But nothin’ is better sometimes
Once we’ve both said our goodbyes
Let’s just let it go
Let me let you go
Quiet when I'm comin' home and I'm
on my own
I could lie, say I like it like that, like it like that
I could lie, say I like it like that, like it like that
– JA PIERDOLĘ.
Pierwsza fala
zamroczenia powoli schodziła i doszedł do mnie ból. Miałam wrażenie, że ktoś mi
przetrącił prawą rękę. Byłam pewna, że zaraz się zesram z bólu na środku drogi.
To byłoby idealne zakończenie tego gównianego wieczoru.
– Jezus, Tośka,
co ci odbiło?! Chciałaś się zabić?!
Dobra, moje objawienie
może i było przygnębiające, ale nie na tyle, żeby z powodu Rudzielca rzucać się
pod samochód. Aż tak pojebana nie jestem.
Leżałam w
dalszym ciągu na zimnym betonie, gapiąc się w ciemne, bezgwiezdne niebo, kiedy
widok przeciął mi ryj Skrobota. Co za spadek jakościowy.
– To ty mnie
prawie przejechałeś!
Co za burak.
Prawie mnie rozwałkował na pasach, ale to ja niby byłam ta szurnięta. Co za
tupet! Zasraniec jeden.
– Wcale nie! –
oburzył się. – To ty wyszłaś na pasy bez patrzenia!
Podniosłam
nieco głowę, żeby się rozejrzeć. Faktycznie, auto Skrobota stało zaparkowane
tuż przed pasami, a ja leżałam na chodniku i nawet stopa nie wystawała mi poza krawężnik.
– Co się
odjebało? – Spojrzałam na swojego najdroższego partnera weselnego, trzymając
się za prawy łokieć.
Podałam mu lewą
rękę, a on pomógł mi usiąść. Syknęłam z bólu, mimo że uraz znajdował się z
drugiej strony.
– Olek nagle
zniknął z imprezy, więc Agata zaczęła go szukać – odparł, przykucając obok. –
Wtedy też się zorientowałem, że zniknęłaś. Jak Grzywa wrócił, powiedział, że
poszłaś do domu, więc zacząłem cię szukać. Starałem się jechać bardzo wolno
trasą powrotną i zauważyłem cię z dala stojącą chwilę na pasach. Byłem pewny,
że się zatrzymałaś, a ty wparowałaś nagle na jezdnię, czytając coś na telefonie.
Wyglądałaś na zszokowaną, swoją drogą. Potem chyba usłyszałaś pisk opon i
wycofując, potknęłaś się i wylądowałaś na ręce… Jezu, Tośka musimy jechać na SOR.
Twój łokieć wygląda jak baleron.
Przez sekundę
próbowałam sobie przypomnieć, co takiego czytałam, że mnie aż zszokowało, ale w
momencie upadku trochę mnie zamroczyło i pamięć mi się wykasowała. Potem
spojrzałam na swoją prawą rękę i wyglądała rzeczywiście kiepsko: była czerwona
i zaczynała puchnąć. Chciałam ją ponaciskać, ale… się bałam.
– Weź
przestań, nigdzie nie jadę – odburknęłam. – Nie jest tak źleeeeAAAAAAAA, KURWA!
POJEBAŁO CIĘ?!
Skrobot jednak
znalazł w sobie nieco więcej odwagi i przycisnął na łokieć. Byłam pewna, że
zaraz rzeczywiście narobię w gacie z bólu. Może nartopuc miał trochę racji… ALE
JA NIENAWIDZĘ SZPITALI.
– Jedziemy! –
Ciągnąc za drugi łokieć, targał mnie do samochodu.
Początkowo
stawiałam opór, zwłaszcza że trochę głupio było wparować na SOR boso, ale
ostatecznie byłam już tak poturbowana, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, że
dałam za wygraną i posłusznie wsiadłam do auta. Skrobot coś do mnie gadał, ale
z chwilą spłaszczenia dupska na siedzeniu odpłynęłam myślami w kierunku swojego
mieszkania. Chciałam już wziąć prysznic i wyłożyć się jak długa na łóżku, by
się nad sobą użalać, tylko trochę w tej wizji przeszkadzał pulsujący ból
łokcia. Poza tym przecież Skrobot miał u mnie nocować. Nawet popłakać nie można
w spokoju…
Kilkanaście minut
później zaparkowaliśmy pod szpitalem. Pani w okienku stwierdziła, że mój rozpierdalający
mózg ból łokcia nie jest sprawą priorytetową i nadała mi zieloną opaskę. Po tym
radosnym wydarzeniu mogliśmy dołączyć do bardzo długiej kolejki oczekujących.
– Łatwiej byłoby
po prostu umrzeć – skomentowałam, jak mi się wydawało, cicho, ale wszyscy
pacjenci spojrzeli na mnie jak na kosmitkę.
