Wszyscy następni – i Prevc, i Leyhe, i Tande – spartaczyli swoje próby, a to kocisko przebiegłe nadal stało w boksie liderskim i grzało się w ogniu. Bo gdzie indziej mógłby siedzieć kot?
W końcu przyszła pora na Żyłę. Ścisnęłam rękę Zniszczoła, że wyglądał, jakby miał zaraz zacząć płakać. Pieter usiadł na belce, zakręcił brodą i jak mu Grumpy Cat machnął, tak poleciał.
Stabilnie w locie, ani palec mu nie drgnął. Nie było garbika, niczego nie było. Leciał wysoko, jakby mu kto trąbę powietrzną pod narty posłał. I ciągnął, ciągnął, ciągnął…
– JA PIERDOLĘ! NIEMOŻLIWE!
Trybuny zafalowały, bo Wiewiór odpalił taką petardę, że klękajcie narody. Za rozmiarem skoczni, na sto trzydziestym pierwszym metrze dopiero klapnęły jego narty. Wszyscy w naszym sektorze wrzeszczeli jak opętani, ja nie byłam wyjątkiem. I jaka nota! Gigantyczna! Dwieście siedemdziesiąt sześć i siedem dziesiątych punktu!
Co tu się właśnie…?
Utrzymaj prowadzenie, Wiewiór, wariacie!
Potem Kubacki. Wypluło go ostro z progu, zahaczył głową o Pana Boga, wyżej srał niż dupę miał. Podniosą ręce osoby zdziwione. Ale Menda Szaflarska postąpiła jak zawsze – narobiła nadziei, a potem rozczarowała srodze. Czwarty był. Żyła nadal stał na prowadzeniu.
Miszczunio leciał nisko, jakby mógł, to nartami zacząłby orać po śniegu. Nie było dobrze od samego wybicia i widział to już od razu Zniszczoł, bo zaczął kręcić głową. Stoch wyprzedził Kubackiego, wskakując na jego miejsce.
I Stjernen. Musiałam zacząć oddychać jak kobiety przy porodzie, a Zniszczoł tuptał w miejscu, jakby go sraczka brała. Stjernen niepewnie usiadł na tej belce, dziwnie się gapił. W końcu się odepchnął i zaczął zjeżdżać.
Jego wielka sylwetka była stabilna w locie, dobrze mu szło. Ląduj, cymbale, LĄDUJ!, dopingowałam jak na prawdziwą Polkę przystało. Przywoływałam bogów grawitacji, żeby go w dół bezpiecznie a szybko ściągnęli. Ale debil lądować wcale nie chciał. A jak już to zrobił, to tak blisko rozmiaru skoczni, że aż zazgrzytałam zębami. Kurwa, kurwa, kurwa, myślałam elokwentnie. Czekałam na wynik.
Mignęła sraczkowata infografika i pod jego nazwiskiem pojawiła się odległość – sto dwadzieścia dziewięć metrów. Żyła miał dwa metry więcej, ale przy lepszych warunkach. Już wiedziałam, że zaważą punkciki. Punkciunieńki.
Obserwowałam, jak na telebimie rośnie słupek punktowy i już widziałam, że nie rozpędził się jak dla lidera. Dwieście siedemdziesiąt sześć i jedna dziesiąta punktu. Sześć dziesiątych punktu mniej. O borze. O kurwa.
Spojrzeliśmy na siebie ze Zniszczołem jakby nas kto obuchem zdzielił. Biało-czerwone flagi falowały jak niemądre, bo wszyscy już wiedzieli, co to oznacza.
Potem był człowiek-Milka. Już widziałam po jego locie, że wyląduje tam, gdzie Stjernen i tak też się stało, ale jako że jest to cudowne fioletowe dziecko, to, rzecz jasna, sędziowie musieli mu przysolić punktami, jakby w powietrzu odstawił jakiś balet czy coś. Obrzydliwe. Wyprzedził Wiewióra, który stał w boksie lidera i wyglądał, jakby nie ogarniał rzeczywistości.
– Srebro? – spytałam, poluzowując uścisk na ręce Rudego.
– Brałbym w ciemno.
Ostatni. Kraft. Jak tego człowiek widzi, to zaraz się pułapka na szczury w kieszeni otwiera. Szczur paskudny austriacki, co się polskimi barwami narodowymi nielegalnie posługuje, skoczył dokładnie tyle, co w poprzedniej serii, to jest sto dwadzieścia siedem i pół metra. Na wolnej dłoni krzyżowałam palce, żeby się na ten swój głupi ryj w klasyfikacji zawodów wywalił, ale nie, oczywiście, że nie, musieli go sędziowie złotem obsypać.
– Pobite gary! – krzyczał Grzesiek.
Ale… przecież…
W tym samym momencie na przeciwstoku pojawił się ponownie Wiewiór, niesiony na barkach przez Sierściucha, Miszczunia i Mendę, chociaż wyglądał, jakby nie wiedział, co się dzieje. Kiedy go tak wynieśli, splecione ręce moje i Rudej Wszy wystrzeliły w powietrze, a my sami wrzeszczeliśmy jak nienormalni, skacząc i ciesząc mordy z życiowego sukcesu tej łajzy i głupola, którym nieodwołalnie był Żyła.
Widziałam, jak przed konferencją prasową, nadal nie wierząc w to, co się stało, Pietrek siedział na ławce ze łzami w oczach, zbyt skromny, żeby uwierzyć, że jakiś tam Wiewiór wygrał medala. Te same łzy były w jego oczach, kiedy w piątek podczas dekoracji odbierał swoją nagrodę, przepełniony wdzięcznością, mówiąc, że ma nadzieję, że jego dzieci są z niego dumne.
Nie wiem, jak dzieci, ale ja byłam na pewno.
 