Przez pierwsze
pół godziny staliśmy jak kołki, potem zwolniły się dwa krzesełka. Łokieć mnie
napierdalał jak jebnięty, a ja miałam sporo czasu na przemyślenia, co nie stawiało
mnie w dogodnej sytuacji. Skrobot początkowo próbował nawiązać ze mną rozmowę,
ale potem zmęczenie go dopadło i zaczął przysypiać. Najpierw budziło go ciągłe
opadanie głowy, ale w końcu opracował pozycję, w której wyglądał jak zabity
karp na święta i odpłynął na dobre. Nawet gdybym bardzo chciała, ból łokcia nie
dałby mi spać. Przez dwie godziny starałam się więc odpychać dwie rzeczy:
nieznośne napierdalanie ręki i równie wkurwiające myśli o Zniszczole.
Choć wcale nie
chciałam, bez przerwy odtwarzałam w głowie różne sceny, zarówno z wesela, jak i
z ostatnich dwóch lat. Zaczęłam się zastanawiać, czy w tamtych momentach już,
czy jeszcze nie, ale tego nie da się w ten sposób określić. Nie ma jednej
chwili, w której ktoś zaczyna coś czuć. No chyba że się wypierdoli na chodniku,
żeby uniknąć zderzenia z samochodem. Wtedy od razu zaczyna rozrywać rękę z bólu.
Tyle razy spaliśmy w tym samym pokoju, nawet po tym, jak Zniszczołowie
oficjalnie zostali parą, a Agata ani razu nie protestowała. Dopiero teraz
dotarło do mnie, jak wielki dowód zaufania był to z jej strony. Chociaż z moim
pyskiem… Tyle pocieszeń, uścisków, wrzasków, uszkodzeń ciała, kibicowania,
narzekania, śmiechu. Gdyby się ktoś zastanawiał, to wystarcza, żeby Antonina
Socha się... no wiecie, ten tego.
Dałabym sobie
uszkodzić drugą rękę, byle cofnąć czas.
Jak już
wszyscy z żółtymi opaskami zniknęli z poczekalni, ktoś wreszcie się zlitował i wywołał
moje nazwisko. Walnęłam Skrobota w klatę, co bardzo skutecznie go wybudziło. Wprawdzie
nie towarzyszył mi w gabinecie ani przy prześwietleniach, ale miał pilnować
moich rzeczy, więc wolałam, żeby w tym celu zachował pełną świadomość. Zostałam
ograbiona z godności, nie chciałam do tego dorzucić pieniędzy i telefonu.
Moje badania
nie trwały długo – może jakieś pół godziny, licząc wstępną ocenę i rentgen.
Wysmarowano mi i zabandażowano łokieć, a potem wypisano receptę na Ketonal w
razie, gdyby ból był nie do zniesienia. W ostatnim momencie powstrzymałam się przed
prośbą o Eutanazol w sprayu.
– No i co? –
spytał elokwentnie Skrobot, gdy pakowałam papiery do „torebki”.
– Będę żyła.
Zerknęłam
przez okno i zauważyłam, że lada chwila zacznie się przejaśniać.
– A jakiś
konkret może?
Wzruszyłam ramionami.
– Nie mam złamania,
tylko mocne stłuczenie. Kazali smarować jakąś maścią, robić okłady z lodu i
przepisali coś przeciwbólowego. – Ale na Weltschmerz nie było. –
Jedziemy do domu?
Skrobot już
nawet nie próbował zamaskować wielkiego ziewu, przytakując głową.
Przez ułamek
sekundy poczułam się, jakby znowu miała chłopaka i, rzecz jasna, mój tępy łeb
wyprodukował wizję godną godziny prawie czwartej nad ranem – oczywiście wyobraziłam
sobie pewnego rudego głąba zamiast Skrobota. Na sekundę otrzymałam skromną dawkę
endorfin, od razu stłumioną przez słuszną uwagę, że typ kilka godzin temu się
ohajtał.
Dajcie mi,
kurwa, żyć.
*
* *
Gdy dotarliśmy
do mojego mieszkania, było już po czwartej. Czułam się absolutnie obrzydliwie w
swojej brudnej, przepoconej kiecy, więc postanowiłam wziąć prysznic. Kąpiel wymagała
odrobiny gimnastyki, by nie zamoczyć bandażu, ale wszystkie trudy zostały mi wynagrodzone,
gdy wreszcie wskoczyłam w piżamkę.
Kazałam się
Skrobotowi wpierdolić do łóżka, ale się cymbał uparł i zasnął na kanapie. Nie doczekał
mojego exodusa z łazienki. Westchnąwszy z rezygnacją, przykryłam jełopa, żeby
nie zmarzł przez noc.
Mimo zmęczenia
dość długo rzucałam się w łóżku jak węgorz. Gapienie się na plamę na suficie
nie przynosiło standardowego ukojenia, bo z jakiegoś powodu szumiały mi w
głowie wydarzenia z całego poprzedniego dnia. Całe szczęście, że zatańczyliśmy
z rudym cymbałem tylko raz, bo mój mózg skłonny byłby wyobrażać sobie każdy
nasz krok i każde nadepnięcie drugiemu na stopę (a trochę tego było nawet przy
tym jednym razie). Makówa za wszelką cenę starała się ignorować fakt, że typ
kilkanaście godzin temu oficjalnie został czyimś mężem – dążyła do tego, żeby
podtrzymać wysoki poziom endorfin i wyobrażać sobie Bóg wie jakie rzeczy. No bo
przecież w czasie tańca tak dziwnie na mnie spojrzał i tyle razy mówił takie
miłe rzeczy, na pewno były dwuznaczne… Zaczynało mi brakować słów na własną żałosność.
Ale dzięki temu utwierdzałam się tylko w przekonaniu, że podjęłam dobrą
decyzję.
Po jakiejś
godzinie szamotaniny w pościeli wreszcie udało mi się mrużyć oczy.
Tej nocy
(ranka?) po raz kolejny i – tego byłam pewna – ostatni śnił mi się mój
koszmar. Na zakończenie jednak potrwał on trochę dłużej.
Stawiałam
nieśpieszne kroki po wydeptanym, czerwonym dywanie, trzymając w dłoniach jakieś
chabazie. Nogi mi się wyginały na wszystkie strony świata, dlatego dziękowałam
sobie w duchu, że biała kiecka, którą miałam na sobie tego dnia, sięgała do
samej ziemi. Nie za dużo widziałam – widok przesłaniał mi kawałek firanki, który
podobno był koronką. Zmierzałam w kierunku ołtarza. Rozejrzałam się dyskretnie
po ławkach i zauważyłam znajome osoby: bandę jełopów unartowionych, Trejnera,
któremu nawet posłałam blady uśmiech, a także rodziców i wkurzające, ale na
swój sposób kochane kuzynki. Do każdego oparcia przywiązane były białe kwiaty,
a z wysokiego gotyckiego sufitu zwisały wielkie poły białej, zwiewnej tkaniny.
Cienki głosik
w środku kazał mi uciekać i zazwyczaj w tym momencie się budziłam, choć muszę
przyznać, że dotąd mój koszmar nie bywał aż tak szczegółowy.
U celu mojego
spaceru widziałam też jego. W
punkcie, w którym znajdowała się głowa, wyszyty był kawałek wzoru na koronce,
więc nie widziałam twarzy, ale znowu zauważyłam ten sam czarny garnitur i
muchę. I coś jeszcze – był strasznie szczupły. Coś we mnie samo się wzdrygnęło.
W końcu
dotarłam na miejsce i spuściłam wzrok na podłogę, czując, jak ten nieszczęśnik
naprzeciw mnie się gapi.
Kiedy stanęliśmy
twarzą w twarz przed ołtarzem, pan młody wyciągnął rękę w kierunku mojej woalki.
Złapał ją delikatnym ruchem i zarzucił na moje włosy. Powoli podniosłam powieki
i zobaczyłam szeroki uśmiech, który zwykłam nazywać „paraliżem twarzy”, ułożoną
rudą czuprynę i przerażająco duże niebieskie oczy, jasne i pełne radości. Z mglistej
sennej przestrzeni pełnej przytłumionych słów nagle wyłonił się jego głos. Widziałam,
jak usta uformowały „tak”, a potem dopiero doszedł do mnie dźwięk.
Obudziłam się,
ale nie gwałtownie jak zawsze. Spokojnie otworzyłam oczy, jakbym czekała na ten
moment, jakbym potrzebowała go, żeby zaznać spokoju. W mieszkaniu panowała szarość
letniego poranka. Zerknęłam na godzinę wyświetlaną na elektronicznym zegarku –
była szósta.
Po tylu latach
emocjonalnej izolacji nagle zdałam sobie sprawę z tego, że jestem w stanie się
do kogoś przywiązać. Śmieszne, bo nawet tego nie planowałam – nie, żeby się
dało, ale nie chciałam nikogo do siebie dopuszczać, bo i nie było do czego. A
potem pojawił się Zniszczoł z tym swoim durnym wyszczerzem i nie dość, że mnie
irytował, to jeszcze do tego zmiękczał. On kompletnie nie jest w moim typie! I
nie mówię tu o wyglądzie. Boleśnie wesołkowaty, a przy tym uparty jak osioł i do
porzygu dobry. Ale to właśnie dzięki temu udało mu się mnie złamać. Dogrzebał
się do tej najmniej osłoniętej części mnie i nie uciekł z krzykiem. No może raz
czy dwa. Ale to tylko po wypadku z nartami Żyły! Zniszczoł był i próbował mnie
zrozumieć, a to więcej, niż ktokolwiek dla mnie zrobił.
No dobra, może
i był, jaki był, ale to nie musiało od razu znaczyć, żebym...
Kurwa, czy ja
nie mogłam się po prostu z nim przyjaźnić?
Westchnęłam,
przecierając oczy.
Kiedy to się w
ogóle stało? Ostatnie, co pamiętałam, to permanentny wkurw na jego zachowanie,
a potem... nie wiem. Zaczęłam go pocieszać, zgodziłam się na kurs tańca, były jakieś
przytulanki, sranie w banie, „nie wyobrażam sobie sezonu bez ciebie”... I
jeszcze ten jego wzrok i pytanie, czy zgadamy się po weekendzie. Po co on to
wszystko robił? Czuł litość czy jak? Nie potrzebowałam litości. Potrzebowałam...
zrozumienia.
A on mi je
dał. Bez zbędnych pytań. Po prostu był.
Odwróciłam się
na bok, podciągając kołdrę pod głowę.
Na szczęście
już wkrótce miało się to skończyć.