* * *
 
W piątek na dość oczywistą wieść, że nie wystartuje w drużynie, Zniszczoł zareagował już tylko westchnieniem. Plus był taki, że mógł spędzić ten dzień, jak sobie chciał ze swoją narzeczoną. Ja nie wiem, ja to bym się w tym ich związku zanudziła na śmierć. Już wolałam Krychę, która żuliła ode mnie makaron tagliatelle, bo ona przynajmniej miała śmieszną wymowę i zdarzało jej się powiedzieć coś zabawnego. Oni to tylko ta wymiana śliny i przytulanie. Ugh.
W każdym razie piątunio mieliśmy wolny, to znaczy – jak na skoczne standardy. Musieliśmy się udać na trening, ale nie było żadnej większej presji. Horngacher uznał, że chwila odpoczynku przed drużynówką przyda się naszym łajzom – ostatecznie na skocznię pojechał tylko ze Zniszczołem i Stefkiem. Przerwa przydała się głównie mnie, bo mogłam odespać poprzednią noc jako że na skocznię mieliśmy się wybrać dopiero o czwartej. Przyjęłam dodatkową dawkę snu z błogim uśmiechem na twarzy.
…nie, żebym dużo pospała, skoro znowu ktoś mnie próbował wydać za mąż. Przynajmniej teraz nie chcieli mi zrobić dobrze. Fuj.
Obudziłam się koło jedenastej po kolejnej półgodzinnej drzemce, bo nie da się inaczej określić moich sekwencji sennych, znowu czując się jak krowie łajno. Kryśki nie było, bo pewnie musiała masować naszego medalistę, Miszczunia, Sierściucha oraz największego oszusta w dziejach skoków, Mendę. Usiadłam na łóżku, podpierając głowę oburącz, kontemplując sens mojego życia oraz sto sposobów na to, jak się pozbyć szwabskiego terrorysty z kadry, kiedy dźwięki zza ściany przyciągnęły moją uwagę bardziej niż śmierć selekcjonera. Tak, wiem, też jestem zdziwiona.
...i, wiesz, trochę się tym martwię.
Podeszłam do ściany, przykładając do niej ucho. Nic nie rozumiałam, więc w panice rozejrzałam się po pokoju. Na mojej szafce nocnej stała szklanka wody. Wypiłam ją duszkiem i przyłożyłam naczynie do ściany w nadziei, wytężając słuch.
Jeszcze raz. Co on dokładnie powiedział?
Tym razem pani narzeczonej odpowiedział ktoś, kto najwyraźniej musiał być na ekranie laptopa albo telefonu.
Że „nie wyobraża sobie bez niej żyć, nie wyobraża sobie kolejnych sezonów bez niej”.
Rozległo się westchnienie. Wyczuwam konspirę. Czy mogły mówić o Szczygle? Wszystko na to wskazywało. Ale czy mówiły też… o mnie? Z drugiej strony – mogli przecież mówić o Kryśce, nie?
Słuchaj, jeśli on zna ją tyle czasu, spędzali z sobą całe dnie, a nawet sypiali razem w pokoju, a on mimo to jest z tobą, to nie masz się czym martwić. Laska jest we friendzoneʼie po uszy.
Myślę, że Kerstin można wykluczyć.
A tak poza tym to mnie to trochę zabodło. Co to ma znaczyć – „we friendzone’ie po uszy”?! To ON jest we friendozone’ie, nie ja!
Wiesz, wydaje mi się, że to ten typ dziewczyny, która nie zwala od razu z nóg, bo nie jest zbyt... no, zadbana…Te, królewna, hamuj piętą! Myję się codziennie, szoruję zęby, a nawet się czeszę i czasem rzęsy maluję!…ale kiedy facet pozna ją bliżej, zakochuje się w niej bez pamięci.
Nastąpiła chwila ciszy. Przestąpiłam nerwowo z nogi na nogę. No dalej, co tam się działo?
W końcu ktoś wybuchnął śmiechem.
Sama to wymyśliłaś?
Śmiej się, ale tak jest!
Według mnie jesteś bezpieczna. Słyszałam, że to jakaś szajbnięta.
TYLE mi brakowało, żeby wyjechać jej z laczka.
Od kogo niby?
Kastelik, Kantyka, Biela, Jarząbek... No wiesz, juniorzy. Zresztą byłyście na tym wypadzie, to chyba sama wiesz.
O, tak, fleje Matei to bardzo wiarygodne źródło informacji, zaraz po Pudelku i Rewii.
Nie mów tak o niej! Jest... dość specyficzna, ale to dobra osoba.
OK, i tu mnie oficjalnie zatkało. Musiałam sobie uzmysłowić, że trzeba oddychać, żeby żyć, bo przez moment tak mnie zamroczyło, że byłam pewna, że to już koniec moich przygód.
Czy w moim otoczeniu tylko ja jestem takim wrednym babsztylem? Nie, żebym nie wiedziała, ale miałam nadzieję, że jej wysokość narzeczona okaże się większym. Cóż. Może czas zacząć częściej słuchać rad Zniszczoła.
Poczułam się zdzielona w pysk.
Wiesz, jak się tak bardzo boisz, to zawsze możesz kazać Olkowi przestać się z nią spotykać.
Te, a przyjść ci tam? Koleżanki to ta Agatka miała niezłe ziółka, nie powiem.
Żeby od razu ze mną zerwał?!
Interesująca propozycja. Może jednak powinna była to przemyśleć?
Za nic w świecie. Szanuję to, że jest dla niego taka ważna.
O w mordę.
A co, jeśli się okaże, że ważniejsza od ciebie?
– Kogo podsłuchujemy?
Podskoczyłam jak oparzona. Szklanka wyśliznęła mi się z ręki, rozbijając się na kilka paskudnych skorup, a Krycha gapiła się na mnie z dziwnym zacieszem na mordzie, który wcale mi się nie podobał. Chętnie bym jej ten chytry uśmieszek zmyła z paszczęki.
– Nie wiem o czym mówisz – wycedziłam przez zęby, zaczynając zbierać resztki szklanki.
Krycha usiadła na swoim łóżku, patrząc na mnie w milczeniu. Jasne, ja się potnę i wykrwawię, a ta się będzie gapić jak ciele na malowane wrota. Albo „malowane krowa”, jak to mawiał mój słodki braciszek, pacholęciem będąc.
– Czyli… zupełnie zignorhowałaś fakt, że narzeczona twojego przyjaciela obgadywała cię ze swoją psiapsią?
– TAK, WŁAŚNIE TAK BYŁO.
Co to miało być za jakieś przesłuchanie? Jedno powiem, za czasów Kruczka takie rzeczy nie miały miejsca! Co więcej, gdyby nie poszedł w siną dal, to jej w ogóle by tu nie było, a z nią mądraliństwa i problemu.
Kerstin westchnęła i rozłożyła się na swoim łóżku na wznak. Zdawało mi się, że mamrotała coś o osobach upośledzonych emocjonalnie, ale puściłam to mimo uszu dla bezpieczeństwa całego hotelu. Bo gdybym spytała, odpowiedź na pewno byłaby śmiertelna w skutkach.
 
 
Nie, żeby pomogło mi to jakoś w zaśnięciu przed kolejnym ważnym wydarzeniem w kalendarzu pucharowym, jakim był konkurs drużynowy. Całe szczęście, że Zniszczoł jakoś uśmierzył swój ból dupy z powodu braku powołania, ale nie czarujmy się, gdyby spróbował się odezwać, to by go każden jeden wyśmiał. Ale zasłyszana rozmowa wróciła do mnie tamtego wieczoru, kiedy próbowałam się w końcu wyspać jak człowiek. Nie spodziewałam się cudu, bo już się zżyłam z faktem, że mnie podświadomość próbuje z kimś wyswatać (mam nadzieję, że to przynajmniej Ryan Reynolds, ale nadzieja umiera ostatnia). Nie powinnam była być zdziwiona – w końcu Rudzielec już wcześniej przebąkiwał coś o tym, jak to nie może sobie wyobrazić sezonu beze mnie, ale… być może wsadzałam to między bajki, bo kiedy to mówił, był środek nocy, a o takiej porze ludzie bredzą. Jednak tym razem usłyszałam to z ust osoby trzeciej. Czy on nadal gadał z nią o mnie? Jakie oni muszą mieć nudne życie, że o mnie gadają! Czasem mnie samej nie chce się o sobie gadać, a co dopiero…
Odwróciłam się na plecy i, ukrywszy twarz w dłoniach, westchnęłam.
A dajcie wy mi wszyscy święty spokój. I tym optymistycznym akcentem przewróciłam się na bok, udając, że żadna podsłuchana rozmowa się nie wydarzyła.
Tym razem nawet się wyspałam – spałam ciągiem jakieś cztery godziny, co można uznać za ogromny sukces, kto wie, czy nie największy od początku sezonu. Przezornie nastawiłam budzik na piątą pięćdziesiąt, ogarnęłam się i zaczęłam zbierać resztę patałachów przed rozpoczęciem bitwy o… nic w sumie, jeśli o mnie chodzi. I nie to, żebym nie miała wiary w naszych, w końcu zdarzyło im się wygrać drużynówkę w tym sezonie i regularnie stawali na podium, ale błagam, na mistrzostwach świata? Wolne żarty. Brzmi to jak jedna z mokrych medalowych fantazji gnoma ogrodowego Kubackiego. Od kilku dni miałam od niego spokój, co, jak zakładam, miało związek z obecnością Marty, która dość skutecznie go absorbowała i pacyfikowała.
Popołudnie zajechaliśmy na trening, pogoda pizgała złem jak zawsze. Grumpy Cat był tak zabiegany, że nie miał czasu rzucać obelg w moją stronę, co spotkało się z moim wielkim zadowoleniem. A jeszcze lepiej było, jak Skrobot Młodszy przyszedł do mnie z pieguskami.
– Baśka, Baśka, ty to wiesz, czego pragną kobiety – skomentowałam, przytulając całe opakowanie ciastek w drodze na skocznię spod domku.
Skrobot się zaśmiał serdecznie. Odechciało mi się ciastek, ale i tak je otworzyłam.
– Jaki wynik dziś obstawiasz?
– Hmm? – Spojrzałam na niego z gębą wypchaną słodyczami.
Przepraszam, ale dlaczego ludzie uważają, że przerywanie mi w spożywaniu pokarmu bogów to dobry pomysł? Matka nie uczyła? Przy jedzeniu się nie gada, bo się w brzuchu źle układa!
Zaśmiał się jeszcze głośniej.
Pytałem jaki wynik na dziś obstawiasz.
Popatrzyłam na niego ze skrzywioną gębą.
– Żaden optymistyczny.
Kamil westchnął.
– Wiary ci brak, kobieto!
Pff. Kalumnie.
– Ciepła mi brak – burknęłam, naciągając mocniej czapkę na czoło, a ułamek sekundy później zorientowałam się, co palnęłam, jak oczy Skrobota urosły do rozmiaru piłek golfowych. – W sensie takiego z kaloryfera! Albo kominka! Ja nie… ja wcale…
Ale ten już miał ubaw po pachy i w ogóle nie dało mu się przemówić do rozsądku.
– Dobra, dobra, Antek, ty się tu nie wykręcaj – odparł uradowany. – Już ja wiem, że tylko amory ci w głowie!
– WCALE NIE!
Ale Skrobot objął się rękami i zaczął cmokać, insynuując mi jakieś OBRZYDLIWE RZECZY. Dźgnęłam go łokciem w żebra, ale tylko się cymbał skulił i zaśmiał, ale najwyraźniej sprawiało mu jakąś chorą satysfakcję, że zrobiłam się naburmuszona jak pięciolatka. Postanowiłam olać kretyna i skoncentrować się na rzeczach, które sprawiały mi przyjemność, na przykład pieguskach albo mordzie Mendy, która łaziła psiocząc na to, że skacze w drugiej serii. Bo on nie lubi liczby dwa. A czy są rzeczy, które on lubi? Ale chociaż raz ktoś go wkurzył i to nie byłam ja.
Rozpoczęła się seria próbna, którą spędzałam przy boksie lidera, na ławce obok Grześka. Tym razem nie było z nami Kryśki – została w domku, ogrzewając się farelką. Zniszczoła gdzieś wcięło, podobnie jak Stefka i wszystkie ich nieszczęśnice. Jako pierwszy z naszych skok oddał Wiewiór, lecąc na sto dwadzieścia sześć i pół metra. Całkiem nieźle. W grupie drugiej zjawił się łaskawie Kubacki – ten z kolei poleciał metr krócej niż jego poprzednik. Trzeci w kolejności pojawił się Sierściuch, który zaskoczył wszystkich i wylądował trzy metry dalej niż Menda. Taką samą odległość, co księciunio nowotarski, pokonał Miszczu, ale jego może usprawiedliwiać fakt, że skakał z najniższej do tej pory, bo ósmej, belki.
Kiedy wyświetlili klasyfikację drużynową po serii próbnej, piegusek wypadł mi z ryja (na szczęście z powrotem do opakowania). Byliśmy pierwsi.
Nie no, to musi być jakiś bug. Coś im się tam spierdoliło, pocieszałam się. Jak to tak, Polacy? Pierwsi? W DRUŻYNIE? NA MISTRZOSTWACH? To musiał być błąd.
Kilkanaście minut później rozpoczęła się oficjalna transmisja konkursu – kamery poszły w ruch. Zrobiło się ciemno jak w zadzie i atmosfera na trybunach zgęstniała. Wydarzyła się też rzecz smutna – skończyły mi się ciastka.
Naburmuszona, siedziałam na ławce z założonymi rękami. Grzesiek spojrzał na mnie, uniósłszy brew, ale niczego nie skomentował.
Zaczęło się od uklepywania buli, to jest skoczyli Kazachowanie, Amerykańcy, Finowie, Japończycy aż w końcu musiało paść na naszych i występy naszych nielotów otworzył Wiewiór. Nie, żebym była jakoś szczególnie zainteresowana, chociaż drużynówki lubię, ale wiadomo, to byli nasi.
Dlatego aż wysadziło mnie w traperów, jak zobaczyłam, że Żyła usadził sto trzydzieści i pół metra. Dobra, dobra, to dopiero pierwszy skok, uspokajałam się. Tylko że potem był gnom ogrodowy, które wcale nie gorzej wyszedł, tylko półtora metra krótszą odległość zaliczył. A potem, zarówno Sierściuch, jak i Miszczunio, poszli w ślady Żyły, kończąc skoki w tym samym miejscu, co on.
Grzesiek odwrócił się do mnie z założonymi rękami i chytrym uśmieszkiem. No i co, łyso ci?, zdawał się pytać. Z trudem przełknęłam ślinę i udawałam, że interesują mnie guziki mojej kurtki.
A potem na telebimie wyświetlili tabelę i Polacy byli na czele, wyprzedzając drugich Szwabów czerwono-biało-czerwonych o piętnaście punktów. To było takie jakby… historyczne. Zaczęło mi skręcać jelita z nerwów.
Do drugiej serii nie przeszli Rosjanie, Szwajcarzy, Amerykanie i Kazachowie. Ja za to podeszłam do barierki, przestępując pod nią z nogi na nogę.
Po kilkunastu minutach od rozpoczęcia znowu zobaczyliśmy Żyłę na rozbiegu. Ja wam powiem, że gęby to on inteligentnej nie ma, ale na belce zawsze wygląda jak profesjonalny sportowiec. Ale, oczywiście, to nie byłby Puchar Świata, gdyby do gry nie wkroczył najważniejszy zawodnik w całej stawce, obecny zawsze obowiązkowo, chociaż nie dostał przepustki od FIS-u – wiatr. Ja jestem zdania, że te wszystkie wichry to skutek klątwy, którą odchodzący Miran-Szaman rzucił, zanim go wysiudali na rzecz Borka Spaślaka. Wtedy zaczęły się tańce z belkami, dlatego wszystko znowu zaczęło iść jak krew z nosa. Żyła miał więc trudne zadanie, ale mimo wszystko mu podołał, bo w tych nieludzkich warunkach wyciągnął sto dwadzieścia trzy metry, co wcale kiepskim wynikiem nie było.
Tak samo jak bez wiatru, Puchar Świata nie mógłby istnieć bez rozczarowania ze strony Kubackiego. Kapitan Stratosfera wypruł z progu jak z armaty, ale co z tego, skoro łeb wsadził w chmury, a klapnął bezradnie nartami na odległość sto dziewiętnaście i pół metra. Chociaż trzeba oddać mu sprawiedliwość (!!!), bo warunków też wcale jakichś miodem i mlekiem płynących nie miał. Menda zrzędziła, przebierając buty obok Grześka, a po chwili poszła do Żyły, który już grzał miejsce w boksie lidera.
W grupie trzeciej na rozbiegu pojawił się Sierściuch. Podziwiam, bo taki był skoncentrowany, że nawet o swojej grzywce nie pomyślał – włosy miał w totalnym nieładzie i tylko na swoim skoku się koncentrował. Leciał ładniutko, ale on zawsze wygląda jakoś tak delikatnie w locie, zupełnie jak nie kot. Lot jego zakończył się na odległości sto dwadzieścia jeden i pół metra, wwindowując nas z powrotem na pierwsze miejsce.
Austriacy i Norwegowie, którzy najbardziej zabiegali o to, żeby nam popsuć szyki, partaczyli skok jeden za drugim, zupełnie nie radząc sobie z wiatrem. Ten jeden jedyny raz w historii to nie nam nie sprzyjały warunki, to nie my dostawaliśmy po dupie, tylko ktoś inny. Zresztą mogli sobie nawet fikołki stawiać w powietrzu, i tak by ich to nie uratowało.
Po skoku Kota mieliśmy dwudziestoczteropunktową przewagę nad rywalami. Miszczunio musiałby skoczyć sto dziesięć metrów, żeby nas zmiotło z planszy, a i tak nie byłoby pewne, czy byśmy przegrali.
Zapaliła się zielona lampka. Horngacher wstrzymywał się jeszcze sekundę, obserwując współczynniki wiatrowe, ale w końcu zamachnął się polską flagą i Stochu ruszył. Płynął wzdłuż tortów, spóźnił na progu, bo dlaczego by nie, i przeszedł do sylwetki w locie płynnie, jakby urodził się z nartami na nogach. Nawet mu powieka nie drgnęła. Złoił dupska wszystkim tym wstrętnym Austriakom i Norwegom i Niemcom, i nawet Słoweńcom, kończąc występy naszej drużyny i cały konkurs pięknym lotem na sto dwadzieścia cztery i pół metra, nadkładając sporo do wymaganego minimum.
O borze. O kurwa.
Przez trybuny przetoczyła się prawdziwa euforia. Polskie flagi falowały jak wszędzie, słychać było śpiewy i okrzyki. Chłopcy przytulali się wzajemnie. Adam Małysz, który przyjechał na te zawody razem z nami, oczy miał mokre, bo mu się spociły rzecz jasna.
Minutę po skoku Miszcza zauważyłam, jak Zniszczoł pędzi w moim kierunku jak wściekły rottweiler i wparowuje we mnie z całej siły, powalając nas oboje na ziemię. Wrzeszczał mi do ucha coś w stylu: „TOŚKAAAAAAAAAA, MAMY TOOOOOOOOOOOOO!”, miażdżąc mnie jak przytulankę. Najwyraźniej reszta sztabu pomyślała, że to powtórka „kupy na biskupa” i po chwili wszyscy rzucili się na mnie, robiąc ludzką kanapkę. Nie umiałam oddychać, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało, potrafiłam się tylko śmiać i… no tak, mnie też się trochę oczy spociły. Podkreślam: TROCHĘ. I to wyłącznie z bólu, bo KILKU DOROSŁYCH CHŁOPA GNIOTŁO MI WNĘTRZNOŚCI.
Kilkanaście minut później wytargano mnie razem z wszystkimi przed podium. Patrzyłam po polskich trybunach i miałam totalne ciary, kiedy nasi kibice zaśpiewali razem z nami Mazurka Dąbrowskiego acapella.
I tym sposobem, szanowni państwo, zapisuje się złotymi zgłoskami w historii polskiego sportu.