*
* *
Mój mózg postanowił
ostatecznie mnie obudzić o dziesiątej. Mieszkanie było zalane światłem żółtego skurwysyna
zwanego słońcem, stąd mojej makówie wydało się, że pora wstawać. Kiedy
wygramoliłam się z łóżka, Skrobota już dawno nie było. Zostawił mi kartkę na
stole w kuchni, że pojechał, że dziękuje i żebym mu dała znać, jak się obudzę.
Akurat, kurwa. Jakbym miała siły używać telefonu.
Z głośnym
jękiem doszurałam nogami do blatu w kuchni, żeby zrobić sobie jakiejś herbaty,
czy czegoś tam. Chociaż czy istniało jakiekolwiek gówno, które pomogłoby mi
zapomnieć o porażce życiowej, jaką byłam ja sama? Bardzo starałam się przekonać
siebie, że na tym weselu to mi się coś poprzestawiało w dyni, ale na samą myśl
o Zniszczole moje tętno przyśpieszało. Byłam trochę za stara, by dać sobie
wmówić, że to bez znaczenia.
Przesiedziałam
pół godziny przy stole jak gówno w trawie w mojej eleganckiej różowej piżamie w
białe serduszka, składającej się z krótkich spodenek i koszuli z guzikami i
kołnierzem. Nawet nie ruszyłam herbaty, po prostu gapiłam się w małe okno i
firankę, która wybrzuszała się od wpadającego z zewnątrz wiatru. Musiałam się
kiedyś zacząć pakować, ale nie byłam w stanie się ruszyć.
I nagle…
dzwonek do drzwi.
Podskoczyłam
na krześle. Nie oczekiwałam nikogo. Na pewno bym się nie umawiała w niedzielę i
na pewno nie w niedzielę po weselu. Niezadowolona, ale jednocześnie zaintrygowana
podniosłam dupsko i doczłapałam do drzwi, które otworzyłam bez zastanowienia.
I to był błąd.
– O KURWA.
A potem
nastała ciemność.
– Tośka…
Tośka, żyjesz?
Zorientowałam
się, że znowu jestem w łóżku, bo oglądałam tę samą plamę na suficie – pozostałe
pomieszczenia miały inne kształty. Docierał do mnie znajomy głos… ale on nie
mógł był prawdziwy.
Zerwałam się,
by usiąść i nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Pikawa, wciąż bez odpowiednich
leków, zaczęła mi walić jak szalona. To nie mogła być prawda.
Bez
zastanowienia strzeliłam mu plaskacza w ryj.
Złapał się za
policzek, a gdy zabierał się do zadania pytania pewnie o treści: „Odwaliło ci?!”,
ja już byłam gotowa do zamachu na drugi. Wówczas w porę złapał mnie za nadgarstek.
– Tośka, to ja!
Jezu, to był on!
– TRENEIRO?!
Nie myśląc za
dużo, rzuciłam mu się na szyję. Był to błąd, bo mój poturbowany łokieć dał mi
się we znaki, ale sam fakt, że właśnie spotkał mnie cud, automatycznie uśmierzył
ból.
Jezu. On żył.
Naprawdę istniał. Nie wymyśliłam go sobie. Wrócił. Był tu. Cały i zdrowy. Zasrany
wujek Krychy nie kłamał. Trener Łukasz Kruczek szczęśliwie się odnalazł.
Poklepał mnie
ze śmiechem po plecach, po czym się odsunęłam.
– Dlaczego trener
mi nie napisał, że wpadnie?!
Były naczelny
ornitolog polski zmarszczył brwi.
– Napisałem. Wczoraj
w nocy.
Właśnie mi się
przypomniało, co było w tamtej wiadomości, która prawie mnie zabiła.
Te nieloty to
zagrożenie dla zdrowia i życia jest, ja to od zawsze powtarzałam, ale nikt mi
nie wierzył. Niemniej tak się ucieszyłam, że mi morda nie chciała wrócić do
standardowego układu mimicznego pod tytułem „ja pierdolę, jaka chujnia” i zamiast
tego zaczynał mnie boleć ryj od wyszczerzu. To pewnie tak czują się moje
szczygły. Współczuję.
– Chce trener
się czegoś napić? Albo coś zjeść? Mam jakieś ciasto, ale w międzyczasie zrobię
sobie jakieś kanapki, czy coś, bo zaraz tu zjadę z głodu…
Jadaczka nie
chciała mi się zamknąć, gdy wyskoczyłam z wyra i dreptałam już do kuchni.
Trener, śmiejąc się cicho, poszedł za mną i usiadł za stołem, podczas gdy ja trajkotałam
jak najęta o opcjach jedzenia, które mogłam mu zaoferować i o braku kawy.
– W porządku,
zadowolę się herbatą.
Skromny jak
zawsze. Ach, jakaż to była miła odmiana po miesiącach spędzonych ze Szwabiskiem…
Wylałam wystygniętą
herbatę i przygotowałam świeże kubki. W czasie, gdy zagotowywała się woda,
zaczynałam robić nam tosty z serem na ciepło. Bardzo ciekawe, jak mi się humor
odmienił o sto osiemdziesiąt stopni, bo nagle nabrałam ochoty na śniadanie i
nie mogłam przestać się nachwalić, jaka to szczęśliwa jestem, że widzę trenera
we własnej osobie.