* * *
 
Myślałam, że nigdy z tej skoczni nie wyjedziemy. Oczywiście, polska telewizja publiczna pod patronatem pewnej partii jakby mogła, to nas trzyma tam całą noc, ale na szczęście Horngacher nie pozwolił tym hienom paskudnym żerować na dobroci naszych serc i zapakował nas wszystkich do busa. Ci, co musieli wycierpieć konferencję prasową, to inna bajka. Pod tym względem nasz nowy selekcjoner był absolutnie nie do zdarcia – z cymbałami rozprawiał się na miejscu.
Nie świętowaliśmy zbyt długo, bo następnego dnia rano mieliśmy wylot, ale symbolicznie napiliśmy się szampana, żeby jakoś uczcić historyczną chwilę dla polskiego narciarstwa klasycznego. Grumpy Cat nadal się nie uśmiechał, ale gębę miał jakoś… mniej pomarszczoną. Mogłam go nie lubić, ale powoli zaczynałam akceptować fakt, że skuteczny był jak diabli. Oczywiście, nadal pozostawał wstrętnym Szwabiskiem i nie polubiłabym go, choćby mi willę na Bahamach kupił, ale przez tę jedną noc kompletnie zapomniałam o swojej nienawiści, bo – chciałam czy nie – cieszyłam się na tyle, że wszystkie moje problemy ze snem odeszły w zapomnienie. Czułam, jak rozpiera mnie duma, że mogę być w ich sztabie, kiedy takie cuda się dzieją.
Po krótkim toaście i rozmowach mieliśmy się rozejść do pokojów, ale (nie)lotom się nie spieszyło, więc to ja opuściłam pokój Szwaba jako pierwsza. Co dziwne, chyba te emocje i bycie zgniataną przez KILKU DOROSŁYCH FACETÓW trochę mnie zmęczyły, bo po prysznicu wpadłam ryjem do łóżka i zasnęłam po kilku minutach. Zważywszy na okoliczności, powinnam była rozpamiętywać każdą sekundę tego wieczoru, ale nie. Jak na złość, mój mózg postanowił mi odpuścić. Dlaczego „na złość”? Pozwólcie, że wyjaśnię…
Za długo miałam spokój. Za długo.
Normalnie śniły mi się moje popierdolone śluby, przysięga, księża i (mam nadzieję) Ryan Reynolds, nic nadzwyczajnego. Dobra, dobra, już to widziałam, proszę dalej. Tak, wiem, nie dowiem się, z kim się hajtam. DALEJ. Potem nagle miałam narty i leciałam nad jakimiś łąkami. Za dużo tego Pucharu Świata. A potem nagle…
Zrobiło mi się ciepło. I to nie tak, o, zwyczajnie, z nerwów. Tylko jakby mi kto kaloryfer do pleców przykleił. Kaloryfer, który mi dmuchnął w ucho. I objął mnie w pasie. Mój mozg został zaalarmowany, ale zesztywniałam cała. Nawet nie wiem, czy oddychałam.
– Mmm, kotku, jesteś dziś taka zimna... Nie chcesz się jakoś... rozgrzać?
Otworzyłam szeroko oczy w przerażeniu.
Co jest, kurwa?
Odwróciłam się, zapalając lampkę nocną.
 
– AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
– AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!
 
Wyprułam z mojego łóżka z prędkością światła, wyszarpując ze sobą kołdrę. Drąc się wniebogłosy, wpierdoliłam się spektakularnie na drzwi i, nie przerywając wrzasków, gorączkowo szukałam klamki aż w końcu wypadłam na korytarz, potykając się o swoją poszewkę. Zaorałam nosem o dywan, ale zauważyłam tuż przed oczami czyjeś blade stopy. Spojrzałam w górę i…
– Kto i co ci robi?!
Zniszczoł, ewidentnie zaspany, stał nade mną w bojowej pozycji z nartą w ręku, jakby miał zamiar zmienić dyscyplinę na baseball. Podniosłam się, patrząc na niego jak na debila.
W tym samym momencie z MOJEGO pokoju wyszedł wkurwiony Kubacki.
– TY JESTEŚ POPIERDOLONY JAK LATO Z RADIEM! – wrzasnęłam, wystawiwszy palec w kierunku Mendy.
Zniszczoł się wyluzował i westchnął ciężko, przecierając oczy. Ludzie z innych pokojów zaczęli wylęgać na korytarz, a tymczasem ten paskudny gnom ogrodowy wyglądał, jakby chciał mnie udusić. I vice, kurwa, versa!
– Ty mi się wpierdoliłaś do łóżka!
– To jest MÓJ pokój!
– Tobie chyba na oczy padło, TEN POKÓJ JEST MÓJ! – odkrzyknął.
Pokazałam na numer.
– Dwieście trzydzieści dwa, nie dwieście dwadzieścia trzy, półmózgu!
– Dawid?
Z pomieszczenia naprzeciwko wyszła zaspana Martka-nartka, a Kubacki zdębiał. Mowę mu odebrało kompletnie. I bardzo dobrze, chociaż raz zasraniec nie miał nic do gadania i chociaż raz nie musiałam słuchać jego wkurwiającego mądraliństwa. Co za dużo, to niezdrowo! A żebyście słyszeli, ile się nagadał przy tym toaście! Jeśli cokolwiek mi mogło popsuć ten dzień, to przemowa tej łajzy na pewno była na pierwszym miejscu.
– Co ty tu robisz? – pytała jego dziewczyna, próbując coś zrozumieć z zaistniałego zbiorowiska.
– Nie mój cyrk, nie moje małpy – mruknął Zniszczoł, podnosząc ręce w geście kapitulacji i zniknął w swoim pokoju.
Prychnęłam. Nie zamierzałam marnować więcej cennych minut snu na dyskusje z tym patafianem.
– Żegnam, ZBOCZEŃCU! – Zarzuciłam swoją kołdrę zamaszystym ruchem na dalsze ramię i po tych słowach wyminęłam Kubackiego, znikając za drzwiami z numerem dwieście trzydzieści dwa.
Ale zdążyłam kątem oka zarejestrować, jak Marcie na twarzy włącza się wkurw absolutny. I wrzaski, który nastąpiły później, utwierdziły mnie w przekonaniu, że wzrok miałam jeszcze nie najgorszy. Zanim jednak zasnęłam, dwukrotnie sprawdzałam cały pokój w obawie przed drugim Kubackim próbującym mnie „rozgrzać w nocy”, ale nikogo prócz mnie nie było – Kerstin siedziała na nocnej naradzie z trenerem.
 
Fińskie pustynie śnieżne i ciemne opuszczaliśmy ciężsi o cztery stopy złota i jeden stop brązu. Przy okazji też ze smutkiem zauważyłam, że moje grande cojones przestały być takie grande, bo jakoś dużo pozytywnych uczuć zaczynałam okazywać wobec osób i postanowiłam, że od przyszłego tygodnia znowu będę babą z jajami. I żadnemu Kubackiego wejść na łeb sobie nie dam! Do łóżka zresztą też nie. Ciarki mnie przeszły na samą myśl.
Tylko jedna rzecz mnie smuciła. Jedna jedyna. No bo fajnie, że ugraliśmy medal, historyczny, złoty, błyszczący, zasłużony i  w ogóle… Ale czegoś mi brakowało. Po półgodzinnym gapieniu się w sufit jak dziecko z choroba sierocą wreszcie to do mnie dotarło. Wreszcie wymyśliłam.
Coś mnie ścisnęło w gardle.
Treneiro, tak bardzo bym chciała, żeby trener tu był…
 




„Przecież jest czas cudów”.
 

15 komentarzy:

  1. O Boże najdroższy. Jak ja tęskniłam. JAK JA KURWA TĘSKNIŁAM, PARDON MY FRENCH.
    Zaczęłam czytać Tośkę jakoś w 2016 roku, miałam wtedy czternaście lat, fiu-bździu w głowie, poważne problemy emocjonalne i odkryłam szeroki świat opowiadań o skoczkach. Twoje było objawieniem, uwielbiałam je, wracałam do niego często, czytałam, kiedy było mi smutno.
    Skoki od zawsze wzbudzały we mnie uczucia, jakich nie potrafiłby wzbudzić nikt i nic inny. Nic nie poradzę, od pacholęctwa kocham ten dziwaczny sport, tego już pewnie nic nie zmieni. I Tośki są takim bezpiecznym miejscem dla mnie, bawią, uczą i podają dawkę skocznej atmosfery prosto w żyłę. PUN NOT INTENTED.
    Tak się ucieszyłam Twoim powrotem, że aż musiałam się tym podzielić. Akurat teraz odświeżam sobie Nie-Lotnych w przerwach od ostrego kucia do matury. Kto by pomyślał, że po pięciu latach dalej będę znajdywać ulgę w ramionach tych Twoich nielotów... Cóż, po drodze od pryszczatej gimnazjalistki do poważnej maturzystki zrobiłam się bardzo podobna do Tośki. :D

    Dobrego roku, Charlie, dużo zdrowia, dużo szczęścia i dużo weny. Buziaki. Dzięki, że jesteś i dzięki, że piszesz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że się podzieliłaś! I cieszę się, że sprawiłam komuś radość swoim powrotem! Jest mi niezmiernie miło, że komuś mogę poprawiać humor swoimi wypocinami, a ten komentarz zrobił mi dzień! Ktoś się przebił przez te 23 strony. XD Naprawdę! Ludzie mi piszą, że Tośki są ich "comfort story", a ja pękam z dumy. Czy jest lepszy komplement niż "twoje pisanie pozwala mi zapomnieć, że rzeczywistość jest smutna"? Nie sądzę.

      Życzę również dużo zdrowia, szczęścia i wymarzonych wyników na maturze! Dziękuję, że jesteś i że postanowiłaś napisać komentarz. :)