– Czemu w
ogóle zawdzięczam tę wizytę?
Pierwsza
porcja kanapek już się grzała, doprowadzając mój żołądek do szaleństwa zapachem.
Kubki z herbatą stały na stole, a nad nimi wzbijały się kłęby pary.
– Cóż,
postanowiłem wykorzystać fakt, że mój powrót do kraju nie został jeszcze
oficjalnie ogłoszony – odparł zupełnie spokojnym tonem. – Jutro z rana ma pójść
informacja do mediów. Mógłbym nie znaleźć czasu… a chciałem z tobą na spokojnie
pogadać.
Serce mi
podskoczyło z radości, ale jak zwykle moja elokwencja mnie zawiodła, więc nie
byłam w stanie wydusić ani słowa. Dla zajęcia rąk zaczęłam układać piramidę z
kanapek (z których większości i tak nie zjem).
– Zapewne
zastanawiasz się… wy wszyscy się zastanawiacie… dlaczego zniknąłem… – zaczął Treneiro
po chwili milczenia, ale nie dałam mu dokończyć, kręcąc głową.
– Nie musi się
trener tłumaczyć – wtrąciłam się.
Otworzyłam
toster i nożem podważyłam obie kanapki. Wyjęłam z szafki dwa talerzyki i na
każdym położyłam tost. Jeden z nich postawiłam Trejnerowi przed twarzą, a drugi
zaczęłam żreć jak świnia przy blacie, ale ktoś musiał pilnować kolejnych
porcji.
– Wiem, ale
chcę – odpowiedział, po czym odgryzł kęs kanapki.
Żuł długo, a ja
ze zniecierpliwienia przysiadłam się naprzeciw. Po kilkunastu sekundach
wreszcie przełknął, westchnął i odezwał się:
– PZN już od
jakiegoś czasu zamierzał mnie zwolnić i zastąpić Horngacherem. Mieli go na oku
od roku, może dwóch… Nie mieli zamiaru wcale żegnać się polubownie. Już od
grudnia mi nie płacili. Dlatego podjąłem decyzję, żeby zrobić im na złość.
Zostawiłem ich na lodzie i w centrum uwagi. Już nie mogli mnie obsmarowywać w mediach…
W międzyczasie ugadałem się z Włochami. Za tydzień zaczynam z nimi współpracę jako
główny trener reprezentacji. – Uśmiechnął się na chwilę. Czyli dobrze to
sobie Krycha wykombinowała. – Oczywiście, nie mogłem zostawić ciebie na
pastwę PZN-u. Jako że wszystko zaplanowałem z odpowiednim wyprzedzeniem, w nowym
kontrakcie…
– Wiem, Szwabi…
ekhem, trener Horngacher mi wszystko powiedział o kontrakcie.
Kruczek uniósł
jeden kącik ust z przebiegłym uśmiechu.
– A ty nie
masz jakichś tostów do wyjęcia?
– Kurwa!
Zerwałam się z
miejsca i otworzyłam toster. Druga partia była na szczęście tylko minimalnie przypalona,
ale byłam tak głodna, że jedną kanapkę zżarłam na dwa kęsy. Zaproponowałam Treneirowi
drugą porcję, ale odmówił, bo jeszcze jadł pierwszą, co ja skwapliwie
wykorzystałam i upchnęłam trzeci tost w mordzie.
– Jaki jest
ten Horngacher?
Rzuciłam Kruczkowi
pełne nienawiści spojrzenie, na co ten się skrzywił.
– Aż tak źle?
Machnęłam ręką
i załadowałam kolejną partię kanapek do tostera.
– Nie psujmy
sobie humorów. Zaraz wracam – dodałam, po czym wybiegłam do sypialni, żeby
zażyć leki na pikawę.
Gdy ja szukałam
w szafce nocnej swoich piguł, Trejner zawołał z kuchni:
– A co tam u
chłopaków?
Coś ścisnęło
mnie w sercu, więc zaczęłam intensywniej przekopywać szufladę.
– Kubacki
dalej jest mendą – odkrzyknęłam.
Wreszcie znalazłam
opakowanie i wzięłam tabletkę bez popitki. Wróciłam do kuchni i od razu zajrzałam
do tostera, ale kanapki potrzebowały jeszcze chwili. Przez moment zastanawiałam
się, czy powiedzieć mu o naszym śledztwie, bo przecież nikomu by nie chlapnął…
ale z jakiegoś powodu czułam, że lepiej nie dzielić się z nim tą informacją. Mógłby
wcale nie być zadowolony.
– Słuchy mnie
doszły, że nasz Grzywek pożeniony.
Tosty
wywróciły mi się w żołądku i musiałam wziąć łyka herbaty, żeby nie próbowały
się przemieszczać w górę przewodu pokarmowego. Mruknęłam coś niezrozumiałego
nawet dla siebie pod nosem na potwierdzenie.
– Nie
wyglądasz na szczęśliwą z tego powodu.
Odwrócona do
Treneira plecami, by wyjąć drugą partię z tostera, wywróciłam oczami. Jeśliby o
tym pomyśleć, to przez niemal całe dwa lata ciągle ktoś insynuował takie
rzeczy. Strasznie wielkie musiałam mieć klapki na oczach, że tego nie zauważałam.
Okręciłam się
na pięcie, żeby zabrać trenerowi talerz i nałożyłam na niego drugą kanapkę. Wrzuciłam
trzecią partię do tostera i usiadłam znów naprzeciw gościa, ale czułam już, że robię
się pełna. Żeby nie zmarnować jedzenia, odnotowałam w głowie, żeby upiec
wszystkie kanapki. Najwyżej będę je jeść cały dzień. Bywało gorzej.
Wzruszyłam
ramionami, po czym wzięłam łyka herbaty, która miała już idealną temperaturę.
– To nie mój
interes, co Zniszczoł sobie robi – burknęłam niekontrolowanie.
Przez kilka
sekund panowała cisza.
– Nie
powiedziałaś mu?
Moja głowa
wystrzeliła w górę znad kubka. Skrzywiłam się. Ja nie wiem, może mu te włoskie
kawusie zaszkodziły, że zaczynał gadać od rzeczy.
– O czym?
Trener
spojrzał na mnie z politowaniem. Ręka zaczęła mi się trząść i musiałam odstawić
herbatę na miejsce. Chrząknęłam i kaszlnęłam. Boże, ten maj to wszedł w tym
roku z buta, od razu z upałami…
– Nie wiem, o
czym trener…
– Słuchaj, ja
może doktorem z psychologii behawioralnej nie jestem, ale swoje widzę – przerwał
mi, zanim zdążyłam wyłożyć swoją ściśle zaplanowaną linię obrony. – To musiał
być on. Mogłaś poczuć coś tylko do kogoś, kto zaakceptuje cię taką, jaką jesteś,
bez pretensji i oczekiwań. Kogoś, kto zachęci cię, a nie zmusi do zmian. A Grzywa,
no wiesz… Potrafi znaleźć słońce nawet w czarnej dupie. Trochę dłubał, ale i do
twojego słońca się dokopał.
Dla niepoznaki
wróciłam do konsumpcji tostu, ale mój żołądek zaczynał powoli odrzucać każdy
kęs, jakbym przez przypadek połknęła głaz. Miałam nadzieję, że burak, którego
spaliłam, da tej Kruczkowatej mendzie do zrozumienia, żeby przestać, ale taki
dobry był w odczytywaniu znaków niewerbalnych jak w zacieraniu śladów przy
fingowaniu własnego zaginięcia.
Dolna warga
niebezpiecznie mi zadrżała, kiedy przystawiłam usta do kubka, by zapić kanapkę,
która nagle wyschła na wiór w mojej gębie. Socha, dupo wołowa, czy nie
możesz poczekać jeszcze chwilę aż gość wyjdzie?!, starałam się zmotywować
siebie. Zamrugałam kilka razy i chrząknęłam.
– To i tak nie
ma znaczenia – wymamrotałam, gapiąc się w tę herbatę, jakby była czarodziejską studnią.
– No ja myślę,
że to całkiem fajnie, że się tak…
– Wyjeżdżam.
Tym razem to
trener zmarszczył brwi i popatrzył na mnie jak na wariatkę.
– Dokąd?
– Do
Wrocławia. Dostałam tam pracę.
Zapadła cisza.
Dzieci zdążyły już wylec na plac zabaw i robiły raban na całe osiedle.
– To gratulacje
– wymamrotał.
Wzruszyłam
ramionami, ale wymruczałam coś w stylu podziękowania.
– Tylko proszę
o dyskrecję – dodałam na wszelki wypadek.
Treneiro
przytaknął głową.
– Nie chcesz się
żegnać?
– Ja już się ze
wszystkimi pożegnałam.
Z
niektórymi bardziej dosłownie niż z innymi.
Przecież
teoretycznie pożegnałam się w Planicy, co nie? Ileż razy muszę mówić „baj, baj”?
Żeby to jeszcze kogokolwiek obchodziło, pfff. Wszyscy oni zapomną o mnie już
jutro. Życie toczy się dalej. Kadra ma tylu członków, że nikt się nie
zorientuje, że mnie nie ma. Może prócz Szwabiska, ale on w trochę innym
kontekście.
A Zniszczoł…
ma żonę, kolegów z kadry i masę przyjaciół. Nie będzie po mnie płakał. Stanie
się dokładnie tak, jak przewidziałam – na starych zdjęciach nie pozna mojej
twarzy i ktoś będzie musiał mu przypomnieć, że istniałam.
– Tośka, chyba
musisz…
– Nie ma
sensu, żebym im o tym mówiła – warknęłam. – Raczej nie będziemy utrzymywać
kontaktu.
– Ale…
– Proszę mi
wierzyć, nikogo nie obchodzi, co się ze mną stanie.
– TOŚKA, TOSTY
CI SIĘ JARAJĄ!
– O chuj.
Zerwałam się z
miejsca, żeby dopaść tostera, z którego zaczynało się dymić. Wyszarpałam kabel
z gniazdka i podniosłam klapę. Zostały mi jakieś nadwęglone resztki. Z warknięciem
zeskrobałam je prosto do kosza. Musiałam jednak upiec resztę piramidy
kanapkowej, więc podłączyłam to ustrojstwo z powrotem do prądu.
– Dziękuję –
odezwałam się z westchnieniem.
Trener machnął
obojętnie ręką.