      Usuń
  2. Zupełnie nie wiem od czego zacząć, bo ostatni raz pisałam jakikolwiek komentarz chyba ze sto lat temu, więc dawno wyszłam z wprawy. Może zacznę od tego, że swego czasu obserwowałyśmy się na twitterze. Często reklamowałaś tam swoje opowiadania, więc zapisałam linki i obiecałam sobie, że kiedyś je przeczytam, ale przez długi czas nie miałam natchnienia. Później usunęłaś konto, a ja zapomniałam o tym, że mam do nich adresy. Niedawno jednak robiłam porządki w zakładkach w przeglądarce, których trochę się nazbierało (tak to jest jak się zapisuje jakieś strony do przeczytania/obejrzenia „na później”, ale to „później” nigdy nie nadchodzi i tworzy się niezły bałagan) i wśród stosu różnych odnośników wyłonił się ten do „Nie-lotnych”. Akurat rozpoczął się nowy sezon Pucharu Świata, więc stwierdziłam, że to dobry moment, by zapoznać się z Twoim opowiadaniem. Generalnie ja już stara dupa jestem i czasy, gdy czytałam regularnie duże ilości fanfików minęły bezpowrotnie (nie da się ukryć, że powodem jest również i to, że moje ulubione autorki już dawno przestały się udzielać na blogowej płaszczyźnie), ale czasem nachodzi mnie ochota, by coś sobie poczytać. Zwykle wtedy wracam do jakichś starych ulubionych historii, bo niczego nowego już nie chce mi się szukać (zresztą na blogspocie trudno uświadczyć nowości, bo teraz chyba przytłaczająca większość początkujących i niepoczątkujących autorek wije sobie gniazdko na wattpadzie), a poza tym wiadomo jak to jest – żeby znaleźć jakąś perełkę, zazwyczaj trzeba przekopać się przez całe mnóstwo niekoniecznie udanych tekstów. Kończąc zbędne pierdolamento – spędziłam kilka(naście) bardzo przyjemnych wieczorów z Twoim opowiadaniem. Zapewne nie napiszę Ci teraz nic odkrywczego na temat bohaterów czy fabuły i podobne przemyślenia czytałaś już wiele razy, ale skoro już tu jestem, to chcę zostawić swój ślad. No i fajnie, że jest kolejny rozdział, bo po przeczytaniu poprzedniego obawiałam się, że porzuciłaś na dobre tę historię i już nic nowego się nie pojawi.
    Spotkałam się kiedyś ze stwierdzeniem, że czytelnika/widza łatwiej wzruszyć niż rozbawić. Coś w tym jest, ale mam wrażenie, że treści o zabarwieniu humorystycznym dają autorowi większą swobodę. To zarówno zaleta, jak i wada, bo też trzeba uważać, żeby nie przedobrzyć. Ja Twoje opowiadanie czytałam z dużym uśmiechem na twarzy, były też momenty, gdzie naprawdę udało Ci się skutecznie mnie rozbawić i za to duży plus! Plusem jest też u Ciebie różnorodność charakterologiczna postaci – każdy z bohaterów jest „jakiś”, nawet jeśli ma niewielki wpływ na przebieg wydarzeń. Kilku bohaterów rzeczywistych wykreowałaś trochę na przekór powszechnym wyobrażeniom na ich temat (szczególnie Dawida!), ale to dobrze, bo właśnie taki zabieg buduje wspomnianą wcześniej różnorodność. Chyba najbliżej „oryginału” jest Piotrek, ale akurat w tym przypadku trudno by było nadać mu jakieś inne cechy. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i Tośka, ta najważniejsza postać. Pardon, Antek. Powiedzieć, że ma trudny charakter to jak nic nie powiedzieć. :D Jest indywidualistką, niełatwo zdobyć jej zaufanie, potrzebuje wiele przestrzeni osobistej i trzeba naprawdę uważać, by nie zaburzyć jej wewnętrznej harmonii. Bywa gburowata i ma skłonności do wpadania w furię, aczkolwiek zaczęła trochę pracować nad okiełznaniem swojej złości. Ma swój własny świat, do którego zaprasza nielicznych, ale jeśli już to zrobi, to te osoby naprawdę mają w sobie coś wyjątkowego. Niewielu potrafi do niej dotrzeć i choć odrobinę wpłynąć na jej nastawienie do świata i ludzi, bo przykre doświadczenia spowodowały, że zbudowała wokół siebie wysoki i trudny do naruszenia mur. To też pokazuje, że nie powinno się zbyt pochopnie oceniać ludzi, bo nigdy nie wiadomo, z czym się zmagają i dlaczego są tacy, jacy są. Zniszczoł pojawiając się w życiu Antoniny narobił sporo zamieszania, wielokrotnie doprowadzając ją do szewskiej pasji, ale koniec końców z tego chaosu zrodziła się bardzo fajna przyjaźń. Można powiedzieć, że od początku miał do niej nosa i czuł, że mimo szorstkiej powierzchowności jest wartościowym człowiekiem. Pod jego wpływem w Tośce rzeczywiście coś drgnęło i nieco złagodniała, co widać w drugiej części opowiadania, ale to nie znaczy, że straciła zupełnie swój pazur. Nadal nie da sobie w kaszę dmuchać i trzyma w ryzach całą skoczną ferajnę, bo przecież zaraz by im się w dupach poprzewracało od tego dobrobytu! Socha zaufała Aleksowi, bo w głębi duszy zrozumiała i uwierzyła, że wreszcie w jej życiu pojawił się ktoś, komu naprawdę na niej zależy i kogo nie zraził jej sposób bycia. Olek musiał wykazać się nie lada cierpliwością i determinacją, ale to się opłaciło. Ich relacja wpłynęła pozytywnie również i na Zniszczoła – uwierzył w siebie jako sportowca, a w efekcie zaczął też lepiej skakać. Wiedział, że ma wsparcie w Antku, nawet jeśli ona wręcz stawała na głowie, by nie pokazać, jak bardzo przeżywa jego występy. ;) Nie mogę jednak ominąć wątku „draki w Willingen”, która przywodzi na myśli powiedzenie „dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane”. Zniszczołowa konspiracja wyszła na jaw, no i się zaczęło… To był dla Tośki duży wstrząs, ale z perspektywy czasu okazuje się, że być może potrzebny. Olek niby nie miał złych intencji, ale rozegrał wszystko w niewłaściwy sposób, a później padło wiele gorzkich słów, które nie powinny były paść. Kolejny zgrzyt to finał w Planicy, po którym „Ryży Brutus” zachował się mega słabo, kompletnie olewając Sochę i jej „duchowy” wkład w jego sukcesy. Okej, był na nią wściekły, tak samo jak i ona na niego, ale te złe emocje chyba za bardzo nim zawładnęły. Dobrze, że udało im się odbyć szczerą rozmowę i atmosfera się oczyściła. No właśnie, szczera rozmowa to w wielu sytuacjach wręcz fundamentalna kwestia. Ostatnio można dobitnie się o tym przekonać, śledząc losy bohaterów drugiej części serialu BrzydUla. ;)

      Usuń
    2. Jeśli pamięć mnie nie myli, to w posłowiu pod epilogiem „Nie-lotnych” wspomniałaś, że pierwotnie Zniszczoł miał mieć charakter Szaflarskiej Mendy. Moim zdaniem to dobrze, że ostatecznie wyszło inaczej, bo jedną z najlepszych rzeczy w ich przyjaźni jest to, że stanowią dla siebie pewną przeciwwagę. Czy Aleksowi udałoby się ukruszyć mur Tośki i zdobyć jej zaufanie, gdyby miał podobną naturę złośliwca? ;) Myślę, że byłoby to znacznie utrudnione, wystarczy popatrzeć na relację Sochy z Kubackim. Są do siebie pod wieloma względami zbyt podobni i dlatego ciągle następują między nimi jakieś tarcia. No właśnie, uwielbiam w tym opowiadaniu Dawida pomimo jego mendowatości. ;) Uważam, że wyszedł Ci genialnie, a jego nieustanne utarczki słowne z główną bohaterką to nierzadko jedne z moich ulubionych fragmentów w rozdziałach. Tośka w życiu nie straci swojego charakterystycznego temperamentu mając w pobliżu Kubackiego, na którym nieustannie może sobie poużywać. :D No właśnie, bo Twój Kubacki znany jest ze swojej pyszałkowatości, więc ciągle sobie wyobrażam, jak bardzo jego ego wystrzeliłoby w kosmos po zdobyciu złotego medalu MŚ i wygraniu Turnieju Czterech Skoczni. Socha by osiwiała!
      No dobra, bo ja ciągle tylko o „Nie-lotnych”, a tu przecież nadeszła era „Bez-sennych”! Jak już wcześniej napomknęłam, Antonina pracuje trochę nad sobą i kontrolą swojego gniewu, ale wydarzenia w skocznym świecie powodują, że może zapomnieć o byciu jak kwiat lotosu na tafli jeziora czy tam wagon mnichów tybetańskich. Bardzo intrygująca zagadka kryminalna nam się wykroiła! Gdzie jest Kruczek? Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, nie wiadomo o co chodzi… Jestem baardzo ciekawa na jaki pomysł wpadłaś, dlatego mam nadzieję, że będziesz mieć weny i motywacji pod dostatkiem, by doprowadzić tę historię do końca. Trzymam za to kciuki! Swoją drogą, kiedyś też czytałam pewnego humorystycznego fanfika, z tym że główna bohaterka była członkiem sztabu w reprezentacji siatkarzy. Polski Cyrk się nazywał. Szkoda, że nie został dokończony, bo także był świetny.
      To ten… Chyba będę powoli kończyć, bo i tak wyszedł mi spory tasiemiec. Cieszę się, że zdecydowałam się w końcu zapoznać z Twoim opowiadaniem, bo tego typu lekkie i odmóżdżające historie są w obecnych czasach na wagę złota. A poza tym bardzo dobrze piszesz, więc to była sama przyjemność czytać tak dopracowany tekst.
      Pozdrawiam ciepło i życzę wszystkiego dobrego w nowym roku :)
      PS a tak na marginesie, to mogłabym się z Twoją bohaterką pod kilkoma względami utożsamiać – również lubię książki, herbatę, słodycze (aczkolwiek teraz w znacznie mniejszych ilościach niż w dzieciństwie) i święty spokój. ;) No i mam tę samą fobię.