– To jak tam
było we Włoszech?
Moja bardzo
zwinna zmiana tematu zadziałała, bo Trejner się rozgadał na całego. Mówił o
tym, jak załatwił własny domek do wynajęcia dla swojej rodziny, taki z widokiem
na góry i w ogóle. Przez długi czas niemal dzień w dzień chodzili na narty albo
spacery, szlajali się po uroczych kafejkach i wcinali rogaliki. Zasadniczo nie
obawiał się, że go złapią, bo sprytnie zacierał ślady…
Odpłynęłam w
trakcie jego opowieści, bo mój mózg zaczął sobie mimowolnie wyobrażać, jak
wyglądałby ten sezon, gdyby Kruczek nigdy nie dał nogi. Z pewnością nie mielibyśmy
aż tak dobrych wyników. Co by nie gadać o trenerze, formuła jego układu z naszymi
nielotami trochę się wyczerpała i potrzebny był powiew świeżości. Aczkolwiek można
było przecież dociągnąć to do końca. Przynajmniej nie musiałabym uznawać Kubackiego
za jakiegoś detektywa Sherlocka Holmesa i w ogóle mniej nerwów by mnie ten
sezon kosztował. Z drugiej strony, skoro go nie szanowali i starali się go
przepędzić niepłaceniem pieniędzy, to trudno było mu się dziwić, że podjął
taką, a nie inną decyzję. Choć ja bym z tym po prostu poszła do mediów. Najzwyczajniej
w świecie urządziłabym im piekło PR-owe. Ale to by oznaczało również wrogie
ruchy i nastawienie ze strony PZN-u, więc… na dwoje babka wróżyła. Jedno jest pewne
– z Kruczkiem byśmy nie mieli raczej ani brązowego medalu Wiewióra, ani złota w
drużynie. W tym kontekście Horngacher wygrywał.
Potem w moich
uszach na nowo rozbrzmiało pytanie: Nie chcesz się żegnać? i tym razem
mój mózg zaczął rozgrzebywać tę kwestię. Wyjazd bez słowa brzmiał brutalnie, więc
przez moment rozważałam wysłanie SMS-a, ale ostatecznie wróciłam do swojego
pierwotnego planu. Zakładałam, że Zniszczoł jeszcze śpi albo, ekhem, wykonuje
inne aktywności i pewnie nawet by go to nie obeszło. Lub odwrotnie, mógłby
zacząć świrować pawiana, a w oczach Agaty zostałabym uznana za intruza, który
zepsuł im pierwszy oficjalny dzień jako małżeństwo. Mimo wszystko życzyłam im jak
najlepiej i na pewno nie zamierzałam stać się przyczyną ich pierwszego kryzysu.
Wolałam to zostawić dziecku.
Kiedy już upiekłam
wszystkie kanapki i zrobiłam porządek, przenieśliśmy się z Trejnerem do salonu,
w którym panował jeszcze cień i było zdecydowanie chłodniej. Trener pytał o
kulisy wszystkich tych medali i zwycięstw i oczywiście nie mogło zabraknąć
pytania o to, jak bardzo nieznośny był Kubacki po wygraniu kwalifikacji do
drugiego konkursu w Lahti oraz jak zniósł przedolimpijską próbę w Chinach.
Pośmialiśmy się z Murańki i jego nieogaru wobec ciąży żony, z Żyły i jego aspiracji
muzycznych, z Kota i jego aspiracji sportowych, z Boskiego Apolla i… po prostu
z tego, że był.
Było już grubo
po trzynastej, kiedy zdecydował, że pora wracać powoli do Krakowa. Stamtąd miał
następnego dnia udzielić się na konferencji prasowej albo czymś w tym stylu. Wciąż
pałętając się po domu w piżamie, odprowadziłam swojego gościa do drzwi.
– Tylko nikomu
nie mów o naszym małym tete-a-tete – powiedział, zakładając sweter w
przedpokoju.
Ta, bo wszyscy
do mnie walili drzwiami i oknami.
Przytaknęłam
głową. Trener przestał się poprawiać w lustrze i spojrzał na mnie z uśmiechem.
Najpierw nic nie mówił, a potem nagle mnie zmiażdżył w uścisku. Nie chcąc
staruszkowi przerywać miłej chwili, starałam się ignorować mój stale spadający
poziom tlenu w płucach, dopóki mnie nie puścił. A nie nastąpiło to prędko.
– Dzięki za
wszystko.
Wzruszyłam
ramionami z czymś, co zaczynało przypominać uśmiech, po czym chrząknęłam.
– Ja też
dziękuję – odparłam, choć trudno było mi skoncentrować się na jego twarzy. – Za
szansę, mimo że nieco wymuszoną.
Treneiro zaśmiał
się serdecznie. Milczeliśmy przez chwilę.
– Jesteś pewna,
że nie chcesz mu zostawić ani kartki, ani SMS-a, ani wiadomości na poczcie
głosowej?
Pokręciłam
głową.
– Ma żonę,
kumpli, karierę, może wkrótce dziecko… zapomni o mnie szybciej niż się
spodziewa.
No dobra, z tą
karierą to może przesada.
Kruczek uśmiechnął
się do mnie smutno.