      Usuń
    3. W momencie, w którym przeczytałam „wagon mnichów tybetańskich”, wiedziałam, że jesteś czytelniczką „Cyrku”! Piąteczka, koleżanko!

      A żeby tak chronologicznie było… wierz mi, jeśli teraz zdajesz maturę, to nie jesteś stara. Zaktualizowałam swój opis, można się przy nim trochę podbudować. XD Jeśli chodzi o całą resztę – dla mnie komentarzy nigdy nie jest zbyt wiele. Każda opinia, choćby brzmiała identycznie, jak pozostałe, jest tak samo istotna. Poza tym każda opinia jednak się nieco różni od pozostałych – każdy z nas wpada na nieco inne tropy interpretacyjne, a dlaczego się tak dzieje, to opowieść na osobna książkę.
      Co do publikacji – postaram się wrzuca rozdziały regularnie. Fakt, że tak historia jest taka „niedokończona”, bardzo mnie męczy, bo zżyłam się z moimi wariatami. A Tośka i Zniszczoł zasługują na swoje happy endy. Albo i nie…
      A tak, Tośka to gbur i złośnica, ale dobre serduszko też ma, tylko nie do końca wie, jak je obsługiwać. Piszę te kolejne rozdziały i trochę się boję, że Tośka jest zbyt różna, bo i ja się przy niej zestarzałam, inaczej mam w głowie poukładane. Wpłynęła też na mnie ocena, którą kiedyś Tośki dostały i tak mi utkwiła w głowie, że staram się nią sugerować.

      Jako fanka „BrzydUli” uważam, że mi mój ulubiony serial zabili…

      Wszyscy uważają, że to dobrze, że Zniszczoł nie jest jednak jak Szaflarska Menda! Też tak uważam, chociaż przez pewien czas martwiłam się, że opowieść straci pierwotnie zakładany sens i pazur, ale najwyraźniej życie zdecydowało za mnie lepiej. Ale czy Menda jest daleka od „rzeczywistego” Kubackiego? Nie jestem pewna… tzn. Dawid jest uszczypliwy, ale w o wiele bardziej przyjacielski sposób. Ale cięty język to on ma!

      Jestem bardzo wdzięczna za ten komentarz i każde słowo, które w nim padło. Sprawiłaś mi ogromną radość i cieszę się nie mniej niż Ty, że trafiłaś tutaj ponownie. Może to znak! Mam taką nadzieję. Kocham czytać takie wywody, jak każdy chyba komentarz, i doceniam każdy wysiłek włożony w napisanie choćby słowa na temat tego, co ktoś ode mnie przeczytał.

      Życzę wszelkich pomyślności na maturze, no i przede wszystkim: zdrowia. I cierpliwości do moich bohaterów. :D

      PS Wróciłam na Twittera, teraz jako melonkis_, tylko brzydkie blogspoty nie chcą mi tego podlinkować. :(((( A fobię mam też ja.

      Usuń
    4. O kurcze, uznanie mnie za maturzystkę to spore niedoszacowanie, zważywszy, że w tym roku od mojej matury minie 7 lat! Naprawdę jestem już stara, to nie żadne wyolbrzymianie czy coś :D Ale uznam takie odmłodzenie za komplement ;)
      No tak, wagon mnichów tybetańskich jest mocno tożsamy z Polskim Cyrkiem! Ja generalnie raczej „siedziałam” w siatkarskich fanfikach, a tych o skoczkach przeczytałam stosunkowo niewiele, choć samą dyscyplinę śledzę z takim samym zainteresowaniem jak siatkówkę.
      Cieszę, że chcesz ukończyć opowiadanie! Nawet jeśli będziesz publikować nieregularnie, nie będzie to dla mnie problemem. Bardzo spodobała mi się ta historia i chciałabym poznać jej ciąg dalszy, nawet jeśli trzeba będzie dłużej poczekać. Nigdzie mi się nie spieszy. :D
      Jasne, że Tośka ma serce na właściwym miejscu, tylko musi popracować nad okazywaniem pozytywnych uczuć. Swoją drogą uważam, że współcześnie to problem wielu dorosłych ludzi i często ma on swoje korzenie w dzieciństwie, bo np. rodzice również nie byli zbyt wylewni albo w domu po prostu było więcej negatywnych emocji niż tych pozytywnych…
      Jeśli chodzi o Dawida, to owszem, potrafi rzucić ciętą ripostą, więc jakieś nitki mogą go łączyć z Twoim Kubackim, ale o bycie Mendą go nigdy nie podejrzewałam. :D
      Co do nowej BrzydUli, to mam mieszane uczucia. Straszliwie wszystko zagmatwali, z Ulki zrobili mameję (która chyba jednak zaczyna się powoli ogarniać), ale do niektórych bohaterów zapałałam większą sympatią niż w pierwszej części. Nie potrafię jednoznacznie ocenić tej kontynuacji. Są rzeczy, które mi się podobają, ale i takie, które mi przeszkadzają.
      Dziękuję i też życzę dużo zdrowia, bo to zawsze najistotniejsze! A cierpliwości do Twoich bohaterów na pewno mi nie braknie, oni naprawdę dają się lubić. :D
      O, to już lecę dać follow! Ja na twitterze jestem jakby trochę… monotematyczna. ;)

      Usuń
    5. Aaa, bo widzisz, źle przeczytałam. Zlał mi Twój komentarz z poprzednim... 🙈 To tak w ramach ciekawostki dodam, że w tym roku od mojej matury minie 9 lat. Yikes!
      Ach, żeby tak "Cyrk" Ems dokończyła! To by dopiero było! Czasem sobie do niego wracam, bo to moje comfort story, ale nie pogardziłabym Uszatym Kurczakiem i Polą Fajterką w żadnych ilościach - nawet w tym wieku.
      Ano tak, Mendą to Kubacki nie jest. Ale wiele osób mi pisało, że odkąd skończyło "Nie-lotnych", nie potrafi widzieć Mustafa inaczej niż jako Szaflarską Mendę. :D Nie wiem, czy to poczytywać sobie za sukces czy wręcz przeciwnie...
      A na Twitterze to ja też jeden monotematyczna. Taki chyba urok tej platformy. Zapraszam do obserwowania, można poczytać o mojej walce z weną lub jej brakiem, i powywracać oczami na moje dziecinne tweety. Mój profil stoi otworem!

      Usuń
    6. Dwa lata różnicy to prawie nic! :)
      Też zdarza mi się wracać do Polskiego Cyrku, doskonały czasoumilacz i rozweselacz, w dodatku "bohaterem zbiorowym" jest kadra z 2012 roku, moja ulubiona ever. Sentyment jest. Chyba jeszcze większe przywiązanie czuję do "The shattered ones", czyli opowiadania Emmy o Morgim. Co się naprzeżywałam w trakcie premierowego czytania, to moje. Istny emocjonalny rollercoaster! :D
      Nie mam pojęcia, czy będę teraz patrzeć na Kubackiego przez pryzmat Szaflarskiej Mendy, ale jak widzę Zniszczoła, to automatycznie sobie przypominam o Twoim opowiadaniu. :D Trzymam kciuki za jego formę i mam nadzieję, że będzie można jak najczęściej go oglądać w Pucharze Świata.
      Trochę nieprecyzyjnie się wyraziłam z tą monotematycznością. :D Bo ja też ciągle obracam się w tych samych obszarach tematycznych, ale i dosłownie jestem na twitterze monotematyczna - mój user to @monotematycznie :)

      Usuń
  3. Omg, ależ mnie tu dawno nie było. Coś czuję, że zupełnie wypadłam z wprawy i ten komentarz będzie powstawał w wielkich bólach. Stęskniłam się bardzo za Tośką i twoimi nielotami. Człowiek nawet nie zdawał sobie sprawy ile to już czasu minęło od ostatniego razu. Brakowało mi tego, wiesz? Tej zgryźliwości Tośki i tych siedmiu światów, które ma z naszą kadrą.
    Zazdroszczę tej wiary w siebie Kubackiemu. Starczyłoby, żeby całą kadrę obdarować i pewnie jeszcze by mu zostało.
    Jak na taką przerwę w pisaniu, to w tańcu się nie pierdzielisz. Ten goły tyłek Zniszczoła nie tylko w Tośce wywołał odruch ucieczki. No jak tak mogłaś bez ostrzeżenia? Człowiek sobie czyta spokojnie o większych lub mniejszych sukcesach Mendy i nagle odstaje golizną po oczach. Chcesz czytelników straumatyzować?
    „Ten jego chudy zad będzie mi się śnił po nocach. Teraz będę brała ślub z jego dupą, jestem tego pewna.” - Parskłam mocno. Już nigdy nie pozbędę się z głowy dupy Zniszczoła biorącej ślub. Odpowiadasz za trwałe uszczerbki na mojej psychice. Sądząc po kolejnych snach Tośki to ona też dorobiła się trwałego uszczerbku. Jak nic jej się należy dodatek za pracę w ciężkich warunkach.
    Starcie Tośki z Horngacherem było raczej nieuniknione, ale jakoś nieswojo się czuję jak czytam jaki z niego kawał chama. Brawa dla Zniszczoła z refleks.
    Matko i córko zapominałam już o szoku jakim był ten medal Żyły. Jest coś fajnego w takim czytaniu o tym parę lat później. Człowiek na nowo przeżywa radość tamtych chwil. Dzięki Ci za to!
    Dobra po tej rozmowie, którą podsłuchała Tośka chyba straciłam zdolność do dalszej analizy tego rozdziału. Teraz to dałaś do wiwatu. Muszę szczękę z podłogi pozbierać.
    Złoto w drużynie <3
    O cholera, o cholera, o cholera… Teraz to już naprawdę cała leżę i nie wstaję XDDD CO ODWALIŁ KUBACKI XDDD Najlepsza scena ever. W życiu bym się nie spodziewała, że istnieją takie okoliczności, w których Tośka i Kubacki mogą wylądować razem w łóżku. A tu nie dość, że się okazuje, że mogą, to jeszcze to ma sens! Złota scena. Przejdzie do historii bezsennych.
    Przesyłam mnóstwo miłości, Adrawa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Komentarz jest absolutnie kochany, podobnież jak Twoja pamięć o mnie i moich nielotnych łamagach. :) I przepraszam, ale tak właśnie miało być - gołe dupsko było w planach od dawien dawna. Ja tylko podążam za tym, co sobie zapisałam... XD
      Dla Ciebie złota scena, dla Tośki kwota to obciążenia rachunku PZN-u! Całe szczęście, że ona ma twardą psychikę. Inaczej by dawno Kubacki nie żył. A szkoda byłoby chłopa, jeszcze ma złotego medala i orła do wygrania! :D
      Dziękuję i przesyłam miłości tyleż samo!

      Usuń
  4. Cześć i czołem!
    Zacznę od tego, że najpierw zobaczyłam kiedy tu był ostatni rozdział i... ojej. Ale nic to, cieszmy się, że jest już następny.
    Zwłaszcza, że trochę się w nim działo.
    Relacje Tośki z Grumpy Catem układają się nieprawdopodobnie wręcz harmonijnie XD Ewidentnie są stworzeni na współpracowników. Ale ma Tośka rację - wkurwiający, acz skuteczny. Musi zacisnąć zęby i jakoś wytrzymać, choć trener jej tego zadania bynajmniej nie ułatwia.
    "Teraz będę brała ślub z jego dupą, jestem tego pewna." O matko, o nie XDDD
    Cóż, uczyła mama, żeby pukać do drzwi. Widok niewątpliwie traumatyczny, lecz cóż, Tośka jest sama sobie winna. Znaczy no zakładając, że zakochani narzeczeni chcieliby mieć nieco prywatności, mogliby se kluczyk w drzwiach przekręcić. Ale jednakowoż gorzej tę scenę przeżyła Tośka. Pewna jestem, że więcej bez pukania do żadnego pokoju nie wkroczy.
    Wygląda na to, że Agata ma zdecydowanie lepsze zdanie o Tośce niż Tośka o Agacie. Oczywiście nie aż tak, żeby się z nią chciała zapsiapsiółkować, ale jakby nie było - uważa ją za dobrego, wartościowego człowieka. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek Tośka wygłosiła taką opinię o Agacie. Ale przy okazji wyczuwa w niej baaardzo duże zagrożenie. No, umówmy się, nie bezpodstawnie. Przecież Zniszczoł dla Tośki naprawdę jest w stanie zrobić bardzo dużo i podejrzewam, że nieraz Agata mogła się czuć tak jakby stawiał przyjaciółkę nad narzeczoną. Choć Tośka by jej o takie myśli nie podejrzewała, to musiała zbierać szczękę z podłogi. To znaczy technicznie rzecz biorąc, to musiała zbierać szklankę. Ale szczękę również przy okazji.
    No i scena łóżkowa - to znaczy ta ostatnia scena łóżkowa - doprawdy wyborna XD Dostała Menda za swoje od ukochanej. A Tośka naprawdę, naprawdę miała ciężkie przeżycia podczas tych Mistrzostw Świata. Z każdej strony kłody pod nogi.
    Albo Mendy do łóżka.
    Cóż, taka praca.
    Buziaki :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A nie pisał Kamil Stoch, że to "czas cudów"? Oto i on - cud, tylko trochę po Bożym Narodzeniu. XD
      Ale żeście się tej dupy uczepili!
      I popieram, że trauma jest winą Tośki. Byłoby zapukać, a nie tak od razu z buta wchodzić. Aczkolwiek Zniszczoł też był mógł o zabezpieczenie lepsze zadbać... pun not intended. XDDDD
      A jak wspominałam na Twitterze, Tośka bardzo Agatę szanuje i byc może nawet ją lubi. Tylko że Tośka to niedorozwój emocjonalny i nie do końca wie, co zrobić z tym mnóstwem pozytywnych emocji. Bo tu jeden Szczygieł, tam drugi... i bądź tu mądry i bądź Tośką.
      "Z każdej strony kłody pod nogi. Albo Mendy do łóżka". Ot, co!
      Dziękuję!

      Usuń
  5. Odpowiedzi
    1. Lepsze "takie sobie" niż "złe", więc jestem całkiem zadowolona. :)

      Usuń