– No dobra, nie
będę udawał jakiegoś eksperta, nie? Ale możesz mu popsuć powrót z miesiąca
miodowego.
– Na wakacje
mają jechać później, bo teraz Horngacher zorganizował im obóz.
Trejner znów
się do mnie uśmiechnął, po czym wykonał mały krok w moim kierunku. Na krótko objął
mnie za ramiona, składając na moim czole przelotny pocałunek.
– Trzymaj się,
Tośka. Do zobaczenia.
Kiedy zamykały
się za nim drzwi, na twarzy wciąż miał uśmiech. Właśnie takim go zapamiętałam –
ciepłym, pogodnym, nieco zagubionym.
Skoro tylko
szczęknął zamek, uznałam, że wreszcie mam czas, żeby popłakać.
*
Tamtego dnia
nie odpowiedziałam na popołudniową wiadomość Skrobota, czy jeszcze żyję, a on
też nieszczególnie dociekał. Nie odezwał się nikt inny, bo po co by mieli.
W ciągu
swojego rocznego pobytu w mieszkaniu zgromadziłam dobytek, który byłam w stanie
zmieścić w dwie nieduże walizki i plecak. Nie zabierałam ze sobą sprzętu AGD,
RTV czy wyposażenia kuchni, bo jeszcze mnie nie pogięło. Zostawiłam też gitarę
i kuferek z Kulm. W tamtą niedzielę przebukowałam swój bilet na pociąg na
następny dzień rano. Nie zamierzałam czekać w nieskończoność, snując się po
mieszkaniu, które mnie tak dobijało i rozpamiętywać chwile, którym zaczynałam przypisywać
dużo większe znaczenie niż miały w rzeczywistości. Mogłam być pewna, że stres
związany z podróżą skutecznie wypchnie te myśli poza nawias mojego mózgu, a
przynajmniej wykopie je w ciemny jego kąt.
Sądziłam, że
będzie mi trudno pożegnać znane widoki, ale im dalej od nich byłam, tym większa
otwierała się we mnie pustka. Nie miałam tu bliskich czy nawet przyjaciół.
Zaczynałam jako tabula rasa w nowym miejscu. Sama. Taka, jaką czułam się całe
swoje życie. Choć serce waliło mi przez niemal całą dwugodzinną podróż pociągiem,
z czasem zorientowałam się, że im bliżej byłam dworca głównego we Wrocławiu,
tym mocniej to bicie przypominało podekscytowanie niż strach. Mogłam być, kim
chciałam. Nie miałam łatki złośnicy, asystentki czy „tej od Zniszczoła”. Tu byłam
Antoniną Sochą, przyszłą edytorką lub anonimową mieszkanką. Miałam szansę
stworzyć siebie na nowo, według własnego pomysłu. Choć to nie tak, że z
momentem postawienia stopy na płycie dworca wszystko, co złe, odpłynęło. Zobaczyłam
powiadomienie, że ktoś polubił moje stare selfie z Aleksem, rozmyte i niewyraźne,
po złotym medalu w drużynie w Lahti. Nie potrafiłabym i nie zamierzałam
zapominać o dwóch latach życia na walizkach, które tyle mi dało. Chciałam już
po prostu w nich nie żyć, zamknąć je. Jak konto na Instagramie. Wiedziałam, że
czekał mnie okres dezaktywacji, podczas którego mogłam się rozmyślić ze swoich
planów, ale obiecałam sobie nie logować się i pozwolić wszystkim wspomnieniom
przepaść.
Przynajmniej
oficjalnie.
W sercu już dawno
postawiłam im pomnik trwalszy niż ze spiżu.
Jeśli
tu jeszcze jesteście, to nie uciekajcie, nie uciekajcie! Czeka nas epilog, pod
którym przyjdzie więcej podsumowań. I dopiero wtedy będziecie mogli snuć
teorie.
Zachodzę
w głowę, co by powiedzieli moi czytelnicy, widząc ten rozdział, gdyby został
opublikowany w czasie największego „szału” na Tośków. Mówiłam, że będziecie
mnie chcieli zabić, ALE Tolkowcy mieli swoje pięć minut w poprzednim, więc nie
wszyscy zostali skrzywdzeni… jeśli to mnie w jakikolwiek sposób odkupuje.
Ale
myślę, że to dobry moment, by Wam powiedzieć, że planuję część trzecią. Co
więcej, planowałam ją od początku! Mam jeszcze kilka fabularnych zagwozdek to
rozwiązania, dylematów do przemyślenia, ale na pewno nie zostawię naszych besties
takich rozbitych jak Polska pod zaborami. Pocieszę Was jednak, że planuję
skrócić Wasze męki – trzecia część ma mieć jedynie 10 rozdziałów (i prolog z
epilogiem). Pod kolejnym rozdziałem postaram się z Wami podzielić już linkiem,
ale możliwe, że zaanonsuję się z tym w zupełnie osobnym poście.
Dodam
też, że rewatch serialu Superstore zainspirował mnie do dodania jeszcze
jednej „ścieżki dźwiękowej” na koniec. :D
Jakie
są Wasze odczucia, jak się zapatrujecie na całokształt? Spodziewaliście się
występu gościnnego? I czy czujecie, że epilog jeszcze może zamieszać?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